Mój siódmy maraton urzeczywistnił się w niedzielę 23 kwietnia 2017 roku. Ten dzień opowiem moim potomnym, wnukom i prawnukom, jako ten, w którym uznałam sport jako lekcję i metaforę życia. Ten dzień utrwalę sobie w pamięci jako ten, w którym walczyłam do ostatniego metra, choć moje ciało manifestowało sprzeciw bólem. Ten dzień uznam jednak za udany i pouczający.

Wymyśliłam sobie ten maraton kilka miesięcy temu, a że życie przez te kilka miesięcy obfitowało w wiele zmian, nie przewidziałam, że nie będę miała ani czasu, ani ochoty na intensywne treningi. Regularność zastąpiłam spontanicznością, zaplanowany trening przypadkowością, a optymizm przeszedł w nonszalancki hurraoptymizm, że „jakoś to będzie” i „że jak nie ja to kto”. Półmaraton przebiegłam całkiem nieźle, wynik pomnożyłam razy dwa i obliczyłam sobie, że na Orlenie powinnam pobiec w granicach 3:35. Zignorowałam sygnały wysyłane przez organizm i powtarzający się podczas dłuższych wybiegań ból łagodziłam rollerem. Na tydzień przed maratonem obleciał mnie jednak niezły strach i przez głowę przemknęła myśl, że jednak poddam się i wszystkie siły skupię na przygotowaniach do jesiennych startów bo to właśnie one przynoszą mi satysfakcję i biegowe spełnienie.

Potem jednak na fali chwilowego entuzjazmu zarezerwowałam pokój i tym samym przypieczętowałam decyzję o wyjeździe.

Do Warszawy przyjechałam na niecałe 24 godziny. Podczas tego krótkiego pobytu udało mi się nasiąknąć atmosferą miasta, choć wiatr skutecznie odbierał przyjemność ze spacerowania.

[gap height=”25″ /]

IMG_1762

IMG_1796

[gap height=”25″ /]

IMG_1773

[gap height=”25″ /]

IMG_1809

[gap height=”25″ /]

Z duszą na ramieniu czekałam, jaką pogodę przyniesie niedziela. Poranne słońce zaglądające w okna było jednak dobrym zwiastunem. Na śniadanie zjadłam dwa słodkie rogaliki i popiłam najgorszą kawą na świecie, a raczej jej marnym surogatem zamkniętym w folii z napisem 3 w 1. Na start ruszyłam ze sporym zapasem czasu. Most Poniatowskiego pełen był biegaczy zmierzających do wybudowanego jednodniowego miasteczka znajdującego się u podnóża stadionu PGE Narodowy.

IMG_1811

To biegowy dress code był moją nawigacją w ten dzień bo praktycznie nie znam Warszawy, a drogę z hotelu na miejsce startu pokonałam pieszo kilka razy. Kiedy znalazłam się na terenie wspomnianego miasteczka, zaskoczył mnie jego rozmach. Szybko oddałam rzeczy do depozytu, spotkałam się z Zosią i Marcinem na zdjęcie i pospiesznie ruszyłam na linię startu. W drodze do strefy startowej niespodziewanie spadł na nas łagodny grad, po czym równie niespodziewanie słońce zalało niebo z pełną mocą.

IMG_1814

[gap height=”25″ /]

Na 10 minut przed startem, kiedy odwijałam się z folii termicznej ze zdziwieniem zauważyłam, że zerwał mi się numer startowy, który zwisał smętnie przypięty jedną agrafką. Czy tak zaczyna się zła passa?

Wybija 9, odliczamy do startu, Anita Włodarczyk pociąga za spust, głośny strzał z pistoletu odbija się echem, a mnie brakuje Rydwanów Ognia, które zawsze zapowiadały maraton ukończony z życiowym rekordem. Czy Rydwany Ognia, to muzyczne tło maratońskiego sukcesu?

Mijam bramę startową i nieco skonfundowana nie włączam garmina bo nigdzie nie ma maty do pomiaru czasu. Dostrzegam ją kilkadziesiąt metrów później- o jest- wciskam przycisk i czekam na to, jak zachowają się moje nogi.

