Pierwotnie miałam nadzieję, że 23 kwietnia stanę na starcie maratonu w Londynie. Niestety po raz kolejny losowanie okazało się dla mnie pechowe i miejsca startowego nie udało się otrzymać. Jednak jako że termin nam odpowiadał, postanowiliśmy poszukać innego maratonu. Do wyboru był Wiedeń (już biegliśmy w 2018), Zurych albo Hamburg. Ten ostatni rozważaliśmy już kiedyś, jest dość blisko Poznania, można tam dojechać samochodem. Wybór padł na Hamburg! 

Treningi szły dobrze. Robiłam około 75-80 kilometrów tygodniowo. Dla mnie, przy mojej pracy (również w sobotę) jest to dość dużo, ale i wystarczająco. Do tego jeden/dwa razy (im bliżej maratonu tym częstotliwość już mniejsza) treningi funkcjonalne dla biegaczy z Dominiką Kłodą w Body Work. Zimą startowałam cyklicznie w City Trail – to dla mnie fajne mocne pięć kilometrów raz w miesiącu, do tego start w półmaratonie w Weronie (luty), Recordowa Dziesiątka (życiówka!) i jeszcze (średnio udany, ale jakby nie patrzeć mocny trening) półmaraton w Pradze na trzy tygodnie przed maratonem. Myślę, że śmiało mogę powiedzieć-  byłam gotowa na maraton. Dla mnie już samo dotarcie na start to duży przywilej. Jak wszyscy wiemy, droga do maratonu jest długa, lubią się pojawić kontuzje, choroby itd. U mnie na szczęście wszystko było ok.

Do Hamburga przyjechaliśmy już w piątek po południu i zaczęliśmy od odebrania pakietu startowego, co poszło super sprawnie. Samo expo ok, jak zawsze. Sam odbiór numerów nie trwał nawet minuty, a wolontariusze byli bardzo mili i pomocni. 

Miasto mnie zachwyciło. Ostatni raz byłam tam naście lat temu i w sumie niewiele z niego pamiętałam. Piękna architektura, bardzo dużo zieleni, dużo akwenów wodnych. Trafiliśmy też na świetna pogodę – w sobotę  pełne słońce i 23 stopnie (nie muszę chyba wspominać, że to nie jest dobra pogoda na maraton), więc miasto tętniło życiem. Naprawdę było wspaniale!

Sobota

Dzień przed maratonem od rana zrobiliśmy rozruch po przepięknym parku miejskim (Stadtpark). Ogromne, zadbane tereny zielone. Taki Park Sołacki, tylko większy. Gdybym mieszkała w Hamburgu, z pewnością często bym tam biegała. Zrobiliśmy kilka kilometrów, potem spacer z moim bratem po mieście, sporo jedzenia, a wieczorem już spokojny odpoczynek.

Niedziela

Start był o 9:30, więc nie musieliśmy się zrywać o bardzo nieludzkiej porze.  Wstaliśmy chyba około 6:00, aby poranek był spokojny. Spokój to coś, czego potrzebuję przed maratonem. Na śniadanie klasycznie bułka z żółtym serem oraz druga z konfiturą. Pogoda szczęśliwie trochę się zmieniła. Poranek był pochmurny i nawet chłodny, w porównaniu do tego co było w sobotę, warunki były bardzo dobre. Na start dojechaliśmy tramwajem (też bardzo wygodnie i sprawnie) i byliśmy tam już chwilę po godzinie 8:00. O 8:25 był start półmaratonu, ale był on w innym miejscu, niż start maratonu, więc zupełnie sobie nie przeszkadzaliśmy nawzajem.

Już na samym początku dało się odczuć, że organizacja jest doskonała. Strefa depozytów i miejsce, w którym się rozgrzewaliśmy, to wszystko znajdowało się na targach na naprawdę ogromnej przestrzeni. Nie było dzikich kolejek, tłumów, czy ścisku, a depozyty działały bardzo sprawnie. To wszystko sprawiło, że nie trzeba się było niczym przejmować od rana. Im mniej stresu przed startem, tym lepiej. 

Rozgrzewka zrobiona, pożegnaliśmy się i każde poszło do swojej strefy startowej- Marcin strefa A, ja strefa B. Tutaj też wszystko gładko, bez kolejek czy ścisku. Kiedy stoję już w strefie startowej (zazwyczaj sama) wpadam zawsze trochę w taki stan lekkiej medytacji. Niby słyszę wszystko dookoła, a jednak staram się wyciszyć, skupić na nadchodzącym zadaniu. Zawsze myślę też o moim Tacie i zawsze się wtedy wzruszam. 

Przedstawienie elity, ostatnie odliczanie i start! Ruszyliśmy. Pierwsze (kilo)metry to połączenie ulgi (że już biegniemy) z lekkim stresem (bo zawsze się zastanawiam, co mnie czeka). Tym razem poczułam również lekki … głód. W sumie mocno mnie to zdziwiło, ale szybko postanowiłam zjeść pół żelu (od kilku maratonów używam żele Maurten). Pierwszy planowałam co prawda dopiero na siódmym kilometrze, ale skoro już coś czułam, to musiałam reagować szybko. 

Wracając do biegu – biegło się lekko. Pogoda świetna, dookoła dużo biegaczy no i mnóstwo kibiców. Naprawdę. Byli wszędzie, byli głośni, byli zaangażowani, byli wspaniali. Sama trasa też była fajna, głównie dlatego, że cały czas biegliśmy przez miasto. Pierwsza część mocno w centrum, druga spokojnymi dzielnicami, ale jednak to było cały czas miasto, a nie jakieś chęchy jak to się nieraz (a w zasadzie bardzo często) na maratonach zdarza. Poza tym jeszcze raz to podkreślę – Hamburg to naprawdę ładne miasto. Szerokie ulice, dobry asfalt (półmaraton w Pradze i wszechobecna kostka brukowa pokazały, że nawierzchnia maratonu też ma ogromne wrażenie), dużo zieleni. No naprawdę przyjemna trasa.

