Wyjazdy są piękne, ale mają jeden minus – kiedyś się kończą, zazwyczaj szybciej niż tego chcemy. Powroty mają to do siebie, że czekają na nas w domu i pracy spore zaległości. Do tego jeszcze jeden dzień wyjęty z życia, w wyniku dziwnego buntu organizmu i chyba tylko tak mogę wyjaśnić moje opóźnienie z tym wpisem. Ale jestem, powróciłam, wyzdrowiałam i czas coś napisać! 



Siadając do relacji z maratonu w Rzymie, nie wiem tak naprawdę od czego zacząć. Obawiam się, że ten wpis mógłby być bardzo długi, gdyż w przeciągu zaledwie pięciu dni wydarzyło się dość dużo, dlatego pozwolę sobie zrobić dwie części, starając się to wszystko chronologicznie uporządkować. Nie będzie to wpis tylko i wyłącznie o maratonie, ale i o moich krótkich, włoskich wakacjach. Moja bardzo poranna podróż pociągiem z Poznania do Warszawy o dziwo odbyła się bez wszelkich komplikacji i opóźnień. Może powinnam tutaj wspomnieć, że podróżując sama, często mam jakieś ciekawe (lub czasem mniej) przygody. Dopiero na lotnisku musiałam się dowiedzieć, że samolot odleci z około dwugodzinnym opóźnieniem. Czy mnie to zdziwiło? Hmm, niekoniecznie. Starałam się nie denerwować, jednak zasmucił mnie fakt, że dwie godziny, które mogłabym spędzić już wspólnie z bratem i jego żoną w Rzymie, spędzę na warszawskim lotnisku, na którym było wyjątkowo nudno i zimno! 

Sam lot, który nie należy do moich ulubionych form spędzania czasu, okazał się wyjątkowo spokojny, a zmęczenie na tyle duże, że udało mi się prawie cały czas przespać. Na lotnisku Roma Ciampino, czekając na autobus do centrum zaczęłam rozmawiać z dwoma Panami (niestety nie poznałam imienia, ale mimo wszystko serdecznie pozdrawiam), którzy jak się okazało..przylecieli z Katowic na maraton. Nie muszę chyba pisać, o czym przegadaliśmy całą 40minutową podróż do dworca Roma Termini. Wymieniliśmy się naszymi dotychczasowymi doświadczeniami biegowymi, zastanawialiśmy się nad pogodą, trasą, nachyleniem… Na miejscu pożegnaliśmy się i życzyliśmy sobie powodzenia, a ja szybko ruszyłam aby przywitać się z bliskimi, z którymi poszłam zjeść (wyjątkowo bez wyrzutów sumienia!) pierwszy włoski makaron. Duże zmęczenie sprawiło jednak, że dość szybko wróciliśmy do pokoju i położyłam się spać. 

Mój brat, który również biega, wpadł na pomysł, aby zapisać nas na RomaFun – czyli bieg towarzyszący maratonowi na dystansie 5kilometrów. Założenie było takie, że pobiegniemy wolnym tempem, abym się nie zmęczyła, ale jednocześnie trochę rozgrzała mięśnie. Drugie założenie było takie – nie zmuszam się do pobudki, jeżeli nie wstanę w sobotni poranek, to odpuszczam. Udało się jednak otworzyć oczy przed budzikiem, świeciło słońce, dlatego postanowiłam, że trzeba to wykorzystać i nie ma co leżeć w łóżku. Jednak mimo słońca, poranek był dość chłodny. Podjechaliśmy kawałek autobusem do centrum i zaczęliśmy zbliżać się do miejsca startu, którym było Koloseum. Prace związane z niedzielnym maratonem trwały w najlepsze, jednak gdy zorientowaliśmy się, że jesteśmy jedynymi biegaczami w okolicy pojawiły się nasze pierwsze wątpliwości. Kiedy na horyzoncie zobaczyłam dwóch panów policjantów, postanowiłam wykorzystać moją znajomość języka włoskiego i poprosić o pomoc. Panowie sami nie wiedzieli nic o biegu, zapewniali nas jednak cały czas, że maraton jest jutro. Gdy po chwili jeden z nich sięgnął po telefon i sprawdził w Internecie, poinformował nas, że bieg jest również w dniu maratonu ;) 
No cóż, coś nam musiało się pomylić, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło! Wspólnie z Kubą stwierdziliśmy jednak, że takiego pięknego poranka nie możemy zmarnować, postanowiliśmy zrobić nasz własny „Roma Fun Run”Ruszyliśmy w stronę naszego hotelu, mijając po drodze najpiękniejsze miejsca Rzymu. To było 5-kilometrowe, ekspresowe zwiedzanie miasta, które zakończyliśmy wbiegnięciem na Plac Świętego Piotra. Cudowne towarzystwo, widoki, pogoda! Powiem szczerze, że już dawno nie odczuwałam takiej radości po biegu. 



A o tym, co wydarzyło się później, co wchodziło w skład pakietu startowego oraz … jak przeżyłam Maratona di Roma już za dwa dni, w drugiej części mojej relacji. Ciao!