Dzisiaj rano usłyszałam od mojego kochanego męża “Ty to już nawet dla siebie relacji z biegów nie piszesz. Tak, żeby móc za kilka lat powspominać” – no coś w tym jest. A nie piszę, bo po pierwsze mam wrażenie, że nikt już blogów nie czyta (no dobra, mam nadzieję, że jednak ktoś tak), a po drugie mam po prostu wiecznie za mało czasu. 

Ale żeby nie było, te słowa mnie tak zmotywowały, że postanowiłam zrobić tutaj krótki wpis (oraz małą reaktywację bloga!) i podsumować pierwszą część tego sezonu. W końcu trochę się w tym roku już działo i było kilka przyjemnych biegów, o których warto wspomnieć. No to zaczynam!

***

Zacznę chyba od dwóch ostatnich w tym sezonie biegów City Trail. Zawsze to powtarzam, ale to jest mój ulubiony cykl biegów i cieszę się, że od tylu lat nadal tu jestem. Na CT czuję się trochę jak w domu – nie dość, że ekipa organizująca to już dobrzy przyjaciele (chyba mogę tak powiedzieć, co?), to Rusałka jest bliska memu sercu.

Lubię to, że te starty dają motywację do treningów w tym najcięższym – przynajmniej dla mnie – okresie, czyli ciemną zimą. Udało mi się w tym roku zrobić każdy kolejny bieg szybciej. Zaczynając w październiku od 21:02, a kończąc w marcu na 20:18. Dystans pięciu kilometrów zawsze wydawał mi się bardzo ciężki, bo faktycznie takowy jest. Jednak dzięki pandemii i startom na tym dystansie oswoiłam się z nim i wiedziałam już, ile mogę z siebie dać. Na ostatnim biegu miałam jeden ważny cel – chciałam złamać 20:30. To był czas, jaki musiałam osiągnąć, aby zakwalifikować się do finałowego biegu City Trail Gold. To nowość, bieg dla najszybszych Pań i Panów na City Trail w całej Polsce. Bieg odbył się w minioną sobotę w Bydgoszczy. Niestety, mimo kwalifikacji, jednak nie mogłam pojechać. Mam wielką nadzieję, że za rok bieg się powtórzy i wtedy na pewno będę walczyć o minimum. Trasa wyglądała na nieźle wymagającą, prawdziwy trail, jak na prawdziwe bieganie przystało. 

Dodam, że cały cykl City Trail 2021/2022 zakończyłam na trzecim miejscu w mojej kategorii wiekowej, co bardzo mnie cieszy.

 

Teraz muszę się cofnąć ciut w czasie – bo choć cały cykl City Trail o którym mówię powyżej zaczął się w październiku, to przed ostatnim biegiem cyklu mieliśmy jeszcze start w półmaratonie. Był to co prawda bardziej dodatek do wyjazdu, niż cel sam w sobie, ale było tam również mocne bieganie. Mowa o Mezza Maratona di Napoli, czyli półmaratonie w Neapolu, który odbył się 27 lutego. Była to jedna z pierwszych, pocovidowych dużych, międzynarodowych imprez biegowych we Włoszech. Sam bieg nie jest wielką imprezą, ale pasowały nam loty (fajne połączenie z Wrocławia) no i pobytu we Włoszech się nigdy nie odmawia… ;) 

Do samego biegu podeszłam bez większych oczekiwań. Koniec lutego to jednak jeszcze wczesny termin, poza tym nie był to od dawna planowany bieg… ale skoro już stanęłam na starcie to postanowiłam pobiec mocno. 

