Kultowy maraton w Bostonie – chyba każdy o nim słyszał i myślę, że każdy chciałby w nim wystartować. Co jednak ważne, nie każdy się tam dostanie. Zacznę zatem od tego, jak to się stało, że ja tam byłam. 

Aby móc zapisać się na Boston trzeba spełniać określone kryteria czasowe, tzn. pobiec maraton w określonym dla swojej płci i kategorii wiekowej czasie. Poniżej widzicie tabelkę z wytycznymi na tegoroczną edycję – ja by móc się w ogóle zgłosić, musiałam ukończyć maraton z czasem minimum 3:35. 

Dodam, że nie może to być czas osiągnięty pięć lat temu, musi to być wynik, który został zrobiony pomiędzy 1. września 2019 a dniem zapisów. W zeszłym roku zapisy trwały od 8. do 12. listopada. Ja miałam to szczęście, że w październiku 2019 ukończyłam poznański maraton z czasem 3:27, co dawało mi minimum. Marcin również je miał, dlatego postanowiliśmy się zapisać. Oczywiście zazwyczaj chętnych na ten bieg jest więcej, niż miejsc, więc często minimum nie gwarantuje miejsca startowego. My mieliśmy to szczęście, udało się! Dokładnie 2. grudnia otrzymaliśmy maila z potwierdzeniem, że 18. kwietnia czeka nas maraton w Bostonie! Teraz “tylko” opłacić (opłata startowa to 255 dolarów) i będziemy na liście. 

Niby super, ale starałam się powstrzymać moje emocje. Wszyscy wiemy, jak w ostatnich miesiącach COVID pozmieniał wiele naszych planów. Kolejne fale, kolejne odwoływane biegi, kolejne zamknięte granice. Wszystko mogło się wydarzyć i przyznam szczerze, że bardzo długo nie wierzyłam, że to się w ogóle uda (nie ma to jak życiowy optymizm ;)). Mimo to bilety lotnicze kupiliśmy dość wcześnie (fajne połączenie z Poznania przez Monachium, całość zajęła około 9 godzin, więc jak na lot do Ameryki to bardzo sprawnie), aby mieć to już z głowy. Na wszystko inne nie miałam wpływu, pozostało mi tylko sumiennie trenować. Pierwsze miesiące tego roku były dla mnie bardzo ciężkie i nie myślałam w ogóle o maratonie. Dopiero w marcu zaczęło do mnie dochodzić, że to już niedługo i że wszystko wskazuje na to, że bieg się naprawdę odbędzie. 

I tak też się stało. W sobotę wielkanocną wystartowaliśmy w naszą pierwszą wspólną podróż do Ameryki. Na miejsce dolecieliśmy o godzinie 18:00 lokalnego czasu (czyli północ w Polsce). Na lotnisku nie było żadnych problemów, dość szybko dostaliśmy się autobusem do centrum miasta. Byliśmy w niezłej kondycji (zmęczenie nas jeszcze nie dopadło), więc po drodze do hotelu zatrzymaliśmy się aby coś zjeść. Na powitanie jedyny w sumie taki prawdziwy fast food, jaki zjedliśmy podczas wyjazdu. Burger z roślinnym mięsem i fryteczki do tego. ;) 

Na miejscu w hotelu byliśmy chwilę po godzinie 20:00 i w sumie zaraz potem poszliśmy spać. Poranna pobudka nie była żadnym problemem – tamtejsza 6:00, to nasza 12:00 – dlatego skoro świt ruszyliśmy na rozruch. Kilka kilometrów po pustym, spokojnym mieście było bardzo przyjemne. Pobiegliśmy w kierunku mety, aby ją zobaczyć i porobić sobie kilka zdjęć. Mimo wczesnej pory było tam już mnóstwo biegaczy. Fajny klimat. Meta już wtedy robiła wrażenie – wielka, wszędzie to znane logo maratonu. Wtedy doszło do mnie na dobre, że jesteśmy w Bostonie. 

Blisko mety było expo i odbiór pakietów, ale wszystko ruszało dopiero o godzinie 9:00, dlatego wróciliśmy jeszcze najpierw do hotelu. Ogarnęliśmy się, poszliśmy na śniadanie i kawę i spokojnym krokiem ruszyliśmy po nasze numery startowe. Całe miasto zostało opanowane przez biegaczy i to było po prostu piękne. Wszędzie biegacze, wszędzie logo maratonu, serio. 

