Autor: Daria Ciszak 

Maraton nigdy nie był dla mnie celem ani marzeniem. Od zawsze zdawałam sobie sprawę, że przygotowania to wyrzeczenie, ciężka praca, a sam dystans to sprawdzian dla ciała, głowy i duszy.

No ale od początku. Do przygody z bieganiem zmotywowała mnie chęć zrzucenia kilku kilogramów. Pomimo zwiększenia kilometrażu, solidnych treningów, przygód górskich i maratonu sylwetka niczym u Joanny Jóźwik nadal jest tylko marzeniem.

Kilka lat biegania, 3,5 roku treningów pod okiem Tadzia Rutkowskiego to droga, która przeszłam zanim dobiegłam do mety Wachau Marathon w Krems.

Do zapisania się na listę startowa namówił mnie właśnie trener i nasza Patrycja. Opowiadała, jak to fajnie, jaka to niesamowita przygoda, namawiała, zachęcała, zachwalała całą zimę. Dałam się podpuścić.

Mój mąż – Gladiator, który w przeciwieństwie do mnie nie wykonuje solidnych treningów rekompensując je wrodzonymi predyspozycjami  z zadowoleniem zgłosił również i swoją kandydaturę. Na dodatek Treneiro, który podczas radosnego spotkania przy winie z entuzjazmem podchwycił pomysł i kazał się zapisać (choć 5 minut wcześniej ogłaszał koniec udziału w startach). Nie miałam, więc wyjścia.

Dla wielu najlepszy debiut to ten na własnym podwórku. Dla mnie bieganie po Drodze Dębińskiej nie brzmiało zbyt atrakcyjnie. Chciałam się dodatkowo zmotywować, połączyć to z drugą moją pasją, którą jest podróżowanie.

Przypadek sprawił, że o maratonie w Wachau dowiedziałam się od znajomego, który brał udział w tym biegu ale na dystansie 21.095.  Dolina Wachau to piękna okolica, malowniczy krajobraz i góry. Droga wzdłuż Dunaju od Emmersdorf do Krems. Austriackie miasteczka, pelargonie w oknach, winnice. Jak tu się nie skusić ??

Gdy już moje nazwisko pojawiło się na liście startowej zaczęła się…orka ! 12 tygodni biegania, biegania, biegania i biegania. Cały wolny czas przeznaczyłam na trening. Kto się przygotowywał do maratonu ten wie, kto nie – ostrzegam! Nic tylko biegasz. Dużo, długo, baaardzo długo. Organizacyjny Sajgon. Człowiek skreśla z listy znajomych nie-biegaczy, nie chodzi na imprezy bo na drugi dzień długie wybieganie, nie wysypia się, nie ma czasu na nic innego. Biega. I to mu musi wystarczyć.

Przez cały czas przygotowań marudziłam. trenerowi i Patrycji. Z resztą chyba wszystkim. Nie miałam wiary we własne siły, poddawałam w wątpliwość przygotowanie i możliwości. Wszelkie próby wizualizowania biegu kończyły się na 30 km…psychologiczna porażka. Klasyczny Smurf Marudek.

W naszą drogę ruszyliśmy w czwórkę. Ewelina (żona Tadzia, Treneiro we własnej osobie, Waldek i ja.) Był więc ciekawy pakiet wyjazdowy: zawodnik, obstawa mężowska, trener i osobisty kibic. W czwartek pojechaliśmy do Pragi. Zwiedzaliśmy miasto, napiliśmy się wina, biesiadując i gadając do późna. W piątek pojechaliśmy w dalszą drogę do Krems. Okolica piękna, pogoda również. Kolejna włóczęga, kawiarenki, rozruch biegowy. W sobotę, odbiór pakietów, nerwowe sprawdzania prognozy pogody, kierunku wiatru, szykowanie opasek z międzyczasami, stroju, motywacja, nerwowe śmiechy i…. dziki strach. Wieczorem jeszcze pasta party, na którym luz i dobry humor miała tylko Ewelina. Tadziu, stary wyjadacz nerwowo zamknął się w sobie, ja walczyłam z falami strachu i podekscytowania, a Waldek przypomniał sobie, że za mało trenował. Standard ? Pewnie tak.

Niedziela, wcześnie rano to już wyjazd do Krems, z którego autobus zawiózł nas na oddaloną ponad 42 km linię startu. Z kilometra na kilometr, ogarniało nas przerażenie. Matko jak to było daleko ! Cieszyła nas temperatura, brak wiatru. Niestety jednak padało. Na starcie depozyt, wizyty w toi-toi i myśl: „co ja tu robię”.