Start o 9:00 rano. Pogoda była ok, słonecznie ale o poranku dość zimno. Trasa choć nie była bardzo łatwa (przynajmniej dla mnie), to bardzo malownicza. Dużą część biegu biegliśmy wzdłuż morza, co zawsze mnie cieszy, nawet jak jest pod wiatr (było). Pamiętam, że od początku biegło mi się źle, przeszło mi nawet przez myśl, aby zwolnić a może nawet zejść z trasy (serio, serio!), ale przetrzymałam kryzys i w drugiej połowie biegu było już na szczęście o niebo lepiej. Niestety w głowie miałam cały czas osiemnasty kilometr, na którym czekał mnie kilometrowy podbieg tunelem. Tym samym tunelem zbiegaliśmy w dół, tuż na początku. Kto zna dystans półmaratoński, ten wie, że te ostatnie kilometry potrafią już boleć, a kilometrowy podbieg w takim miejscu to dodatkowa męczarnia… ale pokonanie go poszło mi zaskakująco lekko. Gdy tylko zobaczyłam światełko w tunelu (i to dosłownie ;)), to wiedziałam, że koniec już naprawdę blisko. Przyznam, że nie do końca śledziłam to, co pokazuje zegarek, spojrzałam na czas kilkaset metrów przed metą i wtedy dotarło do mnie, że chyba złamałam 1:30, co zawsze wydawało mi się nierealne. Co ciekawe udało mi się to zrobić z całkiem ładnym zapasem – bieg ukończyłam z czasem 1:28:46. Wow, sama nie mogłam w to uwierzyć. Na mecie organizacyjnie wszystko fajnie, każdy biegacz od razu dostawał maseczkę i medal. Później trzeba było przejść kawałek do depozytu. Po drodze dostawaliśmy torbę z owocami, ciasteczkami, wodą. Uważam, że to fajny półmaraton, nie tylko ze względu na malowniczą (ale tak jak pisałam wcale niełatwą) trasę, ale i na to, że Neapol to chyba najfajniejsze miejsce na robienie “pasta party” oraz uzupełnianie kalorii po biegu.

Po tym ostatnim City Trailu, zadowolona z wyniku, postanowiłam zapisać się na Recordową Dziesiątkę, która odbywała się tydzień później. Wcześniej nie planowałam tego biegu, ale moja dobra forma wręcz zachęcała do tego, aby jednak pobiec. Poza tym czasy covidowe trochę nauczyły mnie tego, że skoro coś się odbywa, to trzeba się zapisywać. Nigdy nie wiadomo, co będzie za miesiąc, dwa, trzy…  

Stanęłam na starcie zmotywowana do mocnego biegania. Wiedziałam, że ostatnie biegi i treningi szły dobrze, warto zatem spróbować powalczyć o życiówkę (ta od sierpnia 2021 wynosiła 41:07). 

Recordowa (i tak wszyscy mówią na ten bieg Maniacka ;)) to bieg, na który zjeżdżają się biegacze z całej Polski. Nie dość, że to asfaltowa dyszka, to jeszcze jedna z pierwszych w sezonie. Trasa w tym roku była trochę inna, niz w pozostałych i choć było kilka nawrotek (rondo Rataje oraz rondo Śródka), to uważam że trasa była naprawdę ok. Biegło mi się w sumie od początku całkiem nieźle i o dziwo nie zwolniłam na ostatnich dwóch, bardzo wietrznych kilometrach. Spodziewałam się, że będzie wiało – bo nad Maltą wieje, nawet jak nie wieje ;) – ale nie, że aż tak i to w twarz. Tak czy inaczej zebrałam się w sobie i nie straciłam zbyt wiele na tym ostatnim odcinku. Wynik na mecie mocno mnie zaskoczył, udało się pobiec nową życiówkę na tym dystansie, która teraz wynosi 40:03. 

Był to kolejny dobry prognostyk przed wiosennym półmaratonem. W tym roku wybór padł na Berlin. Pech chciał, że w tym samym terminie odbywał się mój ulubiony półmaraton poznański… ale umówiliśmy się z moim bratem, że wspólnie pojedziemy do Berlina robiąc sobie rodzinny weekend. Ja w Berlinie biegłam już dwa półmaratony, ale były one jeszcze na starej trasie. Zaś w zeszłym roku byliśmy tylko kibicami i wsparciem dla mojego brata. W tym chcieliśmy wystartować sami.

