Bardzo lubię pisać dla Was relacje z moich maratonów, bo jest to dla mnie okazja, aby raz jeszcze przypomnieć sobie te wyjątkowe chwile. Na wstępie należy Wam się wyjaśnienie, dlaczego nie chwaliłam się tym, że mam zamiar wystartować w Kolonii. Hmm, otóż tak naprawdę sama nie wiem, dlaczego nie dałam znać, ale to chyba dlatego, że nie chciałam zapeszać. Poza tym nie do końca byłam pewna, czy w ogóle wystartuje. Ale o tym chwilę później, najpierw może zacznę od początku.
Na maraton w Kolonii zapisana byłam już dość dawno. Pomysł podrzucił oczywiście Kuba, mój brat i jak się domyślacie, nie musiał mnie do tego długo namawiać. W Kolonii spędziłam siedem lat mojego życia i jest to miejsce wyjątkowo bliskie mojemu sercu. To tam postawiłam moje pierwsze bardzo nieśmiałe biegowe kroki, mimo, że biegałam wtedy jeszcze bardzo mało i bardzo rzadko. Trasa maratonu zawsze prowadziła blisko naszego kolońskiego mieszkania. Pamiętam, jak podczas kibicowania, w głowie pojawiło się marzenie, że jeżeli kiedykolwiek uda mi się w ogóle przebiec maraton w moim, to i w Kolonii chciałabym pobiec. Ta myśl często do mnie powracała, ale ciągle coś nie pasowało. Dwa lata temu byłam akurat w Kolonii w weekend, w którym odbywał się maraton. Wystartowaliśmy drużyną „Los Pollos Hermanos” w sztafecie maratońskiej, w skład której wchodził mój brat, dwóch naszych kolegów oraz ja. Biegłam ostatnią zmianę i ostatnie dziesięć kilometrów pokonywałam z pozostałymi maratończykami. Wtedy ponownie pomyślałam, że chciałabym ukończyć w tym mieście cały maraton. Data kolońskiego maratonu zawsze jest taka sama, jak maratonu w Poznaniu. W tym roku było inaczej – maraton został zaplanowany na 14 września, czyli cztery tygodnie wcześniej niż zwykle. To szczególna data dla mnie i mojej rodziny. Dokładnie osiemnaście lat wcześniej, czyli 14 września 1996 roku wyruszyliśmy z Poznania do Kolonii, w której od tego dnia zamieszkaliśmy i spędziliśmy siedem kolejnych lat. Znacząca data, pasujący termin z innymi startami – czy mogło być lepiej?
To między innymi dlatego nie planowałam atakować życiówki (nawet gdybym próbowała raczej nie dałabym rady, bo do dziś nie wiem, jak dwa lata temu w Kościanie udało mi się zrobić taki czas) podczas półmaratonu w Pile, który odbył się dokładnie tydzień przed maratonem. Nie chciałam za bardzo szaleć, aby mieć siły na maraton. Ten półmaraton był też małą próbą generalną przed kolejnym startem. Dobre samopoczucie podczas biegu jak i po, pozwoliło mi coraz bardziej uwierzyć w to, że wystartuję w Kolonii.
Moją podróż rozpoczęłam w czwartek. Najpierw dotarłam do Berlina, aby następnego dnia wyruszyć pociągiem do Kolonii, do której dotarłam w południe. Dzięki temu miałam prawie cały dzień, aby odpocząć i spędzić go z bliskimi. Kuba do późna pracował, dlatego ustaliliśmy, że pakiety startowe odbierzemy ze spokojem w sobotę. A sobota… no właśnie, sobota była bardzo dziwnym dniem. Obudziłam się rano i czułam się fatalnie. Było mi niedobrze, bolał mnie żołądek, miałam wrażenie, że mam stan podgorączkowy. Czułam się słabo. Z Kubą, który od rana już pracował, umówiłam się w centrum. Pieszo postanowiliśmy pójść na drugą stronę Renu do areny, w której znajdowało się biuro zawodów oraz targi sportowe. Kuba też nie czuł się najlepiej. U mnie do ogólnego osłabienia doszły jeszcze bóle mięśni, te charakterystyczne, które pojawiają się przed chorobą. Przyznaję, że nie miałam ani sił ani weny, aby robić zdjęcia przy odbiorze pakietów. Nie zrobiłam też żadnych zdjęć samych targów, na których wystawiało się dość sporo firm, ale w sumie nie znalazłam nic, co mnie jakoś wyjątkowo zainteresowało. Pakiet startowy był w tym roku na pewno uboższy, niż dwa lata temu przy okazji sztafety maratońskiej. W jego skład wchodził numer startowy, agrafki, mała paczuszka żelków oraz mieszanki studenckiej, charakterystyczna szklanka do „Kölscha” czyli piwa kolońskiego, próbka płynu do mycia ubrań sportowych, pas do numerów startowych i trochę ulotek. Pamiątkową koszulkę z biegu trzeba było dodatkowo kupić, tym razem nie zdecydowałam się na jej zakup. Mam jednak zamiar kupić ją w sklepie internetowym, kiedy będzie już trochę tańsza, to jednak zawsze miła pamiątka.
