Kiedy decyzja o starcie w maratonie zapadła, wstąpiła we mnie nowa siła. Akurat Gazeta Wyborcza formowała drużynę pań, które po raz pierwszy wystartują w maratonie. Miałam myśl, aby zgłosić się na ochotnika, ale w ostatnim momencie stchórzyłam. Pozostały więc samodzielne przygotowania. Bez planu treningowego, bez strategii, ale za to z determinacją. Właśnie zbliżało się lato, a jak wiadomo lato biegom nie sprzyja. W walce wysokie temperatury vs. lenistwo, bardzo często zwyciężało to drugie, ale jak mawiali starożytni, nic co ludzkie nie jest mi obce. Wspomniany brak planu wprowadził mały chaos w moje życie biegowe. Były tygodnie, w których biegałam codziennie takie, w których biegałam trzy razy w tygodniu bądź tylko w weekendy. Bardzo jednak uważałam na włączenie podbiegów do moich treningów. W sierpniu ze względu na życie zawodowe biegi zostały ograniczone do jednego długiego wybiegania weekendowego. Czas płynął, a ja powoli odrzucałam możliwość startu w 12. maratonie poznańskim. Za mało czasu na przygotowania, wystartuję za rok – pomyślałam. I wtedy przypadkowo zobaczyłam na stornie maratony polskie.pl informację o półmaratonie w Gnieźnie. Nie zastanawiając się wiele, zapisałam się i wpłaciłam wpisowe. Tydzień przed półmaratonem pierwsza w życiu pokonana dwudziestka i obietnica, że jeśli przebiegnęłmaraton wystartuję w maratonie. Półmaraton chciałam pokonać w 1:50, ale niestety zbyt szybki start i pierwsze 10 km., w które włożyłam wiele siły, spowodowało kryzys na 11 km, który odrabiałam aż do 19 km. Na metę dotarłam obolała i z wyłączonym żołądkiem, ale zadowolona.

Ok, półmaraton zaliczony, do maratonu miesiąc. Decyzja niemal przypieczętowana, ale niestety znów brak czasu na treningi w tygodniu. Pozostawały zatem weekendy. Przez cały ten czas monitorowałam postępy pań z Drużyny Gazety i starałam się stosować do zaleceń o długich wybieganiach. Dwa tygodnie przed maratonem miałam zamiar przebiec 28 km. Wyposażona w napoje i żel, ruszyłam na Maltę. Po 25 km. ból mięsni uniemożliwił mi dalszy bieg, ostatnimi siłami doturlałam się do domu. Wtedy dość poważnie zwątpiłam w swoje możliwości i perspektywa nadchodzącego maratonu mroziła mi krew w żyłach. Tydzieńźniej zawzięłam się i w nowym, zimowym okryciu ruszyłam na podbój ścieżek i parków z żelaznym postanowieniem przebiegnięcia 30 km. Udało się. Psychologiczna bariera została pokonana. Jeszcze w ten sam dzień, zgłosiłam swoje uczestnictwo w maratonie. A później już tylko oczekiwanie, nawadnianie, makaronowe szaleństwo i stosowanie się do rad doświadczonych kolegów. W sobotę poprzedzającą maraton pozwoliłam sobie na damskie piwko, górę makaronu i chipsów z cudowną świadomością, że wszystko to spalę następnego dnia.
W maratońską niedzielę ekscytacja, biała buła z dżemem (ble!), szybkie sprawdzenie, czy chip i nr startowy przypięty i podróż na Maltę. Do godziny 9:30 siedziałam w centrum handlowym, gdzie wielu biegaczy rozgrzewało się truchtając wokół sklepów. Emocje sięgały zenitu. Na miejscu startu ustawiłam się za balonikiem 4:30, nieśmiało licząc na taki właśnie czas. Jeszcze tylko wspólna rozgrzewka i lecimy. Miałam nową play listę w odtwarzaczu, co dodatkowo mnie stymulowało. Balonik 4:30 zostawiłam w tyle, ale 4:15 nawet nie rysował się na horyzoncie. Na każdym punkcie żywieniowym oszczędnie piłam wodę i jadłam kostkę cukru. Przez 2 km. miałam sympatycznego towarzysza i dzięki rozmowom zupełnie zapomniałam o biegu. Balonik 4:30 mnie wyprzedził, ale ja miałam jeszcze wiele siły w zanadrzu. Zostawiłam towarzysza i zaczęłam gonić najpierw zająca na 4:30, a później na 4:15. Do 30 km. wszystko szło gładko. Po 30 km. mijałam coraz więcej maszerujących biegaczy i wtem marsz stał się kuszącą obietnicą szybkiej regeneracji. Postanowiłam jednak, że będę biegła bez zatrzymywania ile sił w nogach. Po 30 km zjadłam żel, pełna obaw o reakcję układu pokarmowego. Nogi z każdym kilometrem stawały się coraz cięższe i obolałe. Teraz liczyło się już tylko dobiegnięcie do mety. 35 km przyniósł wzmocnienie bananem i izotonikiem. Po 38 km nie biegłam, a leciałam pełna euforii. Wtedy też udało mi się odrobić wcześniejsze straty. O dogonieniu balonika 4:15 już nawet nie marzyłam. Na metę wpadłam szczęśliwa i z czasem 4:17 netto. Medal, kwiatek, koc termiczny i nieprawdopodobny ból. Dopóki biegłam wszystko było w porządku, po zatrzymaniu się już tylko coraz gorzej. Żaden ból nie przysłonił mi radości przeżywania tej jakże wiekopomnej chwili. Długo się sobie dziwiłam, że udało mi się przebiec 42 km. bez zatrzymywania bo jak nikt inny znam swój charakter pełen słabości.
Miesiąc po maratonie, moim nowym celem jest dystans 42 km 195m w Pradze w maju i ukończenie go z czasem poniżej 4:10. Jestem pewna, że po doświadczeniu pierwszego maratonu, kolejne będą już tylko lepsze.