Od rana emocje jeszcze buzują i uśmiech nie znika z mojej twarzy. A jeszcze dwa dni temu nie pomyślałabym, że bieg z aplikacją może dać tyle radości. Wczoraj na chwilę poczułam się tak, jakby tego całego wiruska wcale nie było. Była za to piękna wiosna, było bieganie i było dużo frajdy.

Wings for Life World Run – bieg w którym startuję od samego początku (pierwsza edycja była w 2014 roku), a w dodatku to był pierwszy bieg, w którym wystartowałam wspólnie z Marcinem. Taka zatem nasza mała tradycja, że od kilku lat biegamy go razem. Cieszyłam się, kiedy udało mi się zapisać na Wingsa (w tym roku pakiety rozeszły się ekspresowo!), bo wiedziałam że czy majówka czy nie, my w nim wystartujemy. Smutno mi się zrobiło, kiedy z wiadomych powodów WFL został odwołany. To było chyba jeszcze w marcu. “Przecież z aplikacją to nie będzie to samo” pomyślałam..

A jednak. Może nie było to to samo, ale było czymś, czego od tylu tygodni nam wszystkim brakuje. Ten bieg był namiastką normalności i normalnej wiosennej niedzieli. Od kilku tygodni biegam tylko rano, nie spotykając nikogo na moich ścieżkach. Trochę obawiałam się startu o godzinie 13:00, w majówkową niedzielę. Wiedziałam, że pewnie będzie sporo ludzi, ale nie myślałam że da mi to tyle radości.

Wyszliśmy kilka minut przed godziną startu przed dom (duży plus, nie trzeba było wychodzić z domu tyle godzin wcześniej ;)). Włączyłam zegarek, włączyłam aplikację i obserwowałam odliczanie. Co zabawne, jak tylko wyszliśmy zaczął padać deszcz. Szybko jednak przestało padać i zrobiło się całkiem przyjemnie, choć i tak w tym roku było wyjątkowo chłodno. Nie było takiego upału jak w ubiegłych latach. Czekając na start minęło nas kilku biegaczy. Czułam, że wszyscy to uczestnicy WFL.

Wydrukowałam sobie numer startowy, ale po stu metrach zaczął się odczepiać. :) . Marcin, który rano zrobił swój mocny trening, tym razem towarzyszył mi obok na rowerze. Ważne, że jak co roku byliśmy razem.

Nad wyborem trasy nie zastanawialiśmy się długo – zaczęliśmy od jednej pętli w ukochanym parku sołackim, a potem już przez Rusałkę w stronę Strzeszynka. Zależało mi na leśnej trasie, aby nie musieć biec z zakrytą twarzą (każdy wie, jakie to przyjemne). Poza tym to piękna trasa, którą mamy pod domem, znamy ją i wiedzieliśmy, że nie będzie tam raczej dzikich tłumów.

Już na pierwszych kilometrach mijaliśmy mnóstwo biegaczy. Niektórzy w koszulkach WFL, inni z numerami. Miałam wrażenie, że rozumiemy się bez słów. Każdy wiedział, że dzisiaj startujemy w jednym biegu. Biegniemy osobno, a jednak razem. Dla tych, którzy nie mogą. To było naprawdę fajne.

Biegło się przyjemnie, kilometry mijały leciutko. W słuchawce co kilometr słyszałam powiadomienia z aplikacji. Myślałam, że to będzie wkurzające, a muszę powiedzieć, że to było super. Niektóre teksty mnie bawiły. I uważam, że to wszystko było bardzo fajnie zorganizowane. Również komunikaty o tym, że samochód przyspiesza. To nawet lepiej, niż podczas zwykłego biegu, kiedy nigdy nie wiedziałam, kiedy on przyspieszy (a na pewnym etapie biegu to naprawdę ma znaczenie, bo przyspiesza potem tak, że goni coraz szybciej). Przede mną, obok, za mną – ciągle jacyś biegacze. Uśmiechaliśmy się do siebie, kiwaliśmy sobie, z kilkoma osobami nawet rozmawialiśmy. Fajnie, znowu tak normalnie. Chyba każdy już się stęsknił za taką zwyczajną “bliskością”. Wczoraj znowu ją poczułam. Znowu cieszył mnie widok drugiej osoby. ;)

Postanowiliśmy obiec jezioro Strzeszyńskie dwa razy, aby potem zacząć już wracać bliżej domu. Im bliżej pod koniec, tym lepiej. Moja dotychczasowa Wings’owa życiówka wynosiła 25,86 km, które udało się pobiec dwa lata temu. Tak jak w piątek podczas krótkiej rozmowy z chłopakami z Bez Zadyszki, jeszcze wtedy sama nie wiedziałam, czy zrobię tylko symboliczne kilometry, czy postaram się pobiec więcej. W sobotę pomyślałam, że tęsknię za mocniejszym bieganiem i spróbuję pobić moją życiówkę.