Po odebraniu pakietów, wróciliśmy do centrum, usiedliśmy aby odpocząć i napić się herbaty, ponieważ nadal nie czuliśmy się lepiej. Domyślam się, że pewnie trudno Wam w to uwierzyć, bo przecież wiecie, że ukończyłam maraton i to do tego całkiem nieźle, ale wierzcie mi, że naprawdę czułam się kiepsko. Odbierając pakiet byłam przygotowana na to, że w niedzielę zrezygnuję ze startu i będę tylko kibicować Kubie. Po herbacie wzięliśmy udział w spotkaniu zorganizowanym przez Jürgena Rotersa, burmistrza Kolonii (również biegacza) dla osób, które w ramach współpracy miast partnerskich przyjechały do Kolonii na maraton. Były tam osoby m.in. z takich miast jak Barcelona, Liege czy też z Katowic. Serdecznie pozdrawiam całą grupę z Katowic. Miło było Was poznać osobiście i gratuluję sukcesów maratońskich. Wiem, że poszło Wam bardzo dobrze!
Każdy miał dla Burmistrza jakiś prezent, my również coś małego mieliśmy. Kuba wpadł na pomysł wręczenia mu koszulki. Jak widzicie na poniższym zdjęciu tak też zrobiliśmy. Ciekawa jestem, czy będzie w niej biegał? ;)
Po spotkaniu wróciliśmy do mieszkania i zrobiliśmy własne pasta party. Oprócz makaronu zjedliśmy również tabletki przeciwbólowe w nadziei, że przepędzą nasze dziwne samopoczucie. Następnie standardowe przygotowania, aby rano było jak najmniej stresu – odpowiednia muzyka, strój, żele, picie i można było iść spać. Zasnęłam jak dziecko i przespałam całą noc, co raczej jest rzadkością przed maratonem. Kiedy rano się obudziłam czułam się dobrze, tak jakby nigdy nic. Nie wiem czy to adrenalina postawiła mój organizm do pionu, czy co, no ale czułam się w porządku. Zastanawia mnie też bardzo, co sprawiło, że w sobotę byłam taka słaba. Czy to mógł być stres, pomimo, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie miałam? Czy może ktoś z Was miał kiedyś podobne objawy przedmaratońskie? Niedziela rano: samopoczucie normalne, brak jakichkolwiek sobotnich objawów. Wstałam, ubrałam się i podjęłam decyzję, że mogę biec. Na śniadanie zjedliśmy to co zwykle przed maratonem, czyli bułki z dżemem truskawkowym. Po ostatnich przygotowaniach ruszyliśmy z domu parę minut po godzinie 8:00. Start maratonu był dość późno, bo dopiero o godzinie 10:00, a to dlatego, że o godzinie 8:30 startował półmaraton, w którym wystartowało o wiele więcej biegaczy niż w maratonie. Bardzo mnie zdziwiło, kiedy dowiedziałam się, że w maratonie wystartuje trochę ponad 5000 osób – wydawało mi się to wyjątkowo mało jak na maraton w takim mieście. Oprócz tego na starcie pojawiły się również drużyny biegnące w sztafecie maratońskiej oraz uczniowie szkół, którzy biegli „szkolną sztafetę”. Summa summarum wszystkich startujących było paręnaście tysięcy.
