W ostatnich dniach treningi są dla mnie sporym wyzwaniem. Choć biegany przeze mnie kilometraż jest teraz nieporównywanie mniejszy, to niska temperatura dość mocno daje mi się we znaki. Ponieważ dzisiaj nie trenowałam w Poznaniu, lecz w mieście, z którego pochodzę, postanowiłam nieco przełamać rutynę. Zrobiłam najpierw dystans 4 km. nad jezioro. Tam na świeżym powietrzu i w ładnej scenerii znajdują się urządzenia do ćwiczeń (popieram inicjatywę), gdzie spędziłam 40 min. wzmacniając mięśnie brzucha, pleców i ramion (jestem przygotowana na jutrzejsze zakwasy) po czym tą samą trasą wróciłam do domu. Piękna pogoda i wysiłek znacznie poprawiły moje morale.


Pierwszy start jaki sobie zaplanowałam w przyszłym roku przypada dopiero na kwiecień, a więc półmaraton w Poznaniu. Moim celem jest złamanie dwóch godzin. Do tego czasu chciałabym podtrzymać formę, nad którą pracowałam przez ostatnie pół roku. Ostatnio odczuwam jednak pewien dysonans. Kiedy wychodzę na truchtanie, mam wrażenie jakbym dopiero raczkowała w tej materii. Dosyć szybko się męczę i niestety dopadł mnie biegowy marazm. Biegam zawsze z iPodem i starannie dobieram repertuar. Ostatnio nawet wgrywam sobie podcasty z lekcjami francuskiego, którego naukę zaniedbałam.
Cały czas także szukam optymalnego planu treningowego na podtrzymanie formy, który mogłabym realizować przez kolejne dwa miesiące. Póki co biegam wg takiego schematu:
Wtorek:
5 min. rozgrzewki + 8 km biegu + 50 brzuszków
Czwartek:
5 min. rozgrzewki + 8 – 10 km biegu + 50 brzuszków
Niedziela:
5 min. rozgrzewki + 15 – 20 km bardzo spokojnego biegu
Od przyszłego tygodnia może zacznę chodzić na lodowisko i udawać, że choć trochę umiem jeździć na łyżwach.