–>
Mam małą niechęć do świąt, choć te jeszcze się nie zaczęły. Moje wczorajsze plany biegowe zostały brutalnie pokrzyżowane zakupami prezentów. Jak co roku, obietnica, że załatwię „to“ już w listopadzie spełzła na niczym. W każdej poznańskiej „galerii“ handlowej gościły dzikie tłumy, a poza tym we znaki dawał się dotkliwy brak miejsc parkingowych. Kiedy już udało się zrobić zakupy, choć jeszcze nie ostatnie, zapadł zmrok, a po zmroku to ja już biegać się boję.
Cały weekend minął pod znakiem niezdrowych przekąsek (nie, nie trenuję przed świętami), co od razu znalazło swe odbicie w wadze. Od ostatniego ważenia, a było to tydzień temu, przybrałam 2 kg. W związku z tym przykrym faktem, zasądziłam od dziś do piątku niezawodną
i znaną dietę MŻ, co by zrobić trochę miejsca na te wszystkie kaloryczne pyszności, którym ulegnę w święta. W ramach diety MŻ wczoraj o 22.30 nagotowałam gar kremu brokułowego z toną wszelkiej maści warzyw, bez dodatku sera i śmietany. Dzisiaj wczesnym rankiem zaliczyłam szybką dziesiątkę i już mi było cieplej na sercu (poranne biegi w wyludnionym parku to jest to).
Mojejmu M. obiecałam dzisiaj na obiad kotleta, tłuczone ziemniaki i surówkę. Zachwycił się, po czym odparł, że się cieszy, że będzie „domowy obiadek” co niejako obnażyło całą prawdę o moim niedomowym gotowaniu. Znam żywe dowody na to, że polscy mężczyźni są pod ciągłą dyktaturą kotletów, ziemniaków i ewentualnie suróweczki (choć z warzywami często na bakier). Ja nie umiem przyrządzać perfekcyjnego kotleta, zawsze mi się coś przysmaży, zawsze kuchnia jest pochlapana tłuszczem. Ja kawałek panierowanego kurczaka zastąpię połówką camembert’a.
To niezdrowe jedzenie w postaci nachos’ów i pizzy, skłoniło mnie do takiej oto płytkiej refleksji. Bo przecież biegam co najmniej 30 km. tygodniowo, w sezonie więcej, staram się jeść zdrowo,
a przychodzi taki bezczelny weekend i sprzeniewierzam się swoim zasadom żywieniowym. Prawdą jest, że bieganie wyrobiło we mnie jeszcze bardziej żelazną dyscyplinę, ale pewnym rzeczom nie mogę się oprzeć. Z nałogowym piciem kawy to już nawet nie walczę (próbowałam substytutów w postaci zbożowej smakowej, yerba mate etc.), ale ograniczam do dwóch filiżanek dziennie.
I tym akcentem kończę tę nieco zrzędliwą notkę. Na noworoczne postanowienia przyjdzie czas, wciąż je kompiluję, a jest co, bo przyszły rok wieszczę jako przełomowy i pełen zmian. Nie tracąc pogody ducha, szykuję się na świąteczne zakupy vol. 3 i mam nadzieję ostateczne.