To miał być start sezonu. Od grudnia wiedziałam, że wiosną wystartuję w Rotterdamie. Od grudnia trenowałam i skrupulatnie wykonywałam każdy trening, który pojawił się w rozpisce. Plan wykonany prawie w 100%. Prawie, bo trzy treningi zabrała mi choroba przed półmaratonem w Barcelonie. Co środę biegałam na stadionie, na bieżni. Te treningi, choć ciężkie (a pewnie właśnie dlatego) dawały mi bardzo dużo satysfakcji. Dwa razy w tygodniu trenowałam z Rafałem (stabilizacja, siła itd.), raz w tygodniu chodziłam na TRX. Wzmacniałam ciało, rolowałam i rozciągałam je. Dbałam o regenerację. Faszerowałam się burakami, pietruszką, pokrzywą i wszystkim tym, co pomogło polepszyć moje wyniki krwi (anemia się kłania). Oczywiście tydzień przed biegiem zaczęłam czuć silny ból piszczeli. Sama już nie wiem, czy to był wymysł głowy, czy nie. Najważniejsze, że w niedzielę nic nie bolało.

Ale od początku: SOBOTA.

W sobotę rano dość wczesna pobudka, bo chwilę po godzinie 7 mieliśmy samolot do Amsterdamu. Z lotniska odebrali nas przyjaciele, którzy pojechali z nami do Rotterdamu. Tam od razu odebraliśmy pakiety (Ania również, biegła dystans ¼ maratonu). Wszystko poszło bardzo sprawnie, expo było ciekawe, ale moim zdaniem trochę ciasne jak na taką ilość ludzi. Najważniejsze jednak, że wszystko udało się szybko załatwić, dzięki czemu mogliśmy poświęcić resztę czasu na spacer po mieście oraz kawę na świeżym powietrzu. Nocleg znajdujący się 2 kilometry od startu znaleźliśmy na Airbnb. Bardzo miła para Włochów (oraz dwa wyjątkowo ciekawskie koty ;) ) ugościła nas w przytulnym pokoju z wygodnym łóżkiem, ładnym widokiem, ciszą i spokojem. Po dotarciu na miejsce, nauczeni doświadczeniem, że jedzenie poza domem potrafi narobić bałagan w żołądku, ugotowaliśmy makaron z sosem pomidorowym. A po obiedzie zrobiliśmy sobie popołudniową drzemkę. Wieczorem wróciliśmy jeszcze na chwilę do miasta, ale nie na długo. W naszych głowach był już maraton.

FullSizeRender

Rotterdam

rm

Do startu byliśmy już w sobotę gotowi ;)
Do startu byliśmy już w sobotę gotowi ;)

NIEDZIELA.

Obudziliśmy się o godzinie 7. Mieliśmy dużo czasu, bo bieg startował dopiero o godzinie 10. Późno. A nawet bardzo późno, biorąc pod uwagę pogodę, która w niedzielę miała być (i była) wyjątkowo letnia. Poranek był spokojny (choć raczej powinnam napisać, że to Marcin był spokojny, ja mniej). Zjedliśmy śniadanie, przygotowaliśmy się i ruszyliśmy biegiem na start. Ludzi było już sporo, ale bardzo szybko udało się zostawić rzeczy w depozycie. I tu ciekawostka – depozyt znajdował się w dużym białym namiocie. Na wejściu ochroniarze sprawdzali numery startowe, a to dlatego, że każdy zostawiał swoje rzeczy gdzie chciał. Nie było tam żadnych wolontariuszy, którzy by się tym zajmowali. Nie wiem, czy takie rozwiązanie sprawdziłoby się w każdym kraju ;) ale w Rotterdamie się to sprawdziło. Poza tym szło to o wiele sprawniej, niż oddawanie rzeczy do depozytu i nie było żadnych kolejek. Kolejny plus. Około pół godziny przed startem ruszyliśmy do mojej strefy startowej. Startowałam z drugiej fali. Dość szybko zorientowałam się, że wejście do strefy wcale nie będzie takie łatwe. Utworzył się ogromny korek. Nic nie przesuwało się do przodu. Na (bardzo wąskim!) wejściu do stref stali ochroniarze, którzy sprawdzali numery startowe. Wszystko trwało 20 minut, co mnie oczywiście zestresowało. Nie mówiąc o tym, że taki tłok ani nie jest przyjemny, ani bezpieczny. Tak jak weszłam, tak musiałam stanąć. Nie było w ogóle możliwości przejścia do przodu (zdjęcie poniżej pokazuje ścisk), więc już wiedziałam, że na starcie będę musiała trochę powyprzedzać.

