Spodobał nam się pomysł wypadu w lutym do Włoch, a że lubimy łączyć podróże z bieganiem, to również w tym roku poszukaliśmy włoskiego półmaratonu w tym czasie. O Giulietta&Romeo Half Marathon słyszałam już od kilku lat, co jakiś czas przewijał się ten bieg w moim internetowym świecie – a to na włoskich stronach, a to w różnych social mediach. 

Jakoś chyba w grudniu w naszych głowach pojawił się pomysł, aby pobiec go w tym roku. Jednak zanim się zapisaliśmy, sprawdziliśmy jak wyglądają w tym czasie połączenia lotnicze. Okazało się, że bezpośrednio z Poznania możemy polecieć do Wenecji-Treviso. Loty pasowały świetnie, bo wylot w piątek, a powrót w poniedziałek, czyli idealnie na krótki półmaratoński “city break”. Postanowiliśmy, że nie będziemy wynajmować samochodu, a w ramach spróbowania czegoś nowego, z Treviso do Werony pojedziemy pociągiem. Zawsze to jakaś przygoda i jakby nie patrzeć, dodatkowa atrakcja. Kiedy mieliśmy już kupione loty, okazało się, że otworzyło się bezpośrednie połączenie WizzAirem Poznań-Werona, więc jeżeli po tym wpisie zechcecie polecieć tam za rok, to weźcie to pod uwagę. 🙂

Po znalezieniu połączenia, postanowiliśmy się zapisać. Nie ma w tym nic trudnego, ale jednak pojawia się temat certyfikatu medycznego, który wyjaśniony jest trochę niejasno. Niby jest to wszystko na stronie opisane, ale w taki sposób, że nie rozumiałam czego od nas chcą, ani po włosku, ani po angielsku. Zapisać się mogliśmy i pobiec też, ale aby znaleźć się w dokładnych wynikach (miejsce open, miejsce w kat. etc.) musisz mieć np. licencję PZLA (która jest równoznaczna z posiadaniem certyfikatu medycznego). My licencji nie posiadamy i wiedzieliśmy, że jako “nierezydenci” będziemy musieli przedstawić dokument, pytanie tylko jaki. Zapytałam organizatorów na IG i dostałam taką odpowiedź:

Nie mieliśmy certyfikatu medycznego (ani czasu, aby to załatwić), więc wiele wskazywało, że wystartujemy jako “turyści”. W zasadzie niby niewiele to zmienia, bo wystartować będziemy mogli, co było tu najważniejsze. Mieliśmy też wysłać tę “liability form”, ale zapomnieliśmy. Kiedy sobie o tym przypomniałam, pomyślałam że z pewnością będziemy mogli to zrobić na miejscu, przy odbiorze pakietu. W końcu maila z potwierdzeniem i numerem startowym otrzymaliśmy kilka dni przed startem, czyli na liście startowej byliśmy, chyba… 😀

Wracając jeszcze do podróży – wszystko poszło sprawnie, na szczęście bez opóźnień i tym sposobem w piątek 10.02., chwilę po godzinie 13 piliśmy już espresso na słońcu, w barze naprzeciwko lotniska. W drodze do Werony postanowiliśmy zwiedzić Padwę, do której dojechaliśmy zwykłym autobusem podmiejskim. Jechaliśmy my i … cała grupa młodzieży, która wracała właśnie ze szkoły. Podróż trwała godzinę, w tym czasie podziwialiśmy włoski krajobraz za oknem i mieliśmy nawet kontrolę biletów. Mówiłam, że będą przygody! 

Padwę zwiedziliśmy w około dwie godziny, coś zjedliśmy, wypiliśmy kawę i ruszyliśmy na dworzec, aby jechać już do Werony. Sama podróż pociągiem też bardzo pozytywnie nas zaskoczyła. Jechaliśmy pociągiem regionalnym, który nie dość, że wyjechał punktualnie, był czysty, nowoczesny (prąd, ładowarki USB, czego dusza zapragnie! 🙂), to jeszcze kosztował 8 Euro za osobę. Naprawdę spoko! 

