Pierwszy tydzień roku nie przyniósł rewolucji, nie przyniósł także rozczarowań. Na postanowienia noworoczne patrzę z przymrużeniem oka. Wiem, co chcę osiągnąć i żadne czary mi w tym nie pomogą. Tydzień biegowo udany, co dwa dni solidne 10 km, a w sobotę 14. Odzwyczaiłam trochę mój organizm od długich, kilkugodzinnych biegów. Obiecałam, że w nadchodzącą sobotę przekroczę granicę 20 km. Dostałam także raport treningowy z Nike +. Trzeba przyznać, że motywuje do tego stopnia, iż ustanowiłam nowe, ambitne cele biegowe na 2012, maszyny w końcu nie oszukam.
  Jak wiadomo styczeń sesją stoi, więc mam górę projektów, które nie chcą się zrobić. Najlepszym rozwiązaniem, doskonale porządkującym dzień, byłoby inicjowanie go godzinnym treningiem skoro świt, pożywne śniadanie, kawa i do obowiązków. Tylko dlaczego ustawianie budzika godzinę wcześniej, kończy się jego ignorowaniem? Odbieram sobie tym samym nieco mistyczne doświadczenie przywitania wschodzącego słońca (zresztą jemu też się nie chce ostatnio wstawać) podczas porannego joggingu. Wracałabym wtedy z mokrą od potu koszulką, z gazetą pod pachą i chrupiącymi croissant‘ ami. Scenariusz poranka rodem z amerykańskich filmów obyczajowych. Rzeczywistość jest dokładnie odwrotna.
 Tymczasem wracam do pracy, z góry przepraszając za lakoniczną notkę. Sygnalizuję jednak, że jeszcze w tym tygodniu będzie recenzja inspirującej książki o bieganiu, a także przepis na zdrowy posiłek.