Wydawać by się mogło, że te tony błota dadzą mi w kość tak bardzo, że znienawidzę Beskid Niski, znienawidzę Łemkowynę i znienawidzę bieganie ultra. W zasadzie tak właśnie było, ale tylko przez moment. Dziś, kiedy siedzę przed komputerem, nie mogę się skupić na pracy i oglądam zdjęcia z biegu, najchętniej rzuciłabym wszystko i pojechała znowu gdzieś pobiegać.

Tak, po Łemkowynie został spory niedosyt.

***

Pierwszy raz poważnie zaczęłam myśleć o tym biegu po obejrzeniu oficjalnego filmu z ŁUT 2015. Dużo opowiadał mi też Grzegorz z Natural Born Runners, który w zeszłym roku tam wystartował. Kiedy na początku roku ruszyły zapisy, ja szukałam wyzwania na 2016 rok. Pierwszym planem był Ultra Trail Hungary, ale chciałam pójść (a właściwie pobiec) jeszcze krok dalej i wydłużyć dystans. Bieg ŁUT70 wydawał się ku temu idealną okazją. Zapisałam się i zapłaciłam od razu. Tak, by nie było już odwrotu.

Przenoszę się teraz kilka miesięcy dalej. Wrzesień. Po maratonie warszawskim tydzień spędziłam na wakacjach we Włoszech. Udało się odpocząć i na chwilę zapomnieć o codzienności. Szczerze przyznaję, że nie chciało mi się biec Łemkowyny. Miałam ochotę zakończyć już sezon, nie myśleć o bieganiu. Oczywiście (i na szczęście) i ten moment był tylko przejściowy. Tydzień przed wyjazdem wystartowałam w pierwszym biegu na Dziewiczej Górze i tam nabrałam ochoty na górskie bieganie.

Powoli pojawiał się też stres, a z każdym kolejnym dniem w głowie coraz więcej myśli. Czy moja kurtka przeciwdeszczowa na pewno jest przeciwdeszczowa? Czy spełni wszystkie wymogi? A czy w ogóle są jakieś wymogi? A czołówka? Co z gwizdkiem, mam gwizdek? I tak non stop. Do tego nerwowe sprawdzanie pogody. Codziennie, kilka razy. Będzie padać, nie będzie padać, będzie lać, nie będzie lać, będzie słońce… Codziennie pogoda pokazywała coś innego, a ja łudziłam się, że będzie sucho, pięknie i słonecznie. Chyba cały Facebook żył Łemkowyną. Każdy bawił się w pogodynkę, każdy sprawdzał poziom błota na trasie. To wszystko dodawało temu biegowi jakiegoś wyjątkowego charakteru. :) Walizkę spakowałam już w środę wieczorem. Wszystko starannie przygotowane. Zabrałam ze sobą tyle, że spokojnie mogłabym pożyczyć komuś drugi zestaw wymaganego sprzętu, a tego było sporo. Wolę mieć ze sobą za dużo, niż o czymś zapomnieć.

Podróż rozpoczęłam w piątek. Najpierw pociągiem z Poznania do Krakowa, a z Krakowa do Krosna samochodem, z Adą i Kayo, czyli prawie całą ekipą (zabrakło Łukasza!), z którą byłam na Ultra Trail Hungary. Dzięki takiemu rozwiązaniu podróż minęła naprawdę sprawnie, a tak bardzo przerażało mnie, że to znowu tak daleko. W drodze do Krosna cały czas padało. Pogodziłam się wtedy z myślą, że raczej nie będzie złotej, polskiej jesieni.

***

Do Krosna dotarliśmy chyba chwilę po godzinie 18. Odbiór pakietów poszedł bardzo sprawnie pomimo kontroli wszystkich wymaganych rzeczy (kilka osób o to pytało, dlatego odpowiadam – tak, wolontariusze naprawdę to sprawdzają). Wszystko miałam, dlatego bez problemów otrzymałam mój numer startowy – 945. Po załatwieniu wszystkich ważnych spraw ruszyliśmy dalej, bo my z Adą mieszkałyśmy jakieś czterdzieści kilometrów od Krosna.