Odbiór pakietów poszedł bardzo sprawnie. Kilka dni wcześniej dostaliśmy maila z QR kodem, więc wystarczyło tylko podać telefon i pokazać dokument i chwilę później pakiet był mój. W nim numer startowy (chyba najcenniejszy jaki do tej pory miałam :)), bardzo fajna koszulka z długim rękawem, otwieracz do piwa, kilka ulotek, w tym gazetka z wszystkimi ważnymi informacjami dotyczącymi biegu. Aha, był też mały worek, który mogliśmy zabrać ze sobą na start, ale o tym co to dokładnie było, później. 

Samo expo bardzo duże, w tym ogromne stoisko sponsora, czyli Adidasa. Tam można było kupić kultową kurtkę z bostońskiego maratonu – piszę kultową, bo w mieście widziałam ich tysiące, naprawdę. Kurtka na plecach ma logo maratonu oraz rok, więc można zobaczyć kto kiedy biegł (lub kibicował, bo kurtkę może kupić każdy). Najwięcej oczywiście było tegorocznych, ale widzieliśmy też wcześniejsze roczniki. Widzieliśmy też jednego pana, który miał kurtkę z edycji w 1996 roku! W sumie, co się dziwić. To jest bieg, który odbywa się w tym mieście od 126 lat!!!! To jest piękna tradycja. No ale wracając do expo, to nie uważam, aby było ono jakoś super powalające. Dla mnie te targi biegowe wszystkie wyglądają podobnie i rzadko już można tam znaleźć coś oryginalnego.

Po odebraniu pakietu poszliśmy znowu coś zjeść, w końcu przed maratonem trzeba tych kalorii trochę nazbierać. Dzielnica North End (to takie Little Italy) jest pełna włoskich knajpek i kawiarni. Usiedliśmy na pizzę i makaron w pierwszym miejscu, które wpadło nam w oko. Niestety ani jedno, ani drugie danie nie powaliło, ale było poprawne. No i ważne, że to węglowodany. W międzyczasie zjedliśmy jeszcze bajgla, potem jakiegoś donata. W końcu trzeba się było nacieszyć amerykańskim jedzeniem. ;) 

Po jedzeniu mieliśmy czekała na nas jeszcze jedna atrakcja przed maratonem – mecz NBA. Okazało się, że mamy hotel tuż obok hali widowiskowej TD Garden, w której właśnie w niedzielę odbędzie się mecz Boston Celtics z Brooklyn Nets. Być tak blisko i tego nie zobaczyć?

Mimo, że kiepsko znam się na NBA (dzięki mojemu bratu znałam się kiedyś na tym trochę lepiej), to bycie na tym meczu było czymś niesamowitym. Nie dość, że Boston grał u siebie (doping!), to jeszcze był niezwykle ciekawy. Naprawdę świetna sprawa przeżyć takie coś na żywo. Poza tym dzięki temu, że oglądaliśmy grę, niewiele myślałam o biegu i się nie stresowałam. Kuba,  thx za taki wielkanocny prezent! Po meczu zjedliśmy jeszcze makaron z oliwą (zamówiliśmy w restauracji najprostszy :)), przygotowaliśmy wszystko na bieg i poszliśmy spać. 

***

Poniedziałek, godzina 5:00, pobudka. Jet lag pomógł, szybko zasnęliśmy, dlatego pobudka nie sprawiła nam problemu. Ponieważ śniadanie w naszym hotelu było dopiero od godziny szóstej, to dzień wcześniej kupiliśmy w sklepie kilka bajgli, konfiturę truskawkową i miód i sami zrobiliśmy sobie jedzenie. Zjedliśmy dość dużo, ale start mieliśmy dopiero prawie pięć godzin później i trzeba było mieć to na uwadze. Od rana w lokalnej telewizji mówili tylko o maratonie, o tym co się dzieje na starcie, jaka będzie prognoza pogody. Fajnie, to miasto naprawdę żyje biegiem.

Po szóstej wyszliśmy z hotelu i spacerem poszliśmy w stronę depozytów. Piękny słoneczny poranek z niebieskim niebem. Na ulicach cisza i spokój, dookoła tylko biegacze. Super uczucie. 