Pewnie dlatego, pierwsza część minęła mi bardzo fajnie, choć nie ukrywam że tuż po przekroczeniu półmaratońskiej maty zaczęłam czuć lekkie zmęczenie nóg. Bałam się tego, bo do mety jeszcze daleko (a przecież ta druga część jest zawsze trudniejsza), ale starałam się cały czas trzymać tempo. Niestety jakoś przed godziną dwunastą nieśmiało zaczęło pojawiać się słońce i zrobiło się cieplej. Wtedy coraz bardziej rozglądałam się za punktami z wodą, a to oznacza, że ciepło zaczęło mi doskwierać. Brałam picie na każdym punkcie, dobrze że te od pewnego momentu były co 2,5 km. 

Zaczęłam nieznacznie zwalniać od 25. kilometra. Nie było tragedii, ale tempo minimalnie spadło. Starałam się kontrolować czas – na lewej ręce miałam opaskę z Nowego Jorku, na czas 3:10 (czyli gorzej od życiówki), na prawej rozpisałam sobie międzyczasy na 3:06. Chciałam mieć jakiś punkt odniesienia. Cały czas miałam duży zapas na to 3:10, ale jeżeli chodzi o 3:06, to widziałam, że ten powoli zaczyna się coraz bardziej się oddalać.

Maraton to długa podróż, zawsze mam sporo myśli w głowie. Zastanawiałam się, gdzie jest teraz Marcin i jak się czuje. Kiedy robiło mi się ciężko, próbowałam chłonąć energię od niezmordowanych kibiców. A ich doping naprawdę pomagał bardzo.

Próbowałam cieszyć się każdym kilometrem, a jednocześnie bardzo już chciałam być na mecie. I choć z każdym metrem było coraz cieplej i trudniej, to i tak uważam, że te ostatnie kilometry mijały przyjemnie szybko. W pewnym momencie pogubiłam się już jeżeli chodzi o czas, czułam że jestem bliżej tego 3:10, ale ponieważ zawsze powtarzamy z Marcinem, że liczy się każda sekunda, to do końca o każdą walczyłam. Na 41. kilometrze czekała nas jeszcze mała niespodzianka – całkiem męczący podbieg. Miałam wrażenie, że to on zabrał mi potrzebne sekundy i resztkę mocy. Ciągnął się ten ostatni kilometr niemiłosiernie!!! Miałam wrażenie, że nigdy nie zobaczę mety. 

Kiedy na horyzoncie w końcu wyłonił się piękny czerwony dywan, wiedziałam że jestem w domu. Wycisnęłam z siebie jeszcze ostatnie siły i ukończyłam maraton z czasem 3:08:54. Do życiówki zabrakło mi 26 sekund. Szczerze powiem, że nawet jakoś bardzo się tym nie załamałam (teraz oczywiście myślę, że mogłam przyspieszyć), bo tak jak pisałam chwilę wcześniej, byłam przekonana, że będzie nawet powyżej 3:10. W pewnym sensie zaskoczył mnie ten czas na mecie i bardzo się z niego ucieszyłam. To mój drugi najszybszy maraton w życiu. 

Na mecie czuję zawsze niesamowitą ulgę i radość, że w zdrowiu ukończyłam taki dystans. Od razu dałam znać mojej mamie (choć nie musiałam, ona śledziła nas na żywo) i poszłam szukać Marcina. Ten już przebrany i uśmiechnięty czekał na mnie tuż przy wejściu do strefy finishera. Tutaj najpierw woda (wypiłam od razu wielki kubek), potem medal a potem strefa gastro, w której naprawdę można było się najeść. Był ciepły rosół (wege też!), były owoce, słone precelki, słodkie ciasteczka. Do wyboru, do koloru. Obowiązkowo oczywiście jeszcze bezalkoholowy Erdinger i fajne izotoniki. Odebrałam rzeczy z depozytu (obsługiwane były przez osoby starsze i dzieci, wszystko bardzo sprawnie), przebrałam się, odświeżyłam (duże, jeszcze puste toalety to duży luksus) i ruszyliśmy w miasto, by świętować kolejny sukces.

Najpierw przez godzinę siedzieliśmy w słońcu w ładnym parku obok mety, a potem nabraliśmy sił i poszliśmy coś zjeść i pozwiedzać miasto. Zjedliśmy sporo, sporo też zobaczyliśmy, potem dobra kawa, jeszcze spacer w deszczu i do domu wróciliśmy około godziny 20. Padnięci i obolali, ale szczęśliwi! 

Podsumowując szczerze polecam ten maraton. Organizacja 10/10, kibice top, miasto piękne, trasa bardzo fajna i myślę, że jest dość szybka (nawet mimo tego podbiegu na końcu). Niemcy robią naprawdę dobre imprezy biegowe! Zobaczcie jeszcze ten piękny medal :)

Jeszcze taka jedna ciekawostka, o której przeczytałam dopiero po biegu – na trasie maratonu w sześciu miejscach znajdowały się specjalne “Haspa Coffee Stop” dla kibiców. Mogli sobie tam wziąć coś do jedzenia oraz kawę. Wszystko oczywiście za darmo. Niby nic wielkiego, a jednak bardzo fajny pomysł zachęcający do wyjścia na ulice i do kibicowania. Może czas zrobić w Poznaniu na maratonie  “Zoffee Coffee Stop”?? ;)

Dzięki za uwagę! 

PS Gosiu i Pawle, wielkie dzięki za gościnę!