Doskonale pamiętam pierwszą edycję WFL w 2014 roku. Nowy charytatywny bieg, kilka lokalizacji na świecie, dziwna formuła – samochód meta goni biegaczy – oraz dość wysoka opłata startowa. Takie chyba były pierwsze skojarzenia większości ludzi, mało kto chciał wtedy w nim wystartować. Mnie wszystko to zaciekawiło, a że bieganie i pomaganie to fajna sprawa, zapisałam się i postanowiłam sprawdzić, co to będzie za impreza. Było świetnie, była drużyna Kobiety biegają, była dobra pogoda i może jakieś 1300 (bieg ukończyło wtedy 1137 osób) startujących. Niewiele, dzięki czemu całość mogła się jeszcze odbywać nad Maltą. I tak przez kolejne trzy edycje, a ja co roku ponownie stawałam na starcie.
Dlatego mam do tego biegu dość spory sentyment – po pierwsze to jedyny bieg, w którym uczestniczę od jego pierwszej edycji, po drugie, to był mój pierwszy wspólny bieg z Marcinem. Więc jak tu tego biegu nie lubić? ;) Obowiązkowo zapisaliśmy się również na tegoroczną edycję. Dwa tygodnie po maratonie, majówka. Wszystko wskazywało na to, że będzie fajnie. No właśnie, ale czy tak było?
Pierwszy raz odkąd pamiętam, już jakoś może tydzień przed biegiem krążyły informacje, że nie ma już żadnych pakietów. 8000 sprzedanych pakietów (sprawdziłam w wynikach i bieg ukończyło 7387 osób), to naprawdę bardzo dumny wynik, a że to bieg charytatywny, w którym „biegniemy dla tych, którzy nie mogą”, to oczywiście świetna sprawa. O ile mnie jednak pamięć nie myli, to kiedyś limit ustalony był na 3000, co z kolei pewnie podyktowane było miejscem startu. W tym roku Malty już nie było, start został przeniesiony na teren Międzynarodowych Targów Poznańskich, co akurat bardzo dobrze sprawdza się przy dużych biegowych imprezach w Poznaniu (patrz poznańska połówka czy maraton). Start z centrum był równoznaczny ze zmianą trasy. Nie dość, że inaczej biegliśmy przez miasto, to i