fot. Tomasz Twardowski (www.tomasztwardowski.pl)

To nieprawdopodobne, że lipiec powoli chyli się ku końcowi. Oznacza to tyle, że wielkimi krokami zbliżają się starty, które jeszcze niedawno wydawały się tak odległe. Mój kalendarz startowy nie jest jakoś szczególnie napięty. Od dwóch lat startuje raczej sporadycznie i z takim niezbyt napiętym grafikiem jest mi dobrze. Jednak jak niemal każdy ambitny biegacz amator potrzebuję przynajmniej jednego konkretnego celu w roku, do którego będę dążyć. Jak wspominałam już kilka razy, od października zeszłego roku, a konkretnie od ostatniego poznańskiego maratonu, miałam ogromny problem z motywacją do biegania, a samo bieganie stało się dla mnie mniej przyjemne niż zwykle. Ten stan biegowego letargu trwał zdecydowanie za długo, co zresztą przełożyło się na działania blogowe, a właściwie ich brak. Okazało się też, że łatwiej być mamą niemowlaka niż rezolutnego i ciekawego życia roczniaka, który z zapałem eksploruje każdy dostępny kąt.

Moje bieganie przez długie miesiące wyglądało mniej więcej tak: oo mam wolną godzinkę, idę na dyszkę. W rezultacie biegałam sobie dwie dyszki i jedną dwudziestkę w tygodniu. Sporadycznie do tego trio włączałam jakieś ćwiczenia z you tube’a. Nuda, nuda i nic się nie dzieje. Nie miałam celu, nie miałam drogi do pokonania. W związku z tym nie tylko nie robiłam postępu, ale zaczęłam się cofać w biegowym rozwoju. Głowa mi przez to siadała,  tak że chciałam spalić wszystkie buty biegowe. Wtedy w mojej głowie zakiełkowała myśl o znalezieniu trenera, który ułoży mi plan, doradzi, wytknie błędy i kopnie w tyłek, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zawsze bardzo wzbraniałam się przed planami, lubiłam w bieganiu pierwiastek spontaniczności. Jednak od kiedy zostałam mamą polubiłam się z organizacją, porządkiem i taką codzienną rutyną dającą poczucie bezpieczeństwa. I tak od paru miesięcy jestem pod opieką trenerki, która wywróciła moje bieganie do góry nogami. Po pierwsze, biegam wg tętna, co jest dla mnie nowością, bo zawsze pomiar tętna był bo był. Już od ponad roku starałam się biegać na treningach szybko, a tu musiałam zwolnić, czasem nawet bardzo. Napisać, że na początku było dziwnie, to jak nic nie napisać. Moje treningi są teraz zróżnicowane, a każdy następny wynika z poprzedniego. Teraz to naprawdę ma sens. Nie myślcie sobie, że zapragnęłam łamać 3h na maratonie. Owszem, bieganie jest moją pasją, ale mam bardzo ograniczony czas, który obecnie mogę mu poświęcić, a ten który mam chcę po prostu spożytkować w 100%. W końcu po wielu miesiącach zaczęłam z chęcią wychodzić na treningi i odzyskałam motywację. Nie ma w moim bieganiu chaosu i przypadkowości. Zobaczymy, czy przełoży się to na poprawę wyników w jesiennych startach. Nie chcę się specjalnie nakręcać bo nie lubię rozczarowań. Za każdym sukcesem stoi ciężka praca i odrobinę szczęścia. Ja pracuję sumiennie, a już za kilka miesięcy okaże się, czy dopisze mi to drugie.

Cytując klasyka: „Chcesz rozśmieszyć pana Boga, powiedz mu o swoich planach”. Nie lubię pisać o swoich planach, bo życie bywa przewrotne, ale co mi tam. Moim nadrzędnym celem jest złamanie 3:30 w maratonie w Poznaniu (lub Warszawie), czyli muszę pobiec co najmniej 2 minuty lepiej niż w 2015 roku. Poza tym chcę poprawić życiówkę w półmaratonie (1:39:01) i złamać przeklęte 45 minut na dychę.
I jeśli to się uda, to otworzę najlepszego szampana na jakiego mnie stać.