Wings For Life World Run to impreza, w której biegam od pierwszej edycji, przez co czuję się z nią już trochę związana. Lubię w niej startować, mimo że w tych wszystkich latach nie zawsze wszystko mi się podobało. W zeszłym roku miałam dość sporo uwag do organizacji – przede wszystkim transportu na metę – a mimo to znowu się zapisałam. Podoba mi się wyjątkowy charakter tego biegu. To impreza odbywająca się w tym samym czasie w wielu lokalizacjach na świecie, a przede wszystkim charytatywna.

Doskonale pamiętam pierwszą edycję i lubię wracać do niej myślami – startowało niecałe tysiąc osób, nikt do końca nie wiedział, czego ma się spodziewać, nikt nie znał trasy. A wyszło świetnie, organizacyjnie perfekcyjnie i każdy z nas się świetnie bawił. Przecież nigdy dotąd nie goniła mnie meta.

W tym roku byłam bardzo ciekawa całej organizacji, w końcu limit startujących był jeszcze większy (8000 osób), a wszystkie pakiety wyprzedały się kilka tygodni przed biegiem. Od zeszłego roku start WFL odbywa się na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich. To bardzo duży obiekt przystosowany do dużych imprez, więc bez problemu pomieści tylu biegaczy. Faktycznie sam odbiór pakietów (my podjechaliśmy w piątkowy wieczór) poszedł bardzo sprawnie. Ludzi było bardzo mało, bez kolejki mogłam sobie też porobić zdjęcia na specjalnej ściance. Pakiet podobny jak co roku: koszulka 4F w całkiem ładnych kolorach (bez ogromnego batona na plecach – kto widział zeszłoroczną koszulkę, ten wie o co mi chodzi ;)), puszka Red Bulla, baton PowerBar i numer startowy. Była jeszcze mała ulotka z najważniejszymi informacjami.

Start był jak zawsze w niedzielę o godzinie 13:00. Mimo tłumów biegaczy oddanie worka do depozytu i wejście do strefy poszło bardzo sprawnie. Co mi się nie podobało – ale to już wina biegaczy, a nie organizatorów – to to, że znowu mnóstwo osób startowało nie ze swojej strefy. Nie będę pisać, ile osób startowało ze strefy pierwszej (mając na numerze strefę 2,3 lub nawet 4) i ilu osobom zwróciliśmy na to uwagę. Niestety mało kto się tym przejął. Zastanawia mnie, dlaczego to sobie nawzajem robimy. Strefy startowe po coś zostały wymyślone i ktoś, kto biega bardzo wolno i tak nie wydłuży swojej ucieczki startując z pierwszej strefy. Zdechnie po pierwszym kilometrze i tyle będzie z tego cwaniactwa. ;) Mam nadzieję, że kiedyś to się zmieni i biegacze będą tego przestrzegać.

***

No dobrze, ale przejdźmy do samego biegu. Od maratonu w Sewilli biegałam niewiele. Przygotowania do maratonu trochę mnie wymęczyły. W kwietniu zbadałam krew i się okazało, że miałam bardzo niski poziom żelaza. Po odebraniu wyników skupiłam się przede wszystkim na zdrowiu. Biegałam bardzo mało, wolno i bez planu. Największy dystans, jaki pokonałam po Sewilli to półmaraton w Atenach, potem raz dziesięć kilometrów na treningu oraz poznański półmaraton. Poza tym na treningach biegam mniej więcej 5-8 kilometrów, sporo jeździłam na rowerze oraz powróciłam do jazdy na rolkach, którą bardzo lubię. Szczerze nie miałam pojęcia, na co mnie stać i czego się spodziewać. Pomyślałam, że fajnie byłoby pobiec chociaż 20 kilometrów, ale nie wiedziałam, czy organizm będzie na to gotowy.