Może nie każdy o tym wie, ale maraton bostoński nie odbywa się po mieście. Startuje się w miasteczku Hopkinton i wraca do centrum Bostonu. Dlatego depozyt musieliśmy zostawić od rana na miejscu (przy mecie), zanim ruszyliśmy w drogę na start. Depozytami były żółte school busy, świetna sprawa!

Po zostawieniu ciuchów, poszliśmy w miejsce, z którego odjeżdżały autobusy na start. To również były szkolne, więc mieliśmy okazję się nim przejechać. Dla mnie to była kolejna atrakcja tego biegu. 

Cała organizacja poszła bardzo sprawnie. Co prawda w całym parku stały kolejki biegaczy, ale wszystko szło szybko i bezproblemowo. Odpowiednim falom startowym były przypisane godziny odjazdu autobusów (jednak przetransportowanie ponad 20. tysięcy biegaczy to logistyczne wyzwanie), ale można było jechać każdym autobusem już od rana. Pojechaliśmy razem, co bardzo mnie uspokoiło. :) Do autobusu można było zabrać tylko mały przezroczysty woreczek foliowy (wspomniałam o nim pisząc o pakiecie startowym). Plecaki, czy inne wielkie torby były niedozwolone. Na start trzeba było zabrać ze sobą tylko te rzeczy, które albo chciało się zabrać na bieg, albo zostawiało się na starcie. My pojechaliśmy na start w starym dresie oraz starych butach biegowych. Ze sobą zabraliśmy żele, banana, wodę itp., ponieważ wiedzieliśmy, że po dotarciu na miejsce będziemy musieli jeszcze trochę czekać. Mieliśmy zabrać też ze sobą kanapki, ale te… zostały niestety w hotelu. Zapomnieliśmy.

Sama podróż trwała około 40 minut. Kilkadziesiąt żółtych autobusów jadących za sobą, to musiało robić wrażenie. Humory dopisywały, podróż minęła szybko. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że nasz autobus (i kilka przed oraz za nim) źle skręcił i zatrzymaliśmy się nie tam, gdzie powinniśmy. Przez to, by dotrzeć do “athlete’s village” musieliśmy trochę przejść. Niby niewiele, ale jednak każdy krok przed maratonem jest cenny. Zanim weszliśmy na teren wioski, zostaliśmy dwukrotnie sprawdzeni, takimi skanerami, jak na lotnisku. Wszystko dla bezpieczeństwa i dobrze, biorąc pod uwagę atak z 2013 roku. W sumie to oczywiste, ale może warto wspomnieć o tym, że w “wiosce biegaczy” i w strefie startu mogli przebywać tylko biegacze, bez rodzin, kibiców itd. 

Po kontroli weszliśmy do wioski. Nie było to nic innego, jak wielki plac z trawą, namiotami i toi toiami. ;) Jak dotarliśmy na miejsce, było tam już naprawdę sporo biegaczy. Leżeli, odpoczywali, czekali na start. My też znaleźliśmy sobie swój kącik i usiedliśmy. Każda strefa startowa miała swoją godzinę wyjścia z tej wioski. Marcin startował o 10:00, musiał wyjść między 9:15 a 9:30. Do samego startu trzeba było jeszcze dojść kilkaset metrów, stąd wczesne godziny wyjścia. 

Tak wyglądały godziny wyjścia poszczególnych stref startowych. Marcin startował z czerwonej fali, pierwszego sektora. Ja również z pierwszego sektora, ale dopiero z trzeciej, niebieskiej fali.

Smutno było żegnać się z Marcinem, niby na niedługo, ale poczułam się nagle bardzo samotna. Pokręciłam się trochę po wiosce, posiedziałam, obserwowałam innych biegaczy. W międzyczasie zjadłam banana i powoli również ja zaczęłam się przygotowywać. Zdjęłam z siebie stare spodnie dresowe oraz grubą bluzę (pod spodem miałam jeszcze longa) zmieniłam też buty. Fajne było to, że te wszystkie ubrania i buty były zbierane przez wolontariuszy i zostaną przekazane osobom potrzebującym. Podoba mi się takie działanie. 

O 10:05 nadszedł mój czas i wraz z innymi biegaczami ruszyłam w stronę startu. Zanim zostaliśmy wpuszczeni już do strefy musieliśmy jeszcze chwilę poczekać, bo przed nami startowali jeszcze biegacze z białymi numerami startowymi. Stałam sobie z boku i chłonęłam atmosferę, byłam wyjątkowo spokojna. 