Równo o godzinie 10 wystartowała pierwsza fala. Ja wystartowałam 11 minut później. O dziwo (mimo narzekania cały zeszły tydzień) byłam zmotywowana, skoncentrowana i wiedziałam, jaki mam tego dnia cel.

IMG_4717

Pierwszy kilometr – tak jak się spodziewałam – był wolny, bo nie mogłam biec swoim tempem. Oprócz wyprzedzania, trzeba było jeszcze wbiec na Erasmusbrug, czyli prawie kilometrowy most, którym później również wracaliśmy. Drugi i trzeci kilometr wyszedł z kolei o wiele szybciej, niż zakładane tempo. Nie lubię takiej szarpaniny, ale na szczęście od czwartego kilometra moje tempo się wyrównało. Przyznam szczerze, że nie przyglądałam się jakoś szczególnie trasie maratonu. Ale zapamiętałam kilka szczegółów, m.in. ogromny meczet, czy kanał wzdłuż którego przez jakiś czas biegliśmy.

Pomimo grzejącego słońca biegło się ok. Cały czas trzymałam założone tempo, co mnie cieszyło i uspokajało. Na każdym punkcie żywieniowym (te były mniej więcej co pięć kilometrów) brałam kubeczek z piciem – i tu kolejna ciekawostka! W kubkach z wodą wciśnięta była mała biała gąbka. Na początku myślałam, że jest to tylko gąbka do schłodzenia się, dopiero po chwili zorientowałam się, że to też jest woda do picia. Rozwiązanie było trochę niewygodne, bo żeby się napić, trzeba było tę gąbkę najpierw wyjąć z kubeczka. A pić chciało mi się praktycznie cały czas, to znak, że było naprawdę ciepło. Prawdopodobnie przez to, że dużo piłam, po raz pierwszy walczyłam podczas maratonu z kolką. :/

Kilometr piętnasty i nadal wszystko zgadzało się z rozpisanymi czasami na moim ramieniu. Dawało mi to sporo spokoju w głowie, choć wiedziałam też, że to maraton. Tu wiele może się zdarzyć. I tak też było. Półmaraton miałam już minutę wolniej, niż mieć powinnam, ale i to jeszcze mnie nie stresowało. Rozpiska na ramieniu była planem A, w głowie był jeszcze plan B, czyli minimum, jakie chciałam tego dnia zrobić.

Niestety od dwudziestego piątego kilometra upał zaczął mi już mocno dokuczać i ciągle odliczałam kilometry do kolejnego punktu z wodą. Pomiędzy nimi były punkty z gąbkami, którymi oblewałam twarz, głowę i szyję. Kilometr trzydziesty, ten którego zawsze się trochę boję. Po drugiej stronie ulicy biegacze mijali właśnie kilometr czterdziesty. Marzyłam o tym, by tam już być. Czas na zegarku był już mocno do tyłu w stosunku do moich założeń. Natomiast plan B nadal był jeszcze do zrobienia. W międzyczasie biegło się ciut lepiej (ścieżka w parku, więc było trochę cienia), ale po szybkim obliczeniu czasu i pozostałych kilometrów zrozumiałam, że robi się niebezpiecznie i nawet o życiówkę będzie ciężko.

Kilometr trzydziesty piąty. Cieszyłam się, bo wiedziałam, że czeka tam dla nas mała niespodzianka. Organizatorzy postawili tam cztery telebimy, na których wyświetlane były filmiki dla biegaczy. Już tłumaczę o co chodzi – można było nagrać kilkusekundowy filmik dla biegnącej osoby, który wyświetlił się w momencie przekroczenia maty (zobaczcie najnowszy post na Facebooku maratonu, aby zobaczyć jak to wyglądało). Ja nagrałam kilka słów dla Marcina, on zrobił to samo dla mnie. Ucieszyłam się i wzruszyłam. Filmik dodał trochę sił, choć tych było już mało, a ponadto coś zaczęło ciągnąć w prawym udzie. Na ostatnim punkcie z wodą (czterdziesty kilometr) wyszarpnęłam już tylko kubeczek wody i biegłam dalej. Spojrzałam na zegarek i byłam przekonana, że nie uda się nawet polepszyć warszawskiego czasu. Miałam niezły chaos w głowie, ale mimo to – i z tego jestem chyba najbardziej dumna – biegłam dalej tak szybko, jak jeszcze mogłam.