My na start dotarliśmy chwilę przed godziną 9:00. Zostawiliśmy torbę w depozycie i zaczęliśmy się rozgrzewać. Dołączył do nas również Tommy, kolega mojego brata, dla którego był to pierwszy maraton w życiu. Podobnie jak Kuba on również reprezentował barwy KB i pobiegł w naszej koszulce, za co raz jeszcze bardzo serdecznie mu dziękuję! Nie wiem dlaczego, ale startowaliśmy z różnych stref startowych. Ja startowałam w strefie czerwonej, która startowała jako pierwsza! Pomiędzy moją strefą, a strefą chłopaków startowali jeszcze uczniowie, czego akurat nie do końca rozumiem, ale chyba nie było żadnych większych problemów i opóźnień na starcie.
Wystartowaliśmy dokładnie dwie minuty po godzinie 10:00. Parę metrów za startem czekał na nas lekki podbieg na most, którym przebiegliśmy na drugą stronę Renu, po której ciągnęła się cała trasa maratonu, aż do mety. Wyjątkowo nie czułam tym razem żadnego stresu na starcie, może właśnie dlatego, że mało kto wiedział, że w ogóle biegnę? Biegło się dobrze, pogoda była na początku bardzo dobra – około 22 stopni i lekkie słońce. Pierwsze kilometry biegliśmy w kierunku dzielnicy, w której mieszkałam będąc w Kolonii. To też tam, na piątym kilometrze czekała na nas rodzina mojego brata. Szybkie kiwnięcie i wymiana uśmiechów i pędziłam dalej. Niecały kilometr później Kuba i Tommy dogonili mnie i wyprzedzili i tak już zostało do samej mety, co akurat mnie nie dziwi.
Trasa kolońska była w zasadzie dość przyjemna, pomimo paru podbiegów. Wiele miejsc znałam bardzo dobrze, były jednak też takie (mniej więcej na ostatnich dziesięciu kilometrach), w których byłam pierwszy raz. Punkty żywieniowe rozstawione były mniej więcej co 5 kilometrów. Szkoda, że znajdowały się one tylko po jednej stronie, bo momentami tworzyły się tam małe kolejki. Na biegaczy czekała woda, izotonik oraz na późniejszych punktach również banany i Coca-cola. Ja tym razem biegłam od początku z małą butelką, w której miałam wodę z dodatkiem Sports Drinku firmy AGISKO. Bardzo mi się to przydało. Dodatkowo na każdym punkcie z wodą, brałam łyk wody, a resztę wlewałam do butelki, aby ta cały czas była w miarę pełna. Z racji tego, że w pewnym momencie słońce zaczęło mocniej świecić i zrobiło się naprawdę ciepło, bardzo mi się to przydało. Poza tym przyznam szczerze, że kilometry mijały dość szybko. Niewiele się rozglądałam, wsłuchiwałam się w muzykę i głównie koncentrowałam na biegu. Najwyraźniej tak bardzo, że nie zauważyłam znanego koszykarza Dirka Nowitzkiego, który podobno na jednym z końcowych punktów wręczał biegaczom wodę…
Aby tradycji stało się zadość, również podczas tego biegu wymieniałam się z bratem krótkimi smsami. Szybka informacja o tym, gdzie są i jak się czują. Wyszło na to, że cały czas mieliśmy między sobą dwa/trzy kilometry odstępu. W sumie nie do końca wiedziałam, czy walczę o życiówkę, czy nie. Biegłam na tyle szybko, że wiedziałam, że nie dam rady szybciej (no dobra, pewnie zawsze można pobiec szybciej..). Coraz ciężej zaczęło się biec od około 34 kilometra i wtedy zaczęła się mała walka. Kilometry zaczęły się coraz dłużej ciągnąć, ciało coraz bardziej namawiało do zwolnienia, chociaż i tak było zaskakująco dobrze. Gdy do mety miałam już „tylko” sześć kilometrów, zaczęłam sobie powtarzać, ze to już przecież jedna runda dookoła Malty czy też Rusałki. To już przecież bardzo