A kiedy już stałam w samej strefie startowej to poczułam wielką radość, że tam jestem. Amerykańskie miasteczko, tysiące biegaczy i ja. WOW, to się dzieję naprawdę!!! 

***

Punktualnie o 10:50 wystartowaliśmy. Czy miałam jakieś założenia na ten bieg? Pewnie głupio to mówić, ale w sumie nie. Nie miałam w głowie żadnego konkretnego czasu. Oczywiście myślałam o tym, że chciałabym poprawić życiówkę z 2019 roku (przypomnę, 3:27). Patrząc na moje dwa ostatnie półmaratony (pisałam o nich tu) oraz maniacką dziesiątkę, można było rzec, że to raczej formalność, jednak trochę bałam się niełatwej trasy no i samego dystansu, którego nie biegłam właśnie od czasu maratonu w Poznaniu. W niedzielę wieczorem myślałam, że może zacznę tempem około 4:40 min/km, aby mieć siły na drugą, tę zdecydowanie trudniejszą część biegu. Ale jakoś niespecjalnie trzymałam się tego założenia. Poza tym dzień przed maratonem zaczął mi się okres (co miało się stać cztery dni później) i pewnie nie wspominałabym o tym tutaj, gdyby nie to, że podczas maratonu to jednak również może mocno przeszkodzić. Szczególnie, gdy na biegu ma się na sobie najlżejsze i najbardziej wycięte spodenki startowe. Drodzy Panowie, zazdroszczę Wam, że nie macie tego problemu! :) Nie wiedziałam więc zupełnie, czego mogę się spodziewać. Jak zwykle, bez większego zastanawiania się i  obliczania, postanowiłam pobiec po prostu mocno. 

No i teraz kilka słów o samej trasie. Jak spojrzycie na powyższy profil, to wydawać by się mogło, że pierwsze sześć kilometrów jest cały czas z górki. Luzik. Nic, tylko lecieć. No fakt, wygląda super, ale jak się przyjrzycie to widzicie, że ten zbieg ma ciągłe małe podbiegi. I chyba każdy, kto biegł Boston (Wzywam tutaj Bartka Olszewskiego do wypowiedzenia się :D !) potwierdzi, że tam prawie wcale nie ma płaskiego odcinka. Z górki, pod górkę, z górki, pod górkę. Niby nie są to wielkie podbiegi, ale cały czas coś. Pierwszy kilometr był faktycznie mocno z górki, ale dosłownie tuż po tym, moim oczom ukazało się pierwsze wzniesienie. Uśmiechnęłam się i pomyślałam, że to będzie prawdziwa zabawa. 

Pierwszy kilometr wyszedł szybko, 4:17 min/km. Ale wiadomo jak to jest na pierwszym kilometrze – euforia, adrenalina i do tego jeszcze z górki. Stwierdziłam, że muszę się trochę hamować, bo wszyscy wiemy, co się może wydarzyć, jak pierwszą część maratonu pobiegnie się za szybko. Przypomniały mi się też słowa z jakiegoś artykułu, który czytałam o Bostonie „Do not destroy yourself in the first 10K!” Kolejne kilometry mijały przyjemnie, wszystkie w okolicach 4:20 min/km. Nie ukrywam, że trochę się bałam, że jestem zbyt odważna na tych pierwszych kilometrach… ale skoro czułam się dobrze, to postanowiłam po prostu biec tak dalej. Nic nie wkurzało, nie obcierało (a skoro o obcieraniu mowa – czy uwierzycie, że obtarłam sobie piętę idąc na start? Moje stare buty, które wywaliłam na starcie, chyba w ten sposób postanowiły się ze mną pożegnać. Siedziałam w strefie startowej i piekła mnie pięta, ale o dziwo na biegu nic już nie czułam. Ah ta adrenalina!).  Biegło się fajnie.

