Na maraton w Chicago zapisaliśmy się w listopadzie, jakoś tuż po naszym powrocie z Nowego Jorku. Byliśmy pełni euforii po tym wyjeździe, świetny bieg, mnóstwo kibiców. Pomyśleliśmy, że Chicago (jako kolejny Major do kolekcji) może być równie fajny. Poza tym z naszymi czasami dostawaliśmy się bez losowania, więc start mieliśmy prawie pewny. Zapisaliśmy się, po jakimś czasie dostaliśmy odpowiedź, że mamy miejsce (żeby nie było, musieliśmy oczywiście normalnie opłacić). Radość wielka, ale to niestety dopiero za 11 miesięcy. Najpierw czas na wiosenny maraton. Tym razem wybraliśmy Hamburg, a całą relację z tego biegu można przeczytać tu

Hamburg był świetny, zarówno maraton jak i cały wypad i piękne miasto. Wróciliśmy do Poznania pozytywnie nakręceni i zadowoleni z siebie. Chwila odpoczynku i przyszedł czas na krótsze starty – piątki, dyszki, półmaratony. Jedne bardziej udane, inne mniej. Jak to z bieganiem bywa. Ale już pod koniec czerwca uwaga zaczęła powoli skupiać się na nadchodzącym Chicago. Zależało nam na tym starcie. Nie dość, że to kolejny bieg z cyklu World Marathon Majors, to jeszcze płaska trasa (amerykański rekord kobiet pochodzi właśnie z Chicago, z 2022. A zrobiła go piękna i szybka Emily Sisson). 

Postanowiłam nawet trzymać się planu, oczywiście jak to ja, z dużą dozą wolności i słuchania swojego organizmu. Pierwsze tygodnie treningu był udane, wszystko realizowałam, miałam dużo motywacji. Podbiegi, coś szybszego, coś dłuższego. Lubiłam odhaczać sobie poszczególne dni, czując że zbliżam się do maratonu. W ramach treningu odwiedziłam nawet kilkukrotnie poznański parkrun na Cytadeli (dawno, oj dawno mnie tam nie było). Tamtejsza trasa plus szybkie tempo to dla mnie zawsze dobry trening, którego raczej bym sama nie zrobiła. Jakoś w sierpniu chyba, udało mi się nawet pobiec najszybszy czas na tej trasie, co oczywiście dało mi dużo optymizmu. 

Lipiec to w Zoffee miesiącem jagodzianek, a to oznacza mnóstwo pracy, cały dzień na nogach i niewiele snu. Nie był to łatwy miesiąc, ale starałam się biegać tyle, na ile pozwalało mi życie. Na szczęście dni były długie, można było biegać rano lub wieczorem, gdy się ochłodziło. W sierpniu pojechaliśmy na kilka dni na Roztocze. Głównie odpocząć od ludzi, miasta i pracy, ale oczywiście też aby pobiegać. Pięknie tam się biega (widoki!), ale i ciężko – ciągle pod górkę. ;)

Po powrocie z urlopu miałam jakiś kryzys. Biegało mi się ciężko (przez upały?) i nie miałam w sobie motywacji. Przesuwałam sobie treningi, nie robiłam ich w 100%. Potrafiłam wyjść z myślą o mocnym treningu, a skończyć na wpatrywaniu się w Rusałkę przez pół godziny. Doskonale pamiętam środę 23.08., kiedy chciałam zrobić kilka szybszych kilometrów, ale po ośmiuset metrach czułam, że to nie ma sensu. Trening skończyłam po pięciu wolnych kilometrach i kawie w Bike’u. Byłam niezadowolona, że nie idzie, ale Marcin mnie pocieszył, że następnego dnia zrobimy sobie wspólne bieganie po Berlinie (jechaliśmy tam na koncert). Humor się polepszył, wiedziałam że po nowych ścieżkach będzie się biegać lepiej.

Ale czwartek 24.08. okazał się felernym dniem w drodze do Chicago. Mieliśmy właśnie siedem przyjemnych kilometrach w nogach (pierwszy raz od dawna biegło mi się tak przyjemnie i lekko!), kiedy potknęłam się o wystające coś i wywróciłam, upadając z całym impetem na szutrową ścieżkę z kamieniami. Do teraz pamiętam ten ból i ten wstyd (zawsze o tym myśle, że ktoś to właśnie zobaczył). Prawe kolano tak bardzo bolało, że bałam się, że coś sobie stłukłam. Marcin szybko mnie podniósł, na szczęście byłam w stanie sama iść. Poszliśmy do pobliskiej kawiarni umyć ranę. Najbardziej oberwało właśnie prawe kolano oraz lewy łokieć. Z rany cały czas leciała krew., dlatego od razu poszliśmy do apteki. Tam miła farmaceutka się mną zaopiekowała. Przemyła ranę, zdezynfekowała ją i sprzedała opatrunki, plastry itp. Takie pamiątki z Berlina tym razem. Po wyjściu z apteki mój dzielny mąż zadbał o kolano, zabandażował je (mi robiło się słabo od samego patrzenia na ranę..). Niestety noga i rana tak bolały, że nie było szans na dalsze zwiedzanie, o bieganiu nie wspomnę. Jeszcze wtedy nie spodziewałam się jednak, że ten upadek bardzo dużo zmieni.