Różowy kartel, zdjęcie zrobione po biegu.
Różowy kartel, zdjęcie zrobione po biegu.

Na miejscu czekały na nas trzy domki pełne różowych ludzi, czyli Smashing Pąpkinsów. Ci zadbali o dużo śmiechu i pozytywną energię, ale i tak powoli mój stres był coraz większy. Musiałam się jeszcze spakować i przygotować na bieg. Największy problem miałam z wyborem stroju. Organizatorzy wymagali, aby mieć ze sobą m.in. kurtkę z kapturem, długie spodnie oraz bluzę z długim rękawem. Nie trzeba było w nich biec, ale trzeba to było mieć ze sobą. Wiedziałam, że raczej nie wcisnę tego już nigdzie do plecaka, więc część stroju była już mi znana – na pewno długie leginsy i długi rękaw. Ostateczną decyzję i tak podjęłam nad ranem. Sprzęt, który miałam ze sobą wymienię na samym końcu wpisu.

Pobudka zaplanowana była na godzinę 4:30. Godzinę później musieliśmy ruszyć na start, na który mieliśmy sześćdziesiąt kilometrów. Adrenalina i stres pomogły wstać z łózka wraz z pierwszym budzikiem. Na śniadanie dwie bułki z dżemem truskawkowym. Za oknem lał deszcz, ale szybko się z tym pogodziłam, bo już wieczorem wszystko na to wskazywało. Plecaki spakowane, czas było wyruszyć. Do Chyrowej dotarliśmy piętnaście minut przed startem. Było jeszcze ciemno, padał deszcz.

lut_piotr-oleszak2
Chwilę przed startem. Zdjęcie: Fotografia Piotr Oleszak

***

Wystartowaliśmy. Na szczęście nowy dzień – choć szary – zaczął nas szybko witać. Początek był tłoczny. Chyba już na pierwszym kilometrze mieliśmy do pokonania mały strumień. Ci, którzy tego nie chcieli przechodzili mostkiem. Tę drogę wybrałam ja, choć szybko pożałowałam, gdy zobaczyłam tworzącą się do przejścia kolejkę. No cóż… Od początku towarzyszyło nam też sporo błota. Poznałam tam chyba jego wszystkie odmiany. Było bardziej wodniste, bardziej gliniaste, błoto szare, brązowe, pomarańczowe. Pod trawą też było błoto, tyle że bardziej schowane. A oprócz błota były też kałuże. Tak czy inaczej nogi były mokre już od samego początku. To trzeba było po prostu zaakceptować. Narzekanie nie miało tu sensu.

Zdjęcie R. Czerwiński (Wybiegany)
Zdjęcie R. Czerwiński (Wybiegany)

Dość szybko czekało nas długie, aczkolwiek łagodne podejście. Trawa była mokra, mokre były też buty. Ale to naprawdę nie miało już większego znaczenia, bo z nieba też się lało. Na podejściach było trochę marszu, trochę biegu. Od początku biegło mi się bardzo dobrze. Nie było zadyszki i nic nie bolało. Fizycznie było świetnie. Zapytana dzień wcześniej, czy mam jakieś oczekiwania czasowe potrafiłam odpowiedzieć tylko tyle, że chcę ten bieg zakończyć przed zachodem słońca. No może minimalnie po. Ważne, by nie biec po ciemku, bo tego nigdy nie robiłam (#ultraHELp był trochę czymś innym, bo było płasko i po asfalcie…), a myśl o ciemnym lesie lekko mnie przerażała. Poza tym 70 kilometrów w dziesięć godzin? Powinnam dać radę, myślałam.