Ostatnie odliczanie i start.. Tadzina pomknął jak strzała na prognozowany czas 3.30. Za nim  my-debiutanci, ustawieni na 4h z nadzieją, że nie zabraknie sił.

650 uczestników maratonu to kameralna liczba (w półmaratonie bierze udział kilka tysięcy ludzi). Od samego początku była, więc swoboda ruchu i miejsce. Nasz pacemaker był bardzo wyrywny i zamiast trzymać się tempa ok 5.40/35 leciał  dużo szybciej. Po 15 km zarządziłam delikatne zwolnienie bojąc się konsekwencji.

w5

Biegło się bardzo dobrze. Muzyczka grała, deszczyk padał, kilometry leciały. Co 5 km do brzusia wpadał żel lub dexter. Od czasu do czasu sprawdzałam czas z rozpiską i wszystko szło dobrze, wręcz wyśmienicie. Na 21 km zrobiłam weryfikację własnego samopoczucia, ustaliłam, że jeszcze tylko połowa i biegłam dalej. Moje myśli nie były zajęte niczym szczególnym. Taki stan można określić tylko jako szczęśliwy byt biegający.

Po 30 km poczułam pierwsze zmęczenie. Najpierw wykonałam kilka rytualnych jęków i decyzja czy trzymamy tempo ryzykując czy zwalniamy stawiając na komfort. Zdecydowaliśmy się drugą wersję i nie żałuję. Choć pogrzebałam szansę na złamanie 4.00 nadal mogłam cieszyć się biegiem.

Na 40 km czułam już zapach zwycięstwa. Ostatnie dwa kilometry było przyjemne. Cieszyłam się, że dobiegam do mety MARATONU. Na ostatnim Waldek zdecydował się na kenijski finisz, ja trzymając tempo mknęłam sobie dalej.

Przygoda się kończyła.

300 metrów  od mety mijałam kibicującego mi Tadzia.

Ostatnie 100 metrów czułam się jak Paula Radcliffe. Niesamowite emocje, wzruszenie, radość !

[info-box type=”general”]Mój czas netto to 4h03min.[/info-box]

Gdy człowiek wpada na metę, odbiera medal czuje się jak zwycięzca świata, heros. Czy, więc może być lepiej ?

Najtrudniejsze okazało się przejście z mety do depozytu. Ołowiane buciki i krok pingwina. Dobrze, że wtedy nikt nie robił zdjęć.

Tadziu przebiegł maraton z czasem 3.29 wygrywając kategorie wiekową i odbierając nagrodę (71 lat, dla przypomnienia jego życiówka to 2.17, wybiegana już po zakończeniu kariery sportowej) Wino, które dostał przekazał nam z gratulacjami. To było bardzo miłe.

Przebiegłam „Królewski Dystans” robiąc sobie tym samym najlepszy prezent na 44 urodziny[/highlight]. 44 !!!!!! JAPIERDZIU ! Na drugi dzień czuliśmy się bardzo dobrze, więc pojechaliśmy do Wiednia i tam świętowaliśmy dalej.

Do domu wróciłam szczęśliwa i dumna. Pełna energii do dalszych działań.

W moim życiu cele są zawsze ważniejsze niż droga. W kwestii maratonu ta ostatnia była właśnie najcenniejsza. Maraton to nie tylko 42k,195m. To kawał czasu, poświęceń, konsekwencji, pokonywania słabości. No i to co najważniejsze: wspaniali ludzie. Biegacze, którzy dzieląc pasję towarzysząc w drodze do mety. Nowe znajomości (Kobiety Biegają !) i przyjaźnie.

Czy wystartuje jeszcze w kiedyś w maratonie ? Mam nadzieję, że tak. Patrycja miała we wszystkim rację. To było wielkie przeżycie…. no, a ja mam już nawet pomysł na miejsce.

Na pytanie o Królewski Dystans mogę tylko powiedzieć: Maraton ? Tak ! To coś dla mnie !!

 

P.S. Dziękuję mojemu kochanemu mężowi, że rezygnując z własnych ambicji podąża za mną i towarzyszy w tej biegowej przygodzie.

Dziękuję mojemu trenerowi i przyjacielowi Tadeuszowi Rutkowskiemu za wspólną drogę, każdy trening, motywację i wparcie. Bez niego nic nie było my możliwe.

[column width=”1_3″]

w35

[/column][column width=”1_3″]

w36

[/column][column width=”1_3″ last=”1″]w11

[/column]