Piątkowy wieczór spędziliśmy na zwiedzaniu Werony, również tym kulinarnym. 😉 Sobotę zaczęliśmy od delikatnego rozruchu, podczas którego oczywiście też pozwiedzaliśmy miasto. Pogoda była fajna – mroźny, ale słoneczny poranek, dzięki czemu dość szybko robiło się przyjemnie. Później poszliśmy odebrać pakiety startowe, z hotelu mieliśmy tam dwa kilometry. Co ciekawe to były też dwa ostatnie kilometry trasy półmaratonu, dzięki czemu poznaliśmy je już w sobotę. Pakiety odbieraliśmy na stadionie i to tam był też start oraz meta (meta faktycznie na stadionie, co było bardzo fajne). Expo jak expo, nudne. Mam wrażenie że one naprawdę wszędzie są takie same. Kiedy podeszliśmy po pakiety, miła wolontariuszka powiedziała nam “there is a problem”. Nie wiedzieliśmy jaki, ale kazała nam pójść do sekretariatu i dowiedzieć się o co chodzi. Okazało się, że było to związane z brakiem tego formularza, o którym pisałam wcześniej (liability form), w którym podpisujemy, że biegniemy na własną odpowiedzialność i zapewniamy, że jesteśmy zdrowi. Chwilę to zajęło, bo Pani (mimo, że my mieliśmy maile z nadanymi numerami startowymi) nie mogła znaleźć naszych nazwisk w systemie. Na szczęście potem już mogliśmy odebrać pakiet – w nim oprócz numeru startowego był worek do depozytu, jakieś próbki (m.in. plastry na odciski) oraz całkiem niezła, bo bardzo lekka i cienka, koszulka biegowa marki CRAFT, sponsora półmaratonu. 

Resztę soboty spędziliśmy na chodzeniu, jedzeniu i zwiedzaniu. Pogoda była super, miasto bardzo nam się podobało więc była to czysta przyjemność. Trochę tych kroków zrobiliśmy, ale być w nowym mieście i nie zwiedzać, no nie da się.

Wróciliśmy potem do hotelu trochę odpocząć i wieczorem wyszliśmy jeszcze raz, aby coś zjeść. Niestety okazało się, że w większości miejsc, bez rezerwacji nie było szans na stolik. Tak samo było w Neapolu, w Londynie. Może w końcu się nauczymy, że dzień przed biegiem trzeba jednak robić rezerwację. Na szczęście tuż przy hotelu mieliśmy fajne miejsce z pizzą na kawałki (pyszna była!), więc oprócz makaronu, który zjedliśmy na lunch, zjedliśmy też po kawałku pizzy. Głodni spać nie szliśmy. ;) 

Jako, że start biegu był o 9:30, to wstaliśmy dopiero o 6:30. Śniadanie w hotelu było od godziny 7:30, ale jako że nocowało w nim sporo biegaczy (głównie Włochów), to śniadanie zaczęło się już wcześniej. Pogoda była ok, rano było mroźno ale w ciągu dnia miało być 10-12 stopni. Postanowiliśmy dobiec na start, dzięki czemu zrobimy fajną rozgrzewkę. Na miejscu byliśmy chwilę przed 9:00, dalsza rozgrzewka, zostawiliśmy rzeczy w depozycie (depozytami były ciężarówki, bardzo sprawnie wszystko działało), zrobiliśmy kilka szybszych przebieżek i każde z nas poszło do swoich stref startowych. Marcin startował z pierwszej, ja z drugiej, która była moim zdaniem trochę za duża duża: dla czasów 1:25-1:40. Kiedy weszłam do niej, to była już mocno zapełniona i ciężko było mi przejść do przodu. Chwilę przed startem była minuta ciszy dla Turcji i Syrii (ja jej nie słyszałam, ale stojący z przodu Marcin tak) i równo o 9:30 wystartowaliśmy. 