Tak jak przed chwilą wspomniałam, biegło (i maszerowało) mi się od samego początku dobrze. Mimo deszczu i mimo błota, choć momentami było naprawdę ciężko. Szybko zrozumiałam, że kilka(naście) kilometrów błota podczas mojego majowego ultra na Węgrzech było niczym. Tam dało się biec, tam było sucho. Mnóstwo razy dziękowałam w głowie Rafałowi za wszystkie treningi stabilizacji. Te okazały się podczas Łemko obowiązkowe, przynajmniej dla mnie. Dużo trzeba było walczyć, by utrzymać równowagę. Niestety na jednym zbiegu to się nie udało i zaliczyłam pierwszy „pupoślizg”. Na szczęście nic się nie stało i szybko się podniosłam, ale zrobiło mi się zimno, bo błoto było mokre. Zaczęło wysychać tworząc grubą skorupę na moich leginsach i dłoniach. Te były tak brudne, że tylko marzyłam o tym, by je umyć. Kiedy na horyzoncie pojawił się asfalt, wiedziałam, że zbliża się pierwszy punkt żywieniowy.

Iwonicz Zdrój, kilometr 20,6. Bardzo ucieszył mnie widok Piotrka Oleszaka, który robił tam zdjęcia. Dobrze jest zobaczyć kogoś znajomego. Szybko poinformował mnie, że Marcin biegnie jak błyskawica, że wszystko u niego dobrze. Zapytał też, jak u nas. Pamiętam, że odpowiedziałam mu, ze wszystko dobrze, ale wolno. Faktycznie wszystko szło o wiele wolniej, niż się tego spodziewałam. Nie podobało mi się to. Na punkcie umyłam ręce, napełniłam bidon, napiłam się ciepłej herbaty i zjadłam kawałek bułki z kostką żółtego sera. Po chwili ruszyłyśmy dalej.

Zdjęcie: Fotografia Piotr Oleszak
Zdjęcie: Fotografia Piotr Oleszak
Zdjęcie: Grażyna Krzywda Fotografia
Zdjęcie: Grażyna Krzywda Fotografia
Zdjęcie: Fotografia Piotr Oleszak
Zdjęcie: Fotografia Piotr Oleszak

(Kilka zdań o powyższym zdjęciu, bo to moje ulubione zdjęcie z tego biegu. Uważam, że jest idealnym podsumowaniem Łemkowyny, ktoś nawet napisał pod nim „Kobiecy wymiar Łemkowyny”. Sporo w tym zdjęciu emocji. Jestem rozmazana, mokra od deszczu, mam błoto na czubku nosa, ale taką radość w oczach. Dzięki Piotrek, uwielbiam Twoje zdjęcia.)

***

Nie umiem opisać każdego kilometra trasy, ale chyba nie o to chodzi. Za punktem było jeszcze trochę asfaltu, a potem znowu błoto, dużo błota i dużo deszczu, który przestał padać dopiero jakoś po około siedmiu godzinach biegu. Musicie mi jednak uwierzyć, że mimo tego błota widoki i krajobraz były piękne. Zrobiłam bardzo mało zdjęć (ze względu na błoto i deszcz strach było wyciągać telefon), ale nie żałuję, bo dzięki temu zatrzymałam te chwile dla siebie i skupiłam się na tym co widzę, a nie na robieniu zdjęć. Momentami trasa wiodła pięknymi lasami, momentami przepięknymi łąkami. Mimo jesiennej szarugi drzewa miały tak intensywne barwy, że nie wiem co by się tam działo, gdyby świeciło słońce. Był taki moment – chyba nawet jeszcze przed pierwszym punktem – w którym nagle pojawiła się dość mocna mgła. Widoczność spadła, a las zrobił się niesamowicie mroczny. Co to był za klimat!

lut4

lut3

lut1

lut2

lut5

Powtórzę się – błoto było wszędzie (oprócz kilku kilometrów asfaltu), ale były momenty, w których dało się naprawdę dobrze biec. Starałam się wtedy jak najwięcej nadrobić i biec ile sił w nogach. Sporą część trasy pokonywałam „sama”. Adę, która kilka tygodni temu nabawiła się kontuzji, blokowała momentami kostka (nic dziwnego w tym błocie), dlatego biegłyśmy kilkadziesiąt (kilkaset?) metrów od siebie. Ja z kolei czuję, że pod względem fizycznym był to jeden z najlepszych, jak nie najlepszy mój bieg w tym roku. Nic mnie nie bolało, podejścia pokonywałam dość żwawo. Miałam w sobie dużą chęć walki i wiedziałam, że dotrę na metę. Nie wiedziałam tylko kiedy.