Nie biegałam kilka dobrych dni, bo ledwo mogłam zginać kolano. Pierwsze trzy dni (dodam, że to były ostatnie dni urlopu) praktycznie przeleżałam w łóżku. Rana była spora i w głupim miejscu. Miałam wrażenie, że każdy krok ją na nowo otwiera. Dopiero dzięki pomocy mojej bliskiej koleżanki Oli (pielęgniarki), założyłam na ranę opatrunek, który przyspieszył całe gojenie. Tak czy inaczej długo to się babrało, a co za tym idzie, moje bieganie, jak i treningi były bardzo ograniczone. 

W pierwszy weekend września musieliśmy prywatnie jechać do Warszawy. To był weekend warszawskiego półmaratonu, a że znajomy przepisał na mnie pakiet, to postanowiliśmy wystartować. Kolano już wtedy miało się lepiej, nie bolało podczas chodzenia, biegałam trochę. Wydawało mi się jednak, że dam radę pobiec. Niestety wyszło trochę inaczej. Od dziewiątego kilometra zaczęłam czuć prawe kolano, a pod koniec tego jakże męczącego fizycznie i psychicznie biegu (to był najgorszy bieg tego roku i myślę, że jeden z najgorszych półmaratonów w życiu) zaczęła mnie boleć lewa łydka. No tragedia! Dobiegliśmy, ale ten bieg był zupełnie zbędny. Zero emocji na mecie, zmasakrowana lewa noga. Do tego stopnia, że następnego dnia nie byłam w stanie przebiec kilometra. To po wywrotce w Berlinie druga cegiełka do mojej kontuzji. 

Po półmaratonie znowu biegałam, ale zdecydowanie mniej i z mniejsza intensywnością. Cała ta przerwa i bolące kolano zabrało mi też część motywacji. Może inaczej, motywacja była, ale byłam świadoma tego, że bardzo dużo już straciłam. Postanowiłam jednak biegać i zobaczyć, co będzie. Światełko w tunelu zobaczyłam 16. września, kiedy to wystartowałam w Forest Runie. To ostatnia edycja tego biegu w Wielkopolskim Parku Narodowym, więc nie mogło nas tam zabraknąć. Startowałam z zerowymi oczekiwaniami, a udało się ukończyć krótki dystans (12 km) na drugim miejscu open wśród kobiet. Następnego dnia czekała mnie Lekka Piątka (w ramach 1Mili) i tam też udało się pobiec całkiem żwawo, kończąc bieg również na drugim miejscu wśród kobiet. Czas był o wiele słabszy niż rok temu, ale cieszyłam się, że mimo braku treningów umiem jeszcze szybko biegać. 

Niestety podczas biegu zaczęła mnie boleć lewa noga…i dalej było tylko gorzej. Ta noga zaczęła się odzywać, ale inaczej niż po warszawskiej połówce. Od razu (było to 22. września) odezwałam się do Kuby Dukiewicza, mojego fizjoterapeuty. Ten szybko znalazł dla mnie termin i mógł mnie przyjąć. Okazało się, że mam bardzo naciągnięta lewą łydkę (wszystko to ze względu na odciążanie prawego, stłuczonego kolana). Poza tym objawy wskazywały na shin splints. Chyba to jeden z najczęściej występujących urazów u biegaczy, a ja mam tę kontuzję pierwszy raz w życiu. 

Zostały już tylko dwa tygodnie do maratonu, a mnie tak bolała noga (szczególnie na początku treningu), że ledwo stawiałam kroki. Ostatnie długie wybieganie przed maratonem było właśnie podczas warszawskiego półmaratonu, potem z „długich wybiegań” udało mi się zrobić 23 kilometry oraz dwa razy po 14 kilometrów. Dostałam od Kuby zestaw ćwiczeń, więc bardzo dużo ćwiczyłam, co częściowo pomagało. Ale ból nadal był. Tydzień przed maratonem odbywał się pierwszy w tym sezonie City Trail, no przecież nie mogło mnie tam zabraknąć. Na rozgrzewce noga bolała bardzo, a potem przy szybszym tempie (i pewnie małej dawce adrenaliny) nie czułam bólu za bardzo. Bieg był wolniejszy niż biegi w ubiegłym sezonie, ale udało się pobiec 20:36 co wydawało mi się ok, jak na brak jakichkolwiek szybkich treningów. 

I tak oto doszliśmy do momentu, w którym czekał nas wylot do Chicago. Wtedy jeszcze naprawdę nie wiedziałam, czy dam w ogóle radę ukończyć bieg. Ekscytacja połączona z wielkim znakiem zapytania. 

Co prawda już wiecie, co z tego wyszło, ale sam pobyt w Chicago i maraton opiszę w osobnym wpisie, bo wydaje mi się, że ten wstęp jest tak samo długi, jaka długa była moja droga do tego maratonu… :)