niewiele… ;) Czy to pomogło? Niekoniecznie, szczególnie kiedy zobaczyłam dość spory i długi podbieg. Nie będę ukrywać, że wtedy przeszłam na chwilę do marszu, ale szybko zmotywowałam się, aby biec dalej. Niestety zmęczone uda coraz bardziej dawały o sobie znać i nie byłam w stanie tego zignorować. Jeżeli chodzi kibiców, to było ich faktycznie sporo i momentami robili niesamowitą atmosferę. Były jednak też miejsca, w których ludzi było zdecydowanie mniej i było cicho. Im jednak bliżej mety, tym kibiców było więcej, a na dwóch ostatnich kilometrach czekały na biegaczy prawdziwe tłumy dopingujących. Kiedy minęłam tabliczkę z napisem „40km” Kuba i Tommy byli już na mecie. Wiedziałam, że jestem już naprawdę blisko mety i biegłam ile sił w nogach. Co ciekawe, według mojego zegarka moim najszybszym kilometrem był kilometr 41 ze średnią 4″47. Do teraz nie wiem, jak to możliwe. A może to po prostu błąd zegarka? ;)
Ostatni kilometr był niczym bieg w tunelu. Wąska ścieżka, a po prawej i lewej stronie tłumy szalejących ludzi. Potem już tylko ogromna kolońska katedra po prawej stronie oraz czerwony dywan na ostatniej prostej prowadzącej do mety. I tak właśnie kolejny raz udało się ukończyć maraton. Na metę wbiegłam z czasem 3h55:41, co nie daje mi życiówki (3h53:31), ale daje mi najlepszy czas w maratonie w tym roku i kolejny raz złamanie czterech godzin, co bardzo mnie cieszy. Na metę dobiegło dokładnie (tylko?) 777 kobiet, ja zajęłam 160 miejsce. Kuba ukończył swój trzeci maraton z fenomenalnym czasem 3h38:39. Do życiówki i jemu zabrakło bardzo niewiele. Tym razem jednak nie biegł sam, a od początku towarzyszył swojemu koledze, któremu ostatnie dziesięć kilometrów biegło się coraz ciężej, dlatego też biegli razem do samej mety. Poza tym dla Kuby był to, jak może pamiętacie, z wielu względów wyjątkowy bieg. Odbył się dokładnie w osiemnastą rocznicę przeprowadzki do Kolonii, o czym już wspomniałam na początku jak i osiemnaście lat po rozpoczęciu chemioterapii. Dlatego Kuba zdecydował się biec na rzecz Towarzystwa wspierającego dzieci chore na raka przy Klinice Uniwersyteckiej w Kolonii. Z jego inicjatywy (o niej również wcześniej pisałam na blogu) udało się jeszcze przed maratonem zebrać ponad 3.000 Euro. Pięknie!
To był naprawdę udany bieg i spełniłam nim moje kolejne małe marzenie. Gratuluję raz jeszcze Kubie i Tommy’emu! Serdecznie gratuluję Kasi, czytelniczce bloga, którą osobiście spotkałam podczas mojego pobytu w Katowicach, oraz z którą spotkałam się na starcie w Kolonii. Dziękuję tym, którzy trzymali kciuki, jak i tym nielicznym, którzy kibicowali na trasie. Oczywiście dziękuję rodzicom, którzy tym razem zostali w Berlinie i opiekując się psami śledzili nasz bieg na żywo w internecie. Last but not least wielkie buziaki dla Ewy za wsparcie smsowe!
Jeżeli zdrowie pozwoli i organizm zdąży odpocząć (jestem dobrej myśli po wczorajszym starcie w „Forest Run”) to wystartuję również w maratonie poznańskim, o czym oficjalnie informuję. Mam więc nadzieję, że wielu z Was spotkam się na starcie. Do zobaczenia!
Czkałam na relację :) Jeszcze raz gratulacje dla wszystkich reprezentujących barwy KB na maratonie. Brawo! wsparcie smsowe obowiązkowe :D wspaniale, że udało się zebrać pieniądze dla dzieciaków <3
I się doczekałaś ;) Dziękuję Kochana!
Bardzo dobra inicjatywa :) oby więcej takich. Pozdrawiam :)