500 metrów przed metą wiedziałam, że muszę jeszcze podkręcić tempo. Udało się i finisz był naprawdę szybki. Chwilę przed metą usłyszałam krzyki Marcina, Ani i Kuby. Wiedziałam, że tam są. :)

IMG_4806
Zmęczenie już widoczne.

Chyba nigdy nie miałam takiego przyspieszenia na ostatniej prostej (to na pewno zasługa tych przebieżek po każdym treningu! ;) ) i nigdy tak bardzo nie zdychałam. Wpadłam na metę, zatrzymałam zegarek. Chwilę później mama podesłała mi zdjęcie z aplikacji, z informacją „3:39:59”. Zobaczyłam to i mocno się zaśmiałam, a kilka sekund później rozpłakałam. 3:39:xx – taki właśnie był mój plan B. Czyżby się udało? Dopiero po zatrzymaniu się poczułam, jak bardzo boli mnie prawy pośladek i noga. Szłam powoli za tłumem, szukając wyjścia ze strefy. Po drodze dostałam medal (pan nie zwiesił mi go na szyi, a po prostu podał, trochę od niechcenia) oraz różę. Ten pomysł na pewno został skopiowany z Poznania. ;) Wzięłam wodę, kawałek banana i dopiero po kilku minutach spotkałam Marcina i resztę. Nareszcie razem.

Po maratonie wzięliśmy szybki prysznic, a resztę dnia spędziliśmy na plaży. Schłodzenie zmęczonych nóg w zimnej morskiej wodzie było naprawdę dobrym pomysłem!

IMG_4783

IMG_4842

Czas na podsumowanie tego maratonu.

Nie będę ukrywać, że jestem trochę rozczarowana. Zarówno organizacją, jak i swoją formą. Tak jak pisałam już wcześniej uważam, że wejście do stref startowych było kiepsko rozwiązane. Startowałam już w większych biegach i nie było tam takich problemów. Trasa była ciekawa, ale wcale nie taka bardzo płaska, jak myślałam. Na największą pochwałę zasłużyli kibice, których było mnóstwo i byli oni naprawdę wszędzie!

Jeżeli chodzi zaś o moją formę, to wynik oczywiście mnie ucieszył. Mimo moich obaw udało się polepszyć życiówkę o 41 sekund, ale liczyłam jednak na więcej. Te wszystkie treningi, a tu taka niewielka poprawa. Cieszy mnie moje średnie tętno, które miałam o wiele niższe niż w Warszawie, ale czy to w ogóle jest ważne? I teraz uwaga. Nadchodzi największe rozczarowanie. Wieczorem przyszedł mail z gratulacjami od organizatorów. Szkoda tylko, że pogratulowali mi czasu 3:40:00, bo taki właśnie jest mój oficjalny czas. Jedna głupia sekunda, a jednak wiele zmieniła.

No nic. Kolejna przygoda za mną. Każdy maraton jest inny, każdy nas czegoś uczy. We wrześniu w Berlinie powalczę dalej. Liczę na to, że czterdziesta czwarta (!) edycja tego biegu będzie dla mnie bardziej łaskawa. ;)

Na samym końcu chciałam podziękować za Wasze kciuki i wszystkie miłe słowa. Marcinowi gratuluję życiówki (2:46!), ale przede wszystkim dziękuję za wsparcie, za opiekę trenerską :D oraz wiarę w to moje bieganie. Ani, Adelinie i Kubie dziękuję za pomoc i wspólny weekend. Gratulacje dla Ani za jej udany bieg.

A już tak zupełnie na koniec, poniedziałek spędziłam w Amsterdamie tak. To był fajny dzień.

IMG_4822

IMG_4823