W półmaratonie zapisanych było około 5000 osób, to sporo. Czułam to szczególnie na początku, kiedy to zawsze panuje ścisk, chaos, ludzie biegną o wiele szybciej niż powinni, przepychają się. Dość mocne zakręty na pierwszych metrach też nie pomagały – dwa razy musiałam wyhamować do zera, bo wszystko się zakorkowało. Tak dopiero na drugim kilometrze zaczęłam łapać swój rytm i krok biegowy. 

Biegło się od początku fajnie, słońce świeciło i nie było ani za ciepło, ani za zimno. Myślę, że ubrałam się idealnie – krótkie spodenki, koszulka bez rękawów, opaska na głowie i rękawki oraz rękawiczki. Te dość szybko zdjęłam, rękawki momentami zsuwałam, ale gdy biegliśmy długo w cieniu lub pod wiatr, to zakładałam je z powrotem. 

Miło wspominam pierwsze pięć kilometrów, bo biegliśmy przez miasto, częściowo ulicami, które zdążyliśmy poznać w sobotę. Trochę kostki brukowej, ale z nią należy się liczyć, gdy biegnie się włoski półmaraton. 

Potem wybiegliśmy nad rzekę i mieliśmy przed sobą dłuuugą prostą. Nie myślałam, że te kilometry będą się tam tak dłużyły. Niby fajnie, bo prosta (i w miarę płaska), ale ta kilkukilometrowa prosta trochę mnie znudziła, a lekki wiatr momentami przeszkadzał. Co zabawne, minęliśmy nawet tablicę “Verona” i biegliśmy w kierunku kolejnej mieściny. Fajne było to, że przed sobą, daleko na horyzoncie mieliśmy góry, więc starałam się koncentrować na ośnieżonych szczytach, a nie na biegaczce obok, która co kilka minut głośno smarkała na ulicę 😂

Co ciekawe, powietrze w Weronie było dość śmierdzące (chyba tam też znają SMOG) i jak biegliśmy to bardzo to było widać – taka lekka mgła, która mgłą nie była. W pewnym momencie skręciliśmy w prawo i mieliśmy do pokonania  dość spory podbieg (był to już 12-13 km), który dał się odczuć. To była już zawrotka i zaczęliśmy biec z powrotem do miasta. Trasa była mało ciekawa, dookoła stacje benzynowe i niewiele domów mieszkalnych, co za tym idzie, zero kibiców. Na szczęście biegło mi się nadal dobrze, trzymałam tempo, więc aż tak się na tym nie skupiałam.

Wiedziałam, że jesteśmy już w drodze powrotnej, kilometry fajnie mijały. Zegarek pikał jakieś 200 metrów przez tablicami z oznaczeniami. Na początku myślałam, że to mój Garmin, bo ostatnio strasznie nawala i świruje. Ale słyszałam, że innym biegaczom dookoła również wcześniej dzwoni, więc jakoś się tym bardzo nie przejmowałam.  Klasycznie już, na mniej więcej siedemnastym kilometrze (to już było znowu w mieście, więc było sporo kostki) zaczęłam odczuwać lekki spadek mocy. Miałam wrażenie, że zakręciło mi się w głowie i minimalnie zwolniłam, ale na szczęście chyba tylko to sobie wmówiłam. Szybko minęło, więc mogłam lecieć dalej. Fajnie było mijać amfiteatr w Weronie, tam było dużo kibiców, dwie bramy i jakoś tak widziałam, że meta już niedaleko. Ostatnie dwa kilometry znałam świetnie, wiedziałam że czeka nas ten mały podbieg i potem już blisko do mety. Podbieg niby niewielki, ale nogi były już tam naprawdę zmęczone, więc odczułam go mocno. Nie powiem, ja też byłam zmęczona i bardzo już chciałam być na mecie. Jako, że nie był to mój najważniejszy, docelowy półmaraton, to nie śledziłam cały czas zegarka. Widziałam poszczególne kilometry, ale w zasadzie, to nie wiedziałam do końca na jaki czas lecę. Może to głupie, ale już tak mam na takich biegach- staram się biec mocno, równocześnie nie skupiając się na zegarku. Oczywiście na tych ważnych startach monitoruję to już bardziej, choć czasami (szczególnie przy dużym zmęczeniu) te cyferki i tak niewiele mi mówią.