Wystartowaliśmy punktualnie. Pierwsze kilometry są często trochę chaotyczne, ale tym razem na szczęście udało nam się biec swoim tempem. Tylko jeden niemiły pan zaburzył mój rytm (i prawie mnie przewrócił) przepychając się między mną, a wózkiem. Tempo od początku dość żwawe, Marcin cały czas powtarzał, że biegniemy trochę za szybko. Faktycznie, trochę się bałam, że to za szybko i że po dwóch kilometrach padnę, ale czułam po oddechu, że jest dobrze. Biorąc pod uwagę, że biegliśmy około 5:00 min/km to nawet BARDZO dobrze. No nic, ryzyk fizyk. Biegniemy dalej, najwyżej będziemy musieli zwolnić. Mijamy piąty kilometr i nadal jest super, rozmawiamy normalnie, mijamy wielu znajomych kibiców. Mija dziesiąty kilometr, mija piętnasty. Trasa robi się coraz bardziej wymagająca (podbiegi), a tempo nadal takie samo. Marcin wielokrotnie pytał, czy czuję się dobrze. Teraz mogę przyznać, że miałam ochotę odpowiedzieć mu, że biegnie mi się super ekstra, ale bałam się, że jak tylko coś takiego powiem, to coś się stanie. Więc przytakiwałam mówiąc, że jest ok. ;) Ale naprawdę czułam taką moc, której już dawno nie było. Nie oddychałam ciężko, nie zatykało mnie. Nawet nie wiecie, jak bardzo tęskniłam za takim biegiem! Kiedy minęliśmy flagę „20 km” uśmiechnęłam się do siebie, bo wiedziałam, że daliśmy radę i że możemy lecieć dalej. Miło było spotkać tam Bartka (WarszawskiBiegacz.pl), który swój bieg zakończył, ale pobiegł z nami jeszcze kilka kroków. Dzięki!

Powoli dochodziło do mnie, że ciągle mamy zapas i że do mety jeszcze trochę. Marcin powiedział, że możemy spróbować podkręcić tempo. Nie wiedziałam, czy dam radę, ale postanowiłam trzymać się jego pleców (co nie było wcale takie łatwe). I tak trzy kilometry biegliśmy już ze średnią poniżej 5:00 min/km, z czego jestem naprawdę zadowolona. Kiedy usłyszałam hałas, klaksony i zobaczyłam obok siebie rowery, wiedziałam że meta nadjeżdża. Wiedziałam też, że udało nam się minąć flagę „25 km”, więc chciałam z tego finiszu wycisnąć jak najwięcej i trochę udało mi się jeszcze uciec. Catcher car złapał mnie po 25,83 km wyścigu. Samochody odjechały i znowu zrobiło się tak bardzo cicho. Dookoła inni biegacze, wózkarze, zieleń i ogromna radość. To był bardzo fajny moment.

A co z powrotem do Poznania? Autobusy miały być w tym roku na każdym kilometrze, ale aż tak często ich nie było. Cofnęliśmy się kilka kilometrów i zamiast autobusów spotkaliśmy duże grupy biegaczy. Jak się okazało, autobusy już odjechały i trochę to potrwa, zanim wrócą po kolejne osoby. Poszliśmy jeszcze trochę w stronę Poznania (wzdłuż trasy jechał samochód rozdający folie NRC co było bardzo fajne) i po chwili na horyzoncie zobaczyliśmy autobusy. Jeden, pełen biegaczy, próbował zawrócić, co okazało się nie lada wyzwaniem. Na szczęście za tym autobusem stał kolejny, do którego wsiedliśmy i który zamiast jechać w stronę biegaczy zawrócił i ruszył do Poznania. Siedziało nas łącznie sześć osób, więc nigdy jeszcze w takich luksusowych warunkach nie wracałam na metę. ;) Czuliśmy się z tym trochę dziwnie, dobrze więc, że po drodze zabraliśmy jeszcze grupę wolontariuszy. Szybko dotarliśmy na Zawady, gdzie przesiedliśmy się do specjalnych tramwajów. Na przystanku czekały batony energetyczne i folia NRC, w autobusie były butelki z wodą. Tramwaj zawiózł nas już bezpośrednio pod targi. Poszło to o wiele sprawniej niż rok temu i tu należą się brawa dla Organizatorów! To było naprawdę mądre rozwiązanie.

Na samej mecie czekały medale (bardzo ładne) i puszka Red Bulla. W tym roku nie było posiłku, co uważam akurat za błąd, bo myślę, że wiele osób było po prostu głodnych. Poza tym nie mam żadnych uwag do organizacji.

***

Tak wyglądał mój szósty już bieg Wings For Life World Run i cieszę się, że po raz kolejny mogłam być częścią tej imprezy. Jest naprawdę wyjątkowa. Tu liczy się coś więcej, niż tylko kilometry.

Dziękujemy wszystkim, którzy dołączyli do naszej drużyny Kobiety biegają. Było nas piętnaście osób i wspólnie przebiegliśmy 258,30 km, co daje średnią 17,22 km. Większość z nas biegła w Poznaniu, ale były trzy osoby biegnące w Monachium.  Super! Brawa dla Was… no i do zobaczenia za rok na trasie WFL!