Kolejne kilometry mijały, na 40 km był drugi punkt żywieniowy. Ten z ciepłą zupą dyniową i pieczonymi ziemniakami, które były idealnym posiłkiem na trasie. Szybko zjadłyśmy i aby nie zmarznąć wyruszyłyśmy dalej. Kiedy udało się wejść na górę (po tym punkcie było podejście), kolejne kilometry mijały dobrze. Cieszyło mnie to. Na pięćdziesiątym kilometrze niestety padł wypożyczony przeze mnie Suunto (dzięki Robert!). Trochę mnie to zdenerwowało, nie lubię nie wiedzieć, gdzie jestem. Szczególnie na takim biegu. Na szczęście wiedziałam, że za pięć kilometrów kolejny i ostatni punkt. Ten był moim kolejnym celem. Do dziś pamiętam zbieg do niego – rozdeptane błoto połączone ze śliską trawą. Znowu trzeba było uważać, aby się nie wywrócić.

Zdjęcie: Karolina Krawczyk
Zdjęcie: Karolina Krawczyk
Zdjęcie: Karolina Krawczyk
Zdjęcie: Karolina Krawczyk

Przybyszów, kilometr 55,4. Nareszcie. A może dopiero? Na punkcie uzupełniłam bidon, poprosiłam wolontariusza o wyciągniecie żeli, które miałam z tyłu plecaka (dziękuję za pomoc) i w sumie można było ruszać dalej. Przed nami – jakżeby inaczej – błoto. Ale takie już naprawdę wredne. Dużo wody, kałuże, błoto które naprawdę wciągało buty. I to tu ni stąd ni zowąd pojawił się kryzys. Niesamowite, przecież jeszcze przed chwilą miałam dobry humor. Po prostu dotarło do mnie, że nie ma szans, abyśmy na metę dotarły przed zachodem słońca. Wiedziałam, że czeka nas bieg po ciemku, a tego się po prostu bałam. Korzystając z tego, że nie dało się tam biec, wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam do Marcina. Wiedziałam, że już od dawna jest na mecie. Odebrał, a ja zapytałam o to, ile asfaltu jest na końcu? Liczyłam na to, że błoto za chwilę się skończy, a ja szybko dolecę do mety, za jasności. Załamałam się, kiedy usłyszałam, że „1350 metrów”. Schowałam telefon i jakieś trzysta metrów dalej potknęłam się o korzeń i upadłam na kolana. Mężczyzna biegnący przede mną zaoferował mi swoją pomoc. Podziękowałam, bo nic się nie stało, ale w tym samym momencie się rozpłakałam. Mała beksa, taka po cichu, żeby nikt nie widział (chyba nawet Ada dopiero teraz się o tym dowiaduje :) ). Byłam sfrustrowana, miałam dość i marzyłam o tym, aby to się już skończyło. Szybko przestałam i napierałam do przodu, ale miałam wrażenie, że kilometry stoją w miejscu. Od tego momentu było już tylko źle.

Kilometr 62. Robi się coraz chłodniej. Ada mówi, że padł jej zegarek. To właśnie wtedy wyciągnęłyśmy czołówki. Byłyśmy zupełnie same. Chwilę wcześniej była przed nami jeszcze biegaczka, ale nagle jej nie ma. Zażartowałam, że chyba błoto ją wciągnęło. Serio, zniknęła. Nie ma jej. Za nami też pustki. Dotarłyśmy na wielką polanę. Tu dopiero zobaczyłam, że naprawdę robi się ciemno. Zobaczyłam też przed nami idącego wzdłuż płotu konia. Czarnego, dużego, dzikiego konia. Szedł naszą ścieżką, na wolności. Zwątpiłam, czy to nie przypadkiem halucynacje, ale szybko zorientowałam się, że to prawdziwy koń i czas zejść mu z drogi. Zdjęcia nie zrobiłam, ale wykorzystam zdjęcie Krzysztofa Zaniewskiego, bo trochę oddaje klimat tamtej chwili. ;)