Sama trasa bardzo ciekawa, momentami wzdłuż lasów i zieleni, mijaliśmy też jakieś jeziorko. No ale głównie wzdłuż małych amerykańskich mieścinek – biegliśmy z Hopkinton, przez Ashland, Framingham, Natick, Wellesley, Newton, Brookline aż do Bostonu. Wiecie, wszędzie te drewniane domy z werandą na wejściu, amerykańską flagą, pięknym ogródkiem bez płotu i wielkim samochodem na podjeździe. Jak w amerykańskich filmach, które oglądamy od dzieciństwa ;) Niesamowite było tam być i to przeżywać. 

Niestety nie opiszę Wam dokładnie każdego kilometra, bo byłam dość skupiona na biegu. Poza tym ciężko jest zapamiętać tyle szczegółów. Nie rozglądałam się też za bardzo, ale mam kilka takich momentów z trasy, które zapamiętałam:

  • To był mniej więcej 7. kilometr, zrobiło się cicho, bo po jednej stronie ulicy był las. Spojrzałam na lewo, a tam stał na poboczu Tommy Rivs. To jest bardzo dobry biegacz (biega głównie biegi ultra), który w zeszłym roku ciężko zachorował. Śledziłam jego walkę i bardzo mu kibicuję by w pełni powrócił do zdrowia. Wspaniale, że wystartował w Bostonie. Oczywiście zrobił to na spokojnie, dużo szedł, ale bieg ukończył. W tamtym momencie chyba odpoczywał, bo stał na poboczu. Krzyknęłam do niego “Hi Tommy!”, a on podniósł głowę, uśmiechnął się i powiedział “good luck”. 
  • Przypominam sobie kilka naprawdę zabawnych plakatów (tych było mnóstwo) z motywującymi albo zabawnymi hasłami. “You run better than the government” rozbawiło mnie chyba najbardziej i pamiętam, że chciałam wtedy krzyknąć, że w Polsce jest podobnie. “Don’t trust your fart” zrozumie pewnie też tylko ktoś, kto biega maratony :)))
  • Mniej więcej w połowie trasy mijałam Shalane Flanagan, która towarzyszyła cały bieg Adrianne Haslet. To dziewczyna, która w 2013 w wyniku ataku bombowego w Bostonie straciła nogę. Teraz biegła maraton z protezą i ukończyła go w pięknym czasie 5:18:41. Kiedy je mijałam, właśnie szły szybkim marszem. Ale wyglądały pięknie. Rozmawiały, były uśmiechnięte i szczęśliwe. Polecam zaobserwować ich profile na IG, to wielka dawka motywacji.
  • No i oczywiście miasteczko Wellesley, w którym jest żeński college. Nie wiem, ile dziewczyn tam stało, ale były ich chyba setki. Wrzeszczały tak, jak na koncercie jakiegoś znanego boys bandu. To było niesamowite, jak w jakimś tunelu wypełnionym kibicami… Zresztą to miejsce nazywane jest “Scream Tunnel”. 

Naprawdę nie da się opisać tej atmosfery i tego, co się tam działo. Nie było chyba żadnego fragmentu bez kibiców. Oczywiście były momenty spokojniejsze, ale to były wyjątki. Wzdłuż całej trasy stały takie tłumy, jak w Poznaniu przy mecie. Ludzie imprezowali (głośna muzyka, tańce), grillowali, trenowali (mijaliśmy jakiś klub fitness i widziałam tam ćwiczących ludzi). Niektórzy byli poprzebierani, kibicowały małe dzieci, kibicowały psy. Ze względów bezpieczeństwa wzdłuż trasy było też bardzo dużo żołnierzy oraz policji.  

Miałam poczucie, że gdybym czegokolwiek na trasie potrzebowała, to od razu ktoś by mi pomógł. Ludzie byli uśmiechnięci, przeżywali ten bieg razem z nami, no byli fantastyczni! Non stop okrzyki “go runners, looking good runners”. Tego zwyczajnie nie da się opisać. Naprawdę żałuję, że nie mogę Wam tutaj wrzucić kilka obrazów, które mam teraz przed oczami…

Prawdopodobnie to wszystko razem wzięte sprawiało, że mimo niełatwej trasy cały czas biegło mi się fajnie. Na połówce zameldowałam się z czasem 1:32:29. Wtedy też pojawił się mały kryzys. Było coraz cieplej, ale i wiało. Prawdopodobnie przez ten chłodny wiatr nie czułam tego, jak mocno to słońce świeci. Dopiero na mecie zobaczyłam, że mam spaloną twarz, szyję i barki (a w zasadzie tylko prawą stronę, bo cały czas biegliśmy w jednym kierunku). Szkoda, że nie skorzystałam z kremu do opalania, który był rozstawiony tuż przy starcie. Zwyczajnie nie wpadłam na to, że kwietniowe słońce może już być takie mocne. ;) 

