Wcześniej wspomniane zdjęcie z Haile dało nam bardzo dużo radości, co rozluźniło nastroje przed samym startem. No właśnie, po raz pierwszy nie odczuwałam takiego dużego stresu stojąc już w strefie startowej.
Myślę, że to obecności Magdy i świadomość, że (jeżeli się uda) pobiegniemy razem cały maraton mnie uspokajała. Poranek był chłodny, ale organizator zapewnił żółte worki – „sukienki bezrękawniki”- dzięki którym można było się ogrzać. Im bliżej godziny 8:45, tym bardziej zapełniała się nasza strefa startowa „G”. Towarzystwo dookoła bardzo międzynarodowe (Duńczycy zdecydowanie wygrali jeżeli chodzi o rekord frekwencji zarówno biegaczy jak i kibiców! Tysiące biegaczy i kibiców z napisem Danmark było czymś niezwykle pozytywnym) i szczęśliwe.


Równo o godzinie 8:45 rozpoczął się 40. Berlin Marathon. Start został podzielony na trzy bloki. Nasza grupa wystartowała jako druga, dokładnie 15 minut po starcie. Emocje, które nam towarzyszyły są nie do opisania. Pogoda była idealna, kibice na trasie zadbali o wspaniały doping. Postanowiłyśmy z Magdą, że pierwszą część pobiegniemy wolniej i stopniowo będziemy zwiększać tempo. Wyszło trochę inaczej. Biegło się bardzo dobrze, trzymałyśmy równe tempo. Dokładnie pamiętam, jak po przebiegnięciu pierwszych dziesięciu kilometrów przybiłyśmy sobie piątkę mówiąc „no to pierwsza dziesiątka za nami”. Na trasie na zmianę były punkty żywieniowe (woda, izotonik, ciepła herbata, owoce) oraz punkty tylko z piciem (woda). Było ich wystarczająco dużo, nie miałam ani przez moment wrażenia, że czegoś mi brakuje. Nie stosuję żadnych żeli, jedyna rzecz którą miałyśmy ze sobą to mus owocowy oraz żelki Haribo. In Haribo we trust! ;)
Biegło się dobrze. Bardzo dobrze. Cały czas obok siebie, rozumiałyśmy się bez słów. Zawsze utrzymywałyśmy ze sobą kontakt wzrokowy, kiedy któraś z nas biegła odrobinę szybciej czy wolniej. Berlińska trasa jest bardzo przyjemna. Nie ma prawie żadnych podbiegów (ja zanotowałam trzy lekkie), a wspomniany już wcześniej niesamowity doping dodaje skrzydeł. Pamiętam jak nagle zauważyłam tabliczkę z napisem „30km”. Miałam wrażenie, że dopiero co była ta pierwsza dziesiątka, a tu już „prawie” koniec. To „prawie” potraktujcie trochę z przymrużeniem oka, bo przecież maraton zaczyna się dopiero po tym dystansie. Coś w tym jest. Biegło się nadal dobrze. Świadomość, że na 33km będą czekali moi rodzice dodawała kolejnych sił. Byli, czekali, szybka wymiana uśmiechów i porozumiewawczych spojrzeń i gnałyśmy ile sił w nogach dalej. No właśnie, a sił było już troszkę mniej.  Pod górkę zaczęło robić się na około 37-38km. Wydolnościowo czułam się świetnie, jednak lekko bolące uda bardzo chciały już być na mecie. 38km – to przecież niby tylko 4km, ale one potrafią być wiecznością. Jednak im bliżej mety byłyśmy, tym głośniejszy był doping kibiców. Biegłyśmy skupione, ale z uśmiechami na twarzach, każda z nas wiedziała, że to już naprawdę zaraz.
Kiedy nagle za zakrętem ukazała się Brama Brandenburska (dobrze pamiętałam ten moment z zeszłego roku, dlatego jak zobaczyłam gdzie jestem, czułam nadchodzącą euforię) Magda spojrzała na mnie i dała znak, że nadszedł czas na mocny finisz. To co działo się na ostatnich metrach było kosmiczne. Kibice krzyczeli, dopingowali tak bardzo, że miałam wrażenie, że każdy z nas właśnie biegnie na pobicie rekordu świata. Przebiegnięcie przez Bramę Brandenburską było cudownym uczuciem, a potem już ostatnia prosta, której prawie nie pamiętam. 
Koniec. To naprawdę koniec. Udało się. Wbiegłyśmy z Magdą wspólnie, dokładnie z takim samym czasem – życiówką 3h53:31. Niesamowite uczucie – zawsze marzyłam, aby wbiec na metę z kimś mi bliskim, tym razem się to udało, za co bardzo dziękuję! Biegło mi się idealnie i liczę, że od teraz tradycją będzie wspólne pokonywanie maratonów. Dziękujemy wszystkim kibicom na trasie – spotkałyśmy wielu Was na trasie. Usłyszeć z tłumu okrzyki „Magda i Zosia!” czy też „Dziękuję za blog! Czytam Was” dodawało energii.



Na mecie powiedziałyśmy sobie, że nigdy więcej, ale już wieczorem zaczęłyśmy myśleć o kolejnej destynacji. Jest już nawet wstępny plan, którego na razie zdradzać nie będziemy…