Pierwsze kilometry i łapie mnie cholerna kolka, która praktycznie nigdy mi się nie zdarza. Moje tempo do 5. km oscyluje wokół 5:12 min/km. Po 5. km organizm łapię biegowe flow i zaczyna zachowywać się dokładnie tak, jak bym chciała. Tempo rośnie i na długo jest perfekcyjnie równe (5:04-5:06 min/km). Cieszę się każdym kilometrem, chłonę atmosferę starego miasta, choć w moim odczuciu trochę za mało na trasie kibiców- ot tu i ówdzie zagrzewają do biegu rozproszone grupki. Ok. 18 km powoli opada mój biegowy rezon, nogi stają się coraz cięższe, czuję delikatny ból w pośladku. Ogarnia mnie przerażenie, w myślach kreślę różne scenariusze i odliczam do połówki. Mijam ją z czasem 1:48:16, czyli nie najgorzej.

Moja gorsza połówka

Później każdy kolejny kilometr zaczyna boleć coraz bardziej. Kibiców jak na lekarstwo, a jedynym świadkiem naszych biegowych szaleństw są drzewa.

Na 25 km już dość poważnie rozważam zejście z trasy, ale pragmatyczna strona mojej głowy podpowiada mi, że i tak w jakiś magiczny sposób będę musiała się dostać do centrum. Postanawiam biec powoli, a jak trzeba będzie to pójdę, choćby na kolanach.

W głowie odliczam kilometry do końca, 18, 17, 16, 15. Co jakiś czas zatrzymuję się na przymusowe rozciąganie, które przynosi chwilową ulgę. Widzę, jak robią to inni biegacze,  którzy podobnie jak ja toczą walkę z bólem i zapewne z głową.

Zmuszam się, żeby biec wolniutko, ale biec bo chodzenie deprymuje mnie jeszcze bardziej. Nie przeraża mnie, że moje tempo jest naprawdę wolne, że wyprzedza mnie najpierw balonik na 3:45, a chwilę potem na 3:50. Próbuję ich gonić, ale oddalają się coraz bardziej. Na 35 km skręcam do karetki i ratownik chłodzi sprejem obolałe miejsce, co na chwilę pomaga mi zapomnieć o bólu.

Od tego momentu walka jest już naprawdę ogromna. 7 km do mety, to już tylko wisienka na torcie, ale dla zmasakrowanej głowy, to wciąż dużo. Mam wrażenie, że wszyscy mnie wyprzedzają, ja natomiast próbuje wykrzesać w sobie resztki tlących się ambicji i złamać 4 godziny. 40 km i powoli zbliżam się do końca. Na 41. mijam chłopaków, a chwilę później widzę Zosię i Marcina i wbiegam na ostatnią prostą prowadzącą w swojej nieskończoności do mety (ta prosta naprawdę była długa). Zosia rusza za mną, Marcin robi nam zdjęcia i na chwilę odzyskuję moc- to ta część trasy, która nawet najbardziej skonanych napełnia jakąś magiczną energią. Wpadam na metę z czasem 3:52:48. Mam to! Zrobiłam to po raz siódmy. Pal licho czas.

IMG_1842

fot. Marcin W.

[gap height=”25″ /]

IMG_1839

fot. Marcin W.

[gap height=”25″ /]

BUMB7661

IMG_1845

[gap height=”25″ /]

IMG_1841

[gap height=”25″ /]

Zrzut ekranu 2017-04-28 o 21.53.45

[gap height=”25″ /]

Medal, który odebrałam na mecie to mój złoty symbol walki, lekcja pokory i nauczka, że organizmu trzeba słuchać bo nie na darmo wysyła aż nadto czytelne komunikaty. Ta dokuczliwa wiązka bólu, która towarzyszyła mi od jakiegoś czasu, jest właśnie takim komunikatem, skądinąd zignorowanym.

Jak tak sobie biegłam, to miałam prawie 4 godziny na myślenie. Trudno ustrzec się porównania maratonu do życia. Mój maraton miał swoje ups & downs, tak jaż życie ma swoje wzloty i upadki. Na początku nogi niosły głowę, na końcu głowa niosła nogi. Było i super ekstra i totalnie beznadziejnie. Wracając do domu miałam jednak poczucie satysfakcji i myśli o maratonie nr 8.