Biegnąc już nad Rusałką miałam poczucie, że to wszystko bardzo szybko mija. Wiedziałam, że zostało nam jeszcze jakieś 4 km do celu, a kapitan Wąs nadal był daleko. Jeszcze jedna runda w parku i będzie koniec. Okazało się jednak, że runda minęła, a my jeszcze nadal jesteśmy sporo przed Catcher carem. No dobra, mogłam zwolnić (bo te 26 już zrobione, yeah!), ale przecież nie zatrzymam się i nie będę czekać. Biegniemy kolejną rundę, spotykamy mojego tatę z psem na spacerze. Dodatkowy doping. Miło. Komunikaty w słuchawce, że samochód przyspiesza. Ale nadal jest daleko. Marcin coś rzuca o “trzydziestce”, ale ja myślę sobie,  że to nie jest możliwe. Powoli zaczynają już boleć nogi i tyłek, no ale lecimy dalej. Kolejna runda i kolejna. W pewnym momencie chciało mi się już tylko śmiać – przecież już dawno mieliśmy to skończyć! W końcu komunikat, że samochód już mnie widzi i jest coraz bliżej. Wyciągam telefon, bo chcę zobaczyć, jak szybko się zbliża. I choć brakowało tego samochodu za plecami, to jednak z aplikacją też to była świetna zabawa. Klaksony w słuchawkach brzmiały prawie tak samo, jak na żywo. Na pewno nie było takiej ucieczki, jak jest kiedy ten samochód naprawdę nadjeżdża, ale jeszcze trochę udało mi się uciec, zanim mnie dogonił.

Koniec, w aplikacji pojawił się od razu wynik, idealnie. Świetny bieg, najlepsze towarzystwo, wyrzut endorfin, których nie miałam od lutego i półmaratonu w Tel Awiwie.

Aplikacja pokazuje, że Małysz złapał nas po 30,34 km!!! Zegarek twierdzi, że było 31,38. Zegarek Marcina podobnie i jego aplikacja też bliżej 31. Powiedzmy więc, że było coś między 30, a 31. To już nie jest aż tak ważne, bo dla mnie ta trzydziestka to już jest piękna sprawa. Wielka satysfakcja. Ostatni raz taki dystans biegłam we wrześniu, szykując się do poznańskiego maratonu. Ostatnią dwudziestkę zrobiłam w lutym, właśnie w Tel Awiwie. A moje wybiegania ostatnio to takie piętnastki. Sama nie wiem, skąd we mnie te pokłady siły. Może dlatego, że WFL jest dla mnie wyjątkowym biegiem, wzrusza mnie to, że startuje wtedy cały świat, że jedni biegają, a inni ścigają się na wózkach. I nieważne czy to jest pięć, czy czterdzieści kilometrów, ważne że w ogóle biegniemy. To jest super! A może dlatego była wczoraj taka moc, bo stęskniłam się za tym uczuciem, za ludźmi, za tym wiatrem we włosach? ;)

Tak jak napisałam na początku, mimo że z aplikacją, to jednak czułam jakbym biegła z innymi. Te wszystkie uśmiechy, miłe komentarze, to było coś wspaniałego. Mam nadzieję, że za rok spotkamy się już na targach poznańskich i wybiegniemy w te rzepakowe pola, a potem będziemy czekać na autobus i będziemy się wkurzać, że to wszystko tak długo trwa. ;) Bo dla mnie majówka to właśnie Wings For Life World Run. Dzięki za ten rok i do zobaczenia w 2021. Trzymajcie się zdrowo!

Gratuluję naszej drużynie „Kobiety biegają”, która zajęła trzysetne miejsce. Pokonałyśmy razem 231,02 km (co daje średnią 14,44… ah te czwórki!). Dzięki, że chciałyście z nami pobiec!

PS. Jeszcze nigdy tak szybko po tak intensywnym biegu nie wróciłam do domu. Na Wingsie to zawsze trwa wyjątkowo długo, ale nawet po maratonie, czy półmaratonie trochę to zajmuje. Z jednej strony super być tak szybko na miejscu, z drugiej …. tak szybko zjadłam obiad, że mój żołądek się zbuntował i trochę pocierpiałam. No nic, dziś się czuję bardzo dobrze, a przynajmniej nauczyłam się czegoś nowego o moim organizmie. ;)