Zdjęcie: Krzysztof Zaniewski
Zdjęcie: Krzysztof Zaniewski

Ruszyłyśmy dalej biegiem. Mimo świetnego oznakowania i mojego dobrego wzroku, musiałam się dość mocno skupiać i szukać różowych chorągiewek. Biegłyśmy tyle, ile było możliwe. W końcu wiedziałam, że czeka nas jeszcze ciemny las i znowu dużo błota. W pewnym momencie przed nami zobaczyłam ognisko. To był taki ostatni mały punkt kontrolny, wolontariusze zapytali o nasze numery startowe, a ja zdążyłam zapytać, ile jeszcze kilometrów. „Pięć” odpowiedział młody chłopak. Dodało to trochę sił, bo to już niewiele.

Niestety kilometry nie mijały szybko. Wbiegłyśmy do lasu, a tam było naprawdę ciemno, no i błoto. Znowu błoto. Dużo błota, kałuże. Poślizgnęłam się trzeci raz i wtedy nie wytrzymałam. Wydarłam się tak głośno, że chyba słychać mnie było w Komańczy. Miałam tego cholernego błota serdecznie dość. Jeszcze bardziej się wtedy załamałam. Totalna dolina, frustracja, smutek, żal. Błagałam, aby to się skończyło. Przecież cały czas już schodziłyśmy w dół, a mimo to trwało to tak długo. Nieporozumienie. Neverending story. Chwilę później zaczął dzwonić mój telefon. Marcin, pewnie zaniepokojony gdzie jesteśmy. Ale nie odebrałam, bo jedyne na czym mogłam się w tamtym momencie skupić było błoto. Oddzwoniłam chwilę później. Nareszcie, po długich mękach przed nami pojawił się ostatni zbieg. Ostatni, a wyślizgany i dość stromy. Znowu trzeba było uważać. Znowu nie można było się rozpędzić tak, jakbym tego chciała.

Zobaczyłam asfalt i wiedziałam, że walka z błotem się skończyła. Minął nas mały chłopiec i powiedział, że do mety jeszcze tylko pięć kilometrów. „Jakie do diabła pięć kilometrów?” pomyślałam, a nawet głośno powiedziałam. Przecież wiedziałam, że to już blisko. Nareszcie światło, ulice, miasto i tabliczka z napisem „Finish 1350 m”. Niby kilometr, ale ten nie chciał się skończyć.

Biegłam, wyłączyłam czołówkę. Ada zwolniła i przeszła do marszu. Odwróciłam się i zawołałam, że to już niewiele, choć nie wiem, czy mnie w ogóle usłyszała. Stanęłam, ale po chwili stwierdziłam, że ja M U S Z Ę to już zakończyć. Nie mogę czekać, nie mogę stać. CHCĘ BYĆ JUŻ NA MECIE. MUSZĘ!

Po drodze mijali mnie biegacze z medalami, klaskali, mówili brawo. A w mojej głowie milion myśli. Chciało mi się płakać, chciało mi się śmiać. Oni mówili brawo, a ja sobie myślałam, że mija właśnie dwunasta godzina, że miało być inaczej. Że miało być szybciej. Na zakręcie zobaczyłam Marcina. Skręciłam w prawo i co? B Ł O T O i ogromna kałuża. Tuż przed metą. Wyobraziłam sobie, że się wywracam. To by było takie upodlenie na sam koniec. ;) Na szczęście udało się bez zakłóceń wbiec na metę. Pustą metę. Przez moment miałam wrażenie, że jestem ostatnią osobą, która dobiegła. Słyszę charakterystyczny pisk pomiaru czasu i dostaję medal. Medal piękny i oryginalny, ale w tamtym momencie nawet nie umiałam założyć go sobie na szyję. Schowałam w dłoni. Spotkałam Martę, pogratulowałam jej. W końcu zobaczyłam Marcina, przytuliłam się i zaczęłam płakać.

