Jak to Magda słusznie ostatnio zauważyła, warto pisać relację póki emocje jeszcze nie opadły, a tłum myśli buzuje w głowie. Kiedy zaczynałam pisać tę relację był poniedziałek i choć wzywały już wyzwania nowego tygodnia, to myślami byłam nadal gdzieś w środku Wielkopolskiego Parku Narodowego. Co lepsze, skończyłam pisać relację w środę i tak naprawdę nadal gdzieś tam jeszcze w tym lesie siedzę. W sumie dobrze mi tam i wcale nie chcę wracać. ;)

W zasadzie naprawdę nie wiem od czego zacząć. Kilka dni temu, chyba dokładnie w poniedziałek – o tym przypomniał mi Facebook – minął dokładnie rok, od pierwszej edycji Forest Run. Pamiętam, kiedy po przebiegnięciu 23 kilometrów stałam na mecie i podziwiałam tych, którzy kończyli długą trasę – wówczas był to dystans 44 kilometrów. W tym roku nadszedł czas na nowe wyzwania, dlatego odważyłam się zapisać na mój pierwszy ultramaraton, którym był GWiNT Ultra Cross w maju. Ten bieg sporo zmienił w moim bieganiu. Zmienił na tyle dużo, że od razu wiedziałam, który dystans wybiorę zapisując się na Forest Run. Tak jak sobie wymyśliłam, tak zrobiłam.

50trasa

Z racji tego, że nie jestem jeszcze doświadczona w bieganiu takich długich dystansów, postanowiłam dość poważnie podejść do treningów. Wszystko zaczęło się od zwiększenia dawki snu. Jestem typową “sową”, co oznacza, że lepiej funkcjonuje wieczorem. Ostatnie poprawki do tego wpisu robię oczywiście też w nocy (za chwilę wybije północ). Rzadko chodzę spać przed północą, co niestety wcale nie jest dobre. Regeneracja jest bardzo ważna, dlatego postanowiłam od pierwszego września chodzić spać przed północą. Brzmi zabawnie, ale dla mnie to naprawdę było wyzwanie, które na szczęście udało się wykonać. Długie wybiegania w weekend były oczywistością, ale oprócz „nabijania” kilometrów skoncentrowałam się również na innych elementach treningu. Podbiegi, interwały, były wizyty na basenie, w tym też wodne bieganie (aqua aerobik). Poza tym ćwiczenia na brzuch (deski, brzuszki itp.), przysiady, pompki i inne dziwactwa, które jednak bardzo się przydają. Zadbałam też o odpowiednią dietę, w czym pomogła mi moja koleżanka, dietetyczka Monika. Wielkie podziękowania, sama nie dałabym rady. Przy okazji jeżeli planujecie cokolwiek zrobić ze swoim odżywianiem, swoją wagą czy dietą, to gorąco namawiam do kontaktu z nią – Poradnia Dietetyczna Monika Białasik – http://zdrowadietapoznan.pl.

Dzień przed ważnymi startami zawsze staram się wyeliminować wszelkie stresujące bodźce, dlatego w piątek wzięłam wolne. Wyspałam się, pozałatwiałam wszystko, co miałam jeszcze do zrobienia, zatrzymałam się w mieście na dobrą kawę i dość szybko odebrałam pakiet startowy. Odbiór pomimo kolejki poszedł bardzo sprawnie. Co było w pakiecie? Oczywiście numer startowy, wegański baton „Zmiany Zmiany”, żel marki Nutrend (nie znam, więc wypróbuję przy najbliższej okazji na treningu), butelkę wody mineralnej oraz buff. Zeszłoroczna chusta bardzo mi się przydała i sprawdziła, więc cieszę się, że i teraz była. To zawsze przydatna pamiątka. Były tam jeszcze ulotki ze zniżkami oraz jedna z bardzo miłą wiadomością – Forest Run doczeka się również swojej zimowej wersji. Bieg na dystansie 23 kilometrów odbędzie się już w lutym i szczerze już nie mogę się doczekać!

jedzenie2Po odebraniu pakietu zrobiłam sobie własne pasta party, czyli przygotowałam makaron z sosem pomidorowym, który sama przygotowałam ze świeżych pomidorów. Następnie postarałam się wszystko, co będzie mi potrzebne na bieg zebrać w jednym miejscu. Plecak, prowiant, strój – wszystko sprawdzone, wcześniej przetestowane. Nauczona już „doświadczeniem” z mojego majowego biegu wiedziałam mniej więcej ile zabrać ze sobą żeli, czy jedzenia. Na wszelki wypadek wolę zawsze mieć więcej, ale i tym razem okazało się, że nie jadłam zbyt dużo – jeden żel oraz baton. Poza tym w zupełności wystarczyły punkty odżywcze, ale o tym więcej w dalszej części wpisu.