Jakieś 600 może metrów do mety czekał nas jeszcze dość mocny zakręt i …mata z pomiarem czasu. Potem jeszcze trochę i wbiegnięcie na stadion. To było bardzo fajne, bo chyba tylko raz, we Wrocławiu na nocnym półmaratonie, miałam okazję finiszować na stadionie. Kiedy tam wbiegłam (spodziewałam się miękkiego tartanu, niestety był twardy beton) zobaczyłam przed sobą pacemakerów. Wtedy zwątpiłam i spojrzałam na zegarek. Okazało się, że to zające na 1:30. Kiedy zorientowałam się, na jaki czas oni biegną, postanowiłam przyspieszyć, ile sił w nogach. Nie ukrywam, że jedynym moim cichym celem na ten półmaraton było pokonać go poniżej półtorej godziny. 

Udało się, na metę wbiegłam z czasem 1:29:10 (tuż za mną zające, co pokazuje, że trochę im się spieszyło 😉 ), tam jak zawsze czekał na mnie Marcin. Nie dał mi chwili odpoczynku i od razu zrobił serię zdjęć, haha. 

Na mecie wyjątkowo romantyczny medal z Julią i Romeo, potem torby z owocami, napojami i jakimś ciasteczkiem.

Opuszczenie strefy mety szło bardzo sprawnie, przynajmniej jak my skończyliśmy. Odbiór depozytu tak samo, szybko i bezproblemowo. Jako, że musieliśmy opuścić hotel do południa, to szybko się przebraliśmy i wróciliśmy biegiem do hotelu kibicując przy tym jeszcze biegaczom którzy biegli dyszkę (start był o 11:00) oraz półmaratonu. 

Podsumowując myślę, że jest to bardzo fajny bieg i bardzo go Wam polecam, jako połączenie biegu z ciekawym miastem do zwiedzania. Dobra data, można wtedy uciec na chwilę od polskiej szarej zimy. Ja z mojego wyniku jestem zadowolona. Rok temu w Neapolu pierwszy raz złamałam magiczne 1:30 i do tej pory mi się to udaje, to bardzo dobre uczucie. 

Organizacyjnie wszystko fajnie, trochę zamieszania z tymi certyfikatami, ale ok. Aha, jako że faktycznie biegliśmy jako “turyści”, to nasz czas był podany w wynikach, ale nie byliśmy brani w klasyfikacji. Na dyplomie mam podany tylko czas netto i brutto, nie ma na nim informacji, które miejsce zajęłam. Jedna rzecz, która mi się nie podobała, to punkty żywieniowe (jeżeli dobrze pamiętam, były cztery), na których woda była podawana w małych butelkach Może i jest to bardzo wygodne, ale biorąc pod uwagę, że każdy wypije tylko kilka łyków, to jest to jednak marnotrawstwo wody oraz dużo za dużo plastiku. Wolę poznańskie, lub berlińskie rozwiązanie jakim jest kranówka na punktach. 

Jeżeli macie jeszcze jakieś pytania, na które odpowiedzi w tym wpisie nie znaleźliście, to śmiało pytajcie. 

***

A wracając jeszcze do naszego wyjazdu, to niedzielne popołudnie i cały poniedziałek spędziliśmy już zwiedzając Wenecję. Super czas, bo karnawałowy weekend, więc mogliśmy zobaczyć to, co kojarzymy ze zdjęć – wszędzie poprzebierani ludzie, maski i te wszystkie piękne kanały. Polecam, polecam bardzo!