Chyba nigdy w życiu nie byłam na mecie w takim stanie. Ciężko to opisać, to była naprawdę niezła mieszanka uczuć. Mieszanka wybuchowa. Z jednej strony ulga, że już po, że się udało, że błoto mnie nie pokonało. Z drugiej frustracja, bo to wszystko można chyba było zrobić szybciej, bo chciałam być wcześniej na mecie. Niezadowolenie, że Marcin musiał czekać na mnie aż cztery godziny… Wraz z tym płaczem pozbyłam się wszystkiego tego, co przez te kilometry było złe. Nie umiem opisać tego, co się wtedy działo, ale działo się dużo. Do końca wieczoru nie umiałam się już ogarnąć.

Dziś emocje opadły i umiem spojrzeć na to wszystko bardziej trzeźwo. Ten bieg bardzo dużo mi pokazał i sporo nauczył. Pokazał, że jestem w dobrej formie (do mety nie miałam żadnych problemów z ciałem, żadnego bólu, żadnego skurczu), a treningi z Rafałem ogromnie pomagają. Gdyby nie ćwiczenie stabilizacji, prawdopodobnie leżałabym milion razy. Dziękuję! Może to zabawne, ale ja naprawdę bałam się tego biegu po ciemku. Udowodniłam sobie jednak, że można pokonać swoje dziwne lęki i bieg z czołówką da się przeżyć. ;) Sporo się nauczyłam o sobie i wyciągnęłam kilka wniosków.

Mam wrażenie, że to było moje pierwsze ultra, PRAWDZIWE ULTRA. I choć w sobotę powiedziałam, że nigdy więcej Łemkowyna, tak dziś nie byłabym tego taka pewna. Mam apetyt na więcej i na kolejne ultra przygody, bo takie bieganie jest piękne, naprawdę.

Organizatorom należą się brawa za świetnie zorganizowany bieg. Dziękuję wszystkim za wsparcie (smsy, telefony i trzymanie kciuków), a Pąpkinsom za różowy i zabawny weekend. Oby takich było więcej.

PS. Jeżeli chcecie zobaczyć więcej zdjęć z Łemkowyny, to polecam Wam galerie Karoliny Krawczyk, Piotrka Oleszaka, Piotra Dymusa oraz Krzysztofa Zaniewskiego.

***

img_9178

Na sam koniec jeszcze kilka słów o sprzęcie, który miałam ze sobą. Może komuś się to przyda.

  1. Kurtka Arcteryx NORVAN SL HOODY GORE-TEX idealnie poradziła sobie z panującymi warunkami. Nie przemokła, nie spociłam się w niej. Deszcz spływał po mnie jak po kaczce. A w dodatku jest leciutka. Maciej, dziękuję za wypożyczenie!
  1. Moje buty Inov8 Terraclaw 250 (znajdziecie je w NBR) po raz kolejny zdały egzamin i po raz kolejny utwierdziły w przekonaniu, że to naprawdę dobre buty do trailowego biegania. Nie obtarły, były lekkie i mimo wszystko dość nieźle walczyły z błotem. Co najlepsze – udało się je wyczyścić i wyglądają prawie jak nowe. ;) Miałam też stuptuty – mój nowy nabytek – które też sprawdziły się dobrze oraz skarpety kompresyjne Zeropoint.
  1. Plecak ULTRASPIRE Astral – choć od dawna myślę nad zmianą plecaka (myślę o kamizelce, bez bukłaka, a tylko z flaskami, bo te lepiej się sprawdzają), to plecak ten naprawdę po raz kolejny świetnie się spisał. Jest mały, ale dość pojemny – wcisnęłam tam naprawdę dużo, nawet bułkę z żółtym serem, którą zjadłam na ostatnich kilometrach (właśnie sobie o tym przypomniałam!). Ma dużo kieszonek, nie lata i dobrze się trzyma.

O pozostałym sprzęcie pisać nie muszę, bo leginsy były zwykłe i stare, pod kurtką miałam cienką koszulkę z długim rękawem i koszulkę KB. Na głowę założyłam buffa, który był w pakiecie. To będzie od teraz moja ulubiona chusta, z pięknym łemkowskim wzorem.