Choć położyłam się o przyzwoitej porze spać, długo nie mogłam zasnąć i budziłam co godzinę. Taki urok nocy przed ważnym startem. Mimo wszystko bez problemów udało się wstać chwilę po godzinie 6:00. Na śniadanie zjadłam pół bułki z dżemem truskawkowym raz pół z masłem orzechowym. Wzięłam ze sobą jeszcze banana, aby zjeść go chwilę przed startem. Do Mosiny dotarłam kilka minut po godzinie 8:00. Od razu spotkałam znajome twarze. Wzajemnie próbowaliśmy dodać sobie otuchy. Pogoda była dobra – świecił słońce i było rześko, ale ani za zimno, ani za ciepło. Dla mnie warunki idealne do biegania. Wspólnie z Asią, która również biegła długi dystans, punktualnie o godzinie 9:00 wyruszyłyśmy w naszą długą podróż. Po nas na swój start czekały osoby biegnące 23 lub 12,5 kilometrów. Oczywiście na każdym dystansie był widoczny nasz róż, zresztą zobaczcie sami jaka piękna reprezentacja.

20150919_102246

23

przed startem

Pierwsze kilometry zawsze mnie męczą. Trzeba znaleźć swoje tempo i właściwy rytm biegu. Tu sam początek był dość tłoczny. Zabawne było to, że nie do końca do mnie docierało, co ja właśnie robię i ile kilometrów przede mną. Może to i lepiej. Wystartowałam bez muzyki, ale już po dwóch kilometrach zorientowałam się, że jednak muszę ją włączyć. W tym samym momencie zobaczyłam też, że zgubiłam jedną agrafkę i mój numer startowy zaraz odpadnie. Nie powiem, jak bardzo mnie to zirytowało. Nie chciałam się zatrzymywać, aby już na samym początku nie zgubić Asi. Zaczęłam więc wykonywać jakieś nerwowe ruchy, a że w prawej dłoni miałam bidon z wodą kokosową, to nie było to wszystko wcale takie proste. Kiedy w końcu udało się włączyć muzykę i naprawić numer nareszcie mogłam się skupić tylko i wyłącznie na trasie i na biegu. Dość szybko dobiegłam do pierwszego punktu odżywczego, który znajdował się na szóstym kilometrze. Miałam wszystkiego wystarczająco dużo, ale i tak wzięłam łyka wody. Miłą niespodzianką tutaj był mój kolega Łukasz, który tego dnia wcielił się w rolę wolontariusza. Krótka wymiana słów i już biegłam dalej bez dłuższego zatrzymywania się.

Kolejne kilometry mijały bardzo sprawnie. Biegłyśmy wspólnie z Asią dość dobrym (momentami zastanawiałam się, czy aby nie za szybkim) tempem, które nawzajem sobie nadawałyśmy. Każda była skoncentrowana na swoim biegu i choć nie rozmawiałyśmy ze sobą zbyt dużo, to czułam, że rozumiemy się bez słów. Trasę biegu podzieliłam sobie w głowie na krótsze etapy, czyli od jednego punktu odżywczego do drugiego. Na czternastym kilometrze był kolejny. Tam oprócz łyka wody zjadłam również kawałek banana. Od tamtego momentu ciężko mi dokładnie opisać poszczególne kilometry. Często zmieniał się krajobraz – biegliśmy polnymi ścieżkami, lasem, było dużo prostych. Przez jakiś czas biegłyśmy w towarzystwie Patryka i Kuby, czyli kolegów z Night Runners. Raz oni byli przed nami, raz my przed nimi, ale kilka kilometrów biegliśmy razem.

trasa4

 

Tuż przed kolejnym punktem odżywczym (26 km) po prawej stronie stała starsza pani (ale taka naprawdę babusia), która nam kibicowała. Bardzo miły widok, żałuję że nie udało mi się zrobić zdjęcia. Ten punkt przy szkole dobrze pamiętam, bo w zeszłym roku był w tym samym miejscu. Ku mojej radości spotkałam tam Ewę i Justynę, czyli reprezentantki różowych barw, które walczyły ze średnim dystansem. Na tym punkcie dolałam sobie wody do bukłaka (a tak naprawdę zrobił to za mnie miły wolontariusz), zjadłam kawałek banana i dwa ciastka i ponownie, nie czekając zbyt długo, ruszyłyśmy z Asią dalej. Pamiętam słowa Asi, która powiedziała, że teraz już z górki i mamy już tylko trochę powyżej półmaratonu przed sobą. I tak zaczęłyśmy drugą połowę biegu.

punkt

I chyba tak też mogę podzielić ten bieg – pierwsza część w większym tłumie, z dużą ilością sił, druga już nieco słabsza, trudniejsza jeżeli chodzi o teren oraz zdecydowanie bardziej kameralna.