Organizacja tego półmaratonu jest moim zdaniem bezbłędna. Odbiór pakietów niezwykle sprawny, jak na ponad 30 tysięcy startujących. Bez problemu zmieniłam np. blok startowy (zapisując się, miałam jeszcze starą życiówkę, ta z Neapolu pozwoliła startować mi z pierwszego bloku “A”), numer startowy jest drukowany na miejscu, więc można podejść do każdego okienka. Całość zajęła nam chyba 15 min., a samo expo było duże i trzeba było trochę iść.

Pogoda była podobna do tej w Poznaniu, zaskakująco zimno było o poranku. Zero stopni, odczuwalna minus kilka, ale nie było źle. Spodziewałam się większego chłodu. Punktualnie o 10:00, pięć minut przed startem, gdy staliśmy już wszyscy w naszych blokach gotowi do biegu, zaczął prószyć śnieg, co było dość zabawne. Na szczęście potem nawet wyszło słońce, a na końcu trochę dokuczał wiatr. Tak czy inaczej biegło się super. Taka masa ludzi (ponad 30 tysięcy ludzi na starcie) zawsze niesie, poza tym miałam zwyczajnie dobry dzień- mocne nogi i mocną głowę. Od początku ruszyłam odważnie nie myśląc o ewentualnych konsekwencjach. Po pierwsze znam swój organizm, po drugie wiem co wytrenowałam, po trzecie to tylko półmaraton. Nawet gdyby nie wyszło, to świat się nie zawali. Mój Garmin zaczął szaleć w sumie już od początku, a kiedy zobaczyłam, że trzynasty kilometr pokonałam w 3min 27 sekund (co nawet przy wietrze w plecy nie jest możliwe) to wiedziałam, że pogubił się na dobre. Więc przyznaję, że do mety nie wiedziałam, na co ja biegnę. Mniej więcej wiedziałam, że podobnie jak w Neapolu, ale czy szybciej, tego nie umiałam ocenić. I w sumie dobrze. Ja lubię słuchać siebie i organizmu, mniej ważne jest to, co pokazuje zegarek. 

Nie ukrywam, że ostatnie kilometry były już ciężkie. Nie wiedziałam, czy już zwalniam, czy po prostu biegnę od początku mocnym tempem i łapie mnie zmęczenie. Tak czy inaczej od około osiemnastego kilometra bardzo czekałam już na kolejne tabliczki. A że ostatnie kilometry to dużo zakrętów, to długo musiałam ich wypatrywać… ;) Kiedy w końcu zobaczyłam Bramę Brandenburską wiedziałam, że to już ostatnie metry. I teraz już naprawdę można dać z siebie wszystko. Ucieszyło mnie to, że pomiędzy Bramą a metą był o wiele mniejszy dystans, niż pomiędzy metą maratonu w Berlinie. Jakieś może 200 metrów (?) i meta była moja. 

Kiedy spojrzałam na zegarek, nie mogłam uwierzyć, że udało się poprawić czas z Neapolu. Serio. Już tamten wynik wydawał się dla mnie mało realny, a jednak. W Berlinie poprawiłam się jeszcze o ponad dwie minuty, kończąc bieg z czasem 1:26:21. Od teraz to jest moja nowa życiówka na dystansie półmaratońskim

I to by było na tyle z moich dotychczasowych startów w tym roku. Muszę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolona. Wszystko idzie teraz bardzo fajnie i czuję, że moje treningi nie idą na marne. Udało mi się pobiegać najszybszy dotąd czas na City Trail, poprawiłam czas na dyszce i w półmaratonie. 

A co będzie dalej? Tego nie wiem. Oby było zdrowie, a nie było kontuzji. Kolejne starty już zaplanowane, będę do nich sumiennie trenować i obiecuję, że na następny wpis nie będziecie musieli już tak długo czekać. Do zobaczenia!