Wracając do małego kryzysu – wiedziałam, że przede mną najtrudniejsza część trasy. Zaczęłam też się zastanawiać gdzie jest Marcin (przypominam, że wystartował 50 minut przede mną) i czy u niego wszystko dobrze. Co zabawne, w tym kryzysowym momencie przez dosłownie chwilę irytowały mnie te tłumy ludzi wzdłuż trasy. Przeszkadzało mi ich głośne kibicowanie i wrzaski. Sama nie wiem dlaczego, pewnie nadeszła jakaś dziwna chwila zwątpienia. Na szczęście ten stan szybko minął i znowu cieszyłam się biegiem oraz dopingiem wzdłuż trasy. 

No i nagle się zaczęło. Nie wiem dokładnie, który to był kilometr, coś pewnie około 27, może wcześniej. Tabliczka z napisem “Entering Newton” dała mi do zrozumienia, że słynne “Newton hills” przede mną. Cztery podbiegi, w zasadzie jeden po drugim, w tym czwarty i najgorszy “Heartbreak Hill”. Pierwsze dwa okazały się ok, czułam je, ale jakoś pokonałam całkiem żwawo. Nawet w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy to na pewno jest już ten moment. Nogi oczywiście już były zmęczone, ale trzeci podbieg też jeszcze jakoś odhaczyłam. Kiedy na horyzoncie zobaczyłam czwarte wzniesienie, miałam ochotę się zatrzymać. Długi podbieg, który sprawiał wrażenie nie mieć końca. Ale spięłam się i w sumie bez zastanawiania po prostu biegłam dalej. Tutaj naprawdę bardzo dużo biegaczy po prostu już szło. Nie było w tym, ani nic wstydliwego, ani dziwnego. Ludzie po prostu podchodzili pod Heartbreak Hill. Tutaj kibice byli niesamowici. Dokładnie wiedzieli, że tutaj trzeba dopingować jeszcze bardziej i głośniej, jako że dla wielu biegaczy to był najgorszy moment maratonu. Tutaj sam dystans już robił swoje (34 km), do tego ten wredny podbieg.

Patrzyłam głównie pod nogi (to mój sposób na pokonywanie podbiegów) i kiedy nagle podniosłam głowę zobaczyłam wielką bramę z jakimś napisem. Nie pamiętam już co to było dokładnie, ale coś w stylu “gratulacje, pokonałeś Heartbreak Hill”. Zwątpiłam wtedy, czy to już koniec, czy ten podbieg dopiero się od tej bramy zaczyna…. :) Ku mojej radości tuż za znakiem był zbieg, ale jeżeli myślicie, że dało się na nim odpocząć, to się mylicie. Na szczycie byłam bardzo szczęśliwa, że ani razu nie przeszłam do marszu. Tempo co prawda na chwilę spadło do 5:20 min/km, ale cały czas krok po kroku jakoś pięłam się do góry. Ten podbieg (plus trzy poprzednie) zniszczył moje uda. Zaczęłam czuć zmęczenie i lekki ból, głównie w lewym udzie. Wiedziałam, że do mety już niewiele (chyba około 7 km), ale miałam też świadomość, że to nie będą łatwe kilometry. Na szczęście w głowie powtarzałam sobie cały czas, że najgorsze mam już za sobą i że dam radę. To bardzo mi pomagało. 

Jeżeli chodzi o czas, to w zasadzie śledziłam tylko moją średnią całego dystansu. To też było tylko “mniej więcej”, ponieważ oznaczenia co kilometr były tylko na pierwszych dziesięciu kilometrach. Potem już tylko co pięć kilometrów. Mile niewiele mi mówiły, a już na pewno nie w trakcie biegu, dlatego nie do końca wiedziałam, jakim tempem biegnę. Cieszyło mnie, że tempo po tych „hillsach” nie spadło jakoś drastycznie. Kiedy zegarek pokazał 37. kilometr, doszło do mnie, że to już ostatnie pięć. Na maratonie to nadal bardzo dużo, ale czułam że jest ok, poza tym kilometry mijały szybko. A kiedy zobaczyłam wzdłuż trasy zielone tramwaje to wiedziałam, że wbiegliśmy już do miasta. Co ciekawe to właśnie w mieście zaczęłam najmocniej odczuwać wiatr (oczywiście nadal w twarz), który im późniejsza godzina, tym miał się robić silniejszy. 