Zaczęłam biec odrobinę wolniej, Asia miała więcej sił i gnała do przodu. Na szczęście cały czas miałam ją w zasięgu wzroku, co motywowało do dalszej walki. W pewnym momencie moja playlista się skończyła i biegłam w zupełnej ciszy. Przeszkadzało mi tylko chlupanie wody w bukłaku. Choć lubię ciszę, tak tam zaczęła mi przeszkadzać. Nagle zegarek wybił trzydziesty kilometr. Przede mną kolejne podbiegi, po prawej stronie jezioro Dymaczewskie. Było tam tak pięknie, że się wzruszyłam. Poleciało nawet kilka łez. Szybko jednak wzięłam się w garść, na chwilę się zatrzymałam, aby ponownie włączyć muzykę i przy okazji zrobiłam dwa zdjęcia. Nie oddają one absolutnie tego, co widziałam na żywo, ale wierzcie mi, tam było magicznie!

trasa6

trasa3

 

Sama trasa zaczęła robić się coraz bardziej męcząca. Dużo zbiegów i podbiegów, korzeni które wielokrotnie próbowały mnie zaatakować. To cud, że się nie wywróciłam, choć momentami było blisko. ;) Asia była cały czas chwilę przede mną, spotkałyśmy się na 33. kilometrze, na którym czekał na nas kolejny punkt odżywczy, tym razem tylko z napojami. Tam oprócz wody i izotoników była coca cola, która w podczas takiego biegu naprawdę jest niezastąpiona. Wypiłam kubeczek oraz trochę wody i znowu ruszyłam. Ten fragment był cały czas mocno pod górkę. Dużo piachu i ciągłe podbiegi. Tu też było już pusto, był nawet moment, w którym ani za sobą, ani przed sobą nikogo nie widziałam.

trasa2

 

trasa 6

Ponownie wróciliśmy do lasu i kolejny zapierający dech w piersiach krajobraz. Nie pamiętam, który to był kilometr, ale nagle zaczęła się seria ostrych i długich podbiegów i zbiegów. Zrobiło się naprawdę ciężko, ale widoki były przepiękne. Na ziemi dywan ze złotych liści, poza tym cisza i spokój, niewielu biegaczy przede mną. Żałuję, że nie udało mi się zrobić zdjęcia, ale nie mogłam się zatrzymać, aby nie wypaść z rytmu i nie stracić tempa, które mimo wszystko miałam całkiem niezłe. Na końcu tych górek były dwa dość strome zbiegi, które musiałam pokonać marszem. Tam udało mi się dogonić Asię i kolejną część – już bardziej płaską – biegłyśmy znowu razem. Długa prosta środkiem lasu, nagle pojawiło się więcej biegaczy, których chyba dogoniłyśmy. Co ciekawe przed nami byli sami panowie. Wyprzedzanie co niektórych sprawiało mi sporo radości. ;) Mimo wszystko nogi coraz bardziej bolały i były coraz cięższe.

W którymś momencie, jeszcze przed kolejnym punktem odżywczym, czyli przed 41 kilometrem, spotkałam na trasie kolegę Grzegorza. Chyba nawet chwilę przeszłam do marszu marudząc, że już coś tam zaczyna boleć. Na szczęście udało się zmobilizować i ruszyć dalej. Punkt odżywczy, znowu znajomi, ciasteczka, banany, woda, sporo miłych słów od wolontariuszy (podobno nadal jeszcze dobrze wyglądałam i to tam dowiedziałam się, że jestem aktualnie szóstą kobietą!) i od razu jakby więcej sił, aby ruszyć dalej. Po dwóch kilometrach znowu ten sam punkt odżywczy, tylko z drugiej strony. Tam spotkałam Karolinę i Jaśka. Chwilkę porozmawialiśmy i ruszyłam dalej. Szkoda było „marnować” czas, skoro meta była już tak niedaleko. Tym razem trasa była mi już znana, bo to też część średniej trasy. Charakterystyczne schody oraz wąska ścieżka wzdłuż kolejnego jeziora, tym razem jeziora Góreckiego. Biegliśmy teraz w cztery osoby – Asia, jakiś biegacz, Grzegorz oraz ja.

trasa5

 

schody

Pamiętam, że Grzegorz przytoczył nagle cytat z filmu i powiedział te słowa: „Sztuczka polega na tym, by nie zwracać uwagi na ból”. Próbowałam nie zwracać uwagi na to, że już wszystko boli, choć mając w nogach maraton (pamiętam, że uśmiechnęłam się widząc na zegarku „42,2 km”) wcale nie jest to takie łatwe. Biegłam cały czas dalej, ale w pewnym momencie kilometry zaczęły się potwornie dłużyć. Wiedziałam, że tak już będzie do mety. Dłużyły się i dłużyły, a ja biegłam i nagle zobaczyłam, że zbliżam się do mety. Przede mną jeszcze ten okropny ostatni podbieg, który chce mnie tak porządnie zeszmacić. Kilkaset metrów przed metą spotkałam Rafała, który kręcił film (zobaczyć możecie tu: https://vimeo.com/140046761). Krzyknął, że do kolejnej kobiety (Eliza, pozdrawiam!) mam jakieś trzydzieści sekund.

Uśmiechnęłam się, choć nie zamierzałam jej gonić. Po pierwsze nie zależało mi na tym, po drugie ja naprawdę nie miałam już sił. Dzięki wsparciu Dziewczyn KB (Monia, Dominika, Agata!) udało się zebrać ostatnie siły, pokonać tę górkę biegiem i … wbiec na upragnioną metę!

meta

meta2

meta1

meta3

UDAŁO SIĘ – to była moja pierwsza myśl w głowie. A kiedy zobaczyłam, że zrobiłam to poniżej pięciu godzin, to naprawdę poczułam dumę. Czas 4h 53:12 jest czasem sporo powyżej moich oczekiwań. Zakładałam, że zajmie mi to wszystko około sześciu godzin. Ku mojemu zaskoczeniu potwierdziło się, że naprawdę byłam szóstą kobietą na mecie oraz 54 osobą open. Wielka radość i ta została już do końca dnia. Po tym, jak trochę ochłonęłam, przebrałam się, zjadłam wegetariański makaron oraz w gronie znajomych czekałam na dekorację. Raz jeszcze gratulacje dla wszystkich pozostałych dziewczyn, przede wszystkim dla Marty, która również ukończyła długi dystans, brawo! Po dekoracji chwilę jeszcze zostałyśmy na ognisku i dopiero przed godziną 19:00 wróciłam do Poznania. To był bardzo miły dzień spędzony w dobrym towarzystwie i naprawdę wspaniały bieg!

dekoracja

 

zmeta

ludzie3

ludzie

I tak oto wygląda na to, że nasza wspólna wycieczka po Wielkopolskim Parku Narodowym dobiegła końca. Dziękuję Wam, za to, że mi towarzyszyliście. A skoro o podziękowaniach mowa, to kilku osobom należy się teraz parę słów. Jest tak wiele osób, którym pragnę podziękować, że nie wiem od kogo zacząć. Zacznę więc po prostu wymieniać, kolejność zupełnie przypadkowa i nie ma znaczenia w ważności podziękowań ;)

Chciałabym podziękować Agnieszce oraz Ani, czyli organizatorkom biegu za to, że w ogóle wpadły na pomysł i miały chęci aby ten pomysł realizować. Domyślam się, że organizacja biegu nie jest łatwym zadaniem, a Wy zrobiłyście to na szóstkę. Wszystko było po prostu idealne i za to Wam dziękuję oraz kibicuję i czekam na kolejne edycje. Tak, również tę zimową! Skoro o samej organizacji mowa, to wielkie podziękowania dla wolontariuszy, za pomoc i perfekcyjne punkty żywieniowe. Dodawaliście więcej energii niż te ciastka i banany! Dzięki dla Rafała i Grzegorza za to, że robiąc dokumentację zdjęciowo-filmową mijali nas wielokrotnie zawsze z uśmiechem na twarzy.

wolontariusze

Dziękuję Grzegorzowi z Natural Born Runners po pierwsze za świetną poradę i dobranie odpowiedniego plecaka oraz oczywiście za perfekcyjne oznakowanie trasy. Ani przez chwilę nie zwątpiłam w to, czy biegnę dobrze. ;)

Krzysztofowi Małkowskiemu za to, że był na pierwszym punkcie odżywczym (niestety nie widziałam), ale przede wszystkim za kilka ważnych, dających do myślenia zdań, które padły podczas spotkania z nim w zeszłym tygodniu. Nawet nie wiesz, jak te zmotywowały.