Z tego ostatniego odcinka mam już tylko takie urywki w głowie. Właśnie te zielone tramwaje, dużo osób już szło, a ja nadal wyprzedzałam bardzo dużo biegaczy. Miałam wrażenie, że w mieście zrobiło się też bardziej wąsko, przez co biegliśmy w większym tłumie. Wcześniej trasa była na tyle szeroka, że nie odczuwałam tych tłumów prawie wcale.

Kiedy na horyzoncie zobaczyłam wielki znak/reklamę “CITGO” przypomniałam sobie co przeczytałam w jakimś wpisie, przygotowując się do maratonu. Ponoć widząc ten znak można zacząć się już cieszyć, znajduje się on milę (1,6 km) przed metą. Niestety jest on tak wielki, a droga do niego prosta, że widać go już od bardzo daleka. Więc myślisz, że to już, a do niego jeszcze ponad kilometr. Na szczęście znak zbliżał się szybko, a kiedy w końcu miałam go po swojej lewej stronie wiedziałam, że meta już bliziutko. 

Tu już dostałam skrzydeł i nawet ostatni podbieg – biegliśmy pod wiaduktem, więc najpierw delikatny zbieg, a potem jeszcze podbieg – mnie nie zatrzymał. Tutaj też już bardzo dużo osób szło, wiele miało skurcze. Ja na szczęście umiałam tam jeszcze zebrać wszystkie siły i dość szybko podbieg miałam za sobą. Potem jeszcze leciutko pod górkę, skręt w lewo i nareszcie wyczekiwana Boylston Street, czyli ostatnia płaska, około pół kilometrowa prosta do mety. Doping był tutaj kosmiczny. Wypatrywałam Marcina, który chciał mnie gdzieś tam złapać i zrobić zdjęcie. Niestety nie się udało, ale wypatrywanie jego zajęło moją głowę na tych ostatnich metrach, też dobre. 

Z szerokim uśmiechem na twarzy wbiegłam na metę wymarzonego Boston maratonu. Kiedy się zatrzymałam, musiałam się czegoś chwycić, bo lekko zakręciło mi się w głowie. Na szczęście trwało to kilkanaście sekund i już chwilę później cyknęłam sobie radosne selfie z metą w tle. W tym samym momencie jakiś inny biegacz podszedł i zaoferował, że zrobi mi zdjęcie. Bardzo temu Panu dziękuję. Dzięki niemu mam super pamiątkę.  

Świetne, że na mecie wyświetlały się czasy dla wszystkich fal. Był czerwony czas, biały, mój niebieski i żółty. 3:08:29 – z takim czasem ja dobiegłam do mety. Czas, który trochę do tej pory nie mieści mi się w głowie, czas którego nigdy bym się nie spodziewała. Naprawdę. 

A dlaczego tak piszę? A dlatego, że nie uważam, abym robiła solidny trening pod ten maraton. Tak jak pisałam, ciężka końcówka 2021 roku i początek tego, sprawił że nie miałam w głowie długich wybiegań. Biegałam średnio około 50-60 kilometrów tygodniowo. Nie robiłam podbiegów jako takich (zrobiłam dokładnie jeden trening z podbiegami), ale może trasa z Sołacza na Junikowo, którą robiłam co tydzień i która jest lekko pod górkę, przygotowała mnie dobrze na ten maraton? Nie wiem. Szczerze mogę też napisać, że nie zrobiłam dłuższego wybiegania, niż 22 kilometry. Ani jednej trzydziestki. Nie piszę tego po to, aby dodać sobie i swojemu wynikowi splendoru, a po prostu po to, aby pokazać, że chyba nie ma jednej drogi do udanego maratonu. Nie trzeba robić co tydzień długiego wybiegania. Da się również bez. A przynajmniej w moim przypadku to działa najwyraźniej całkiem nieźle. Co jednak ważne, oprócz treningów biegowych, od października chodziłam dwa razy w tygodniu na trening funkcjonalny dla biegaczy (dzięki Dominika!). Dużo tam siły, stabilizacji i ćwiczeń, które z pewnością przydały mi się na tej piekielnie trudnej trasie. 