Wielkie podziękowania dla Asi za to, że towarzyszyła mi podczas tych kilometrów. Był #pinkpower w Wielkpolskim Parku Narodowym. Świadomość, że mogę biec z kimś, bez potrzeby odzywania się była bardzo pomocna. Poza tym Dziewczyno, Ty to masz siłę! Czekam na kolejne wspólne wyzwania.

Marcie za wsparcie zarówno na kilka dni przed startem, jak i w sobotni poranek, za smsy w trakcie, za telefon oraz za to, że to czekała na mecie oraz spędziła ze mną tam jeszcze kilka dobrych godzin. Jestem dumna, że przebiegłaś te 23 kilometry, bo to ja miałam zaszczyt zrobić z Tobą Twój pierwszy marszobieg. Dobrze, że jesteś!

Asi i Kasi za smsy w trakcie biegu oraz niesamowitą niespodziankę czekającą na mnie w domu. <3

 

zdjęcie 1

Krasusowi za smsy wsparcia, bo choć przeczytałam je dopiero na 39 kilometrze, to każdy dźwięk smsa dawał mi powera, #pinkpowera!

Wszystkim dziewczynom KB: tym, które również biegły serdecznie gratuluje, tym które biegły i zostały, aby kibicować na miejscu (Monia, Bell, Agata!), jak i tym, które robiły to wirtualnie wysyłam wielkie dzięki. Dziękuję za wszystkie miłe słowa. TO NAPRAWDĘ DZIAŁA! PS. kilometr 19 oraz 9 dedykuję Agacie, bo tego dnia rozpoczęła jeden z najdłuższych biegów w swoim życiu – wyszła za mąż :D

Wszystkim znajomym, którzy przed biegiem wysłali smsy, czy zadzwonili też dziękuję. Nie pisałabym o tym, gdyby nie to, że tego było naprawdę sporo. Jesteście super!

Benkowi za telefon – powoli to już tradycja – na 36. kilometrze. Co tu dużo pisać, #dziekibenek.

Magdzie za długie wybieganie, które było robione z myślą o mnie! :*

Rodzicom i Kubie za to, że mają do mnie zaufanie i już się nie przejmują moimi kolejnymi szalonymi pomysłami biegowymi. Pamiętam panikę Mamy przed moim pierwszym maratonem. Teraz już chyba wie, że jestem rozsądna, choć i tak miałam pisać na poszczególnych punktach (a zrobiłam to dopiero z mety, ups!). Tacie dodatkowo dziękuję za to, że chciało mu się rano wstawać i zawiózł mnie na start.

I last but not least, nawet jeżeli wydaje się to być dziwne, to dziękuję moim nogom. Bo te, choć nie są perfekcyjne, są na tyle silne, że przebiegły ze mną ten dystans i nie buntują się. Co gorsze, proszą o więcej.

zdjęcie 2 (2)

Skoro już o nogach mowa, to tak już zupełnie na koniec (przysięgam, to naprawdę koniec!) kilka słów o moim samopoczuciu po biegu. Podczas biegu, kiedy czułam ból mięśni, byłam przekonana, że następnego dnia nie będę umiała chodzić. Co prawda czułam rano zastałe mięśnie, ale z łóżka wstałam o własnych siłach, bez problemu zeszłam po schodach, co jest dla mnie zawsze jakimś wyznacznikiem. W poniedziałek poszłam na pięciokilometrowe, bardzo wolne rozbieganie. Nie było najgorzej.

Jedyna widoczna szkoda na moim ciele, to obtarcia. Te mam zawsze, może mam zbyt delikatną skórę? Tym razem na plecach mam bardzo ciekawe obtarcie w kształcie litery “L” oraz parę obtarć na wysokości lędźwi.

Aha, jeżeli czytaliście mój poprzedni wpis, ten przed biegiem, to wiecie, że zamierzałam spędzić te godziny na rozwiązywaniu problemów, na wymyślaniu jak podbić świat itd. itp. ;) Wiecie ile problemów udało mi się rozwiązać oraz ile miałam kreatywnych pomysłów? Dokładnie ZERO. W pewnym momencie osiągnęłam stan totalnej pustki w głowie. Jedyna rzecz, o której myślałam to meta (wizualizowanie sobie, że wbiega się na metę naprawdę pomaga, polecam!) a poza tym od pewnego momentu nie miałam w mojej głowie nic. To był wspaniały stan spokoju umysłu i wielki odpoczynek psychiczny. I tak sobie myślę, że to jeden z wielu powodów, dla których warto poszukać kolejnego, biegowego wyzwania.

Było ULTRA pięknie, dzięki Forest Run!