Wracając jeszcze na metę maratonu, po zrobieniu zdjęcia i sprawdzeniu, że Marcin dobiegł (zanim się spotkaliśmy, sprawdziłam szybko w aplikacji wynik – swoją drogą świetny, 2:44, na tej trasie… :)) rozpłakałam się. To był tak silny wyrzut emocji, że nie umiałam tego zahamować. Pani podająca mi medal powiedziała, że ma nadzieję, że to łzy szczęścia. I oczywiście, tak właśnie było.

Kolejna stacja po medalach to folie (i dobrze, bo zrobiło się zimno!). Jedna Pani owinęła mi folię dookoła barków, a druga przyszła ze specjalną taśmą i przykleiła ją tak, by folia się nie zsuwała. Niby nic wielkiego, a jednak wielka pomoc. Potem worek z jedzeniem i piciem (była tam woda, Gatorade, czipsy, jakieś ciasteczka i chyba banan) i potem już doszłam do mojego depozytu. Tam czekał na mnie Marcin, który z numerem startowym mógł wejść z powrotem do strefy startowej. Kiedy byliśmy już razem, poczułam wielką ulgę i radość, że razem ukończyliśmy maraton w zdrowiu i dobrym samopoczuciu. W końcu mogliśmy zacząć świętowanie. Zasłużone!

 

 

 

 

Cała strefa mety działała bardzo sprawnie. Tuż za metą, jak i przy depozytach. Nie było tłumów (przynajmniej wtedy, kiedy ja kończyłam), czy jakichkolwiek kolejek. Organizacja perfekcyjna!

O czym jeszcze nie napisałam, a warto wspomnieć, to punkty nawadniania na trasie. Było ich mnóstwo. Woda i Gatorade były co milę (co 1,6 km)! Wolontariusze trzymali w dłoni małe kubeczki papierowe, z których bardzo wygodnie się piło. Punkty były długie, więc nie było żadnych zatorów. Moim zdaniem to też było zorganizowane idealnie. I co ciekawe, prawie na każdym punkcie brałam kubeczek i piłam chociaż małego łyka. Głównie wody, na końcu dwa razy wypiłam izotonik. Myślę, że częste nawadnianie też dobrze wpłynęło na mój bieg. 

Poza tym na trasie w trzech punktach (mila 12,17,21) były żele Maurten. Od zeszłego roku korzystam tylko z nich, bo mają dla mnie fajną konsystencję i nie są za słodkie. W zasadzie nie mają żadnego smaku i chyba dlatego są dla mnie odpowiednie. Nie mam po nich żadnych problemów żołądkowych, nie kleją się po nich ręce. Dla mnie top! Żele były rozdawane też na starcie w “Athlete’s village”, tam wzięłam dwa. Poza tym miałam jeden kupiony na expo. Czyli ruszałam z trzema (a zasadzie dwoma, bo przed startem zjadłam jeden), no i na każdym punkcie też jeszcze brałam żele. Zjadłam ich chyba pięć. Poza tym pod koniec biegu, kiedy poczułam lekki głód (na nogach byłam od godziny 5:00, potem podróż, czekanie itd.) wzięłam pół banana. Ktoś z kibiców zrobił punkt z bananami, bardzo miłe i bardzo mi się to przydało. Dziękuję! 

Wiem, że ta relacja nie jest może najlepiej poukładana, ale co chwilę przypomina mi się coś, o czym jeszcze chciałam napisać. I w zasadzie mogłabym tak pisać i pisać jeszcze bardzo dużo, bo choć jest to ciężki bieg, to wracam z niego z głową pełną pięknych przeżyć i obrazów. Bardzo się cieszę, że mogliśmy razem z Marcinem w nim wystartować, bo to taki maraton, który pamięta się do końca życia. I to nie tylko ze względu na wynik.

Jeżeli jest coś, o czym nie wspomniałam, albo macie jakiekolwiek pytania, to piszcie w komentarzu na FB lub IG. Z chęcią odpowiem na wszystkie. No i jak dobrnęliście do końca, to też dajcie znać. Chcę wiedzieć, że Was nie zanudziłam. 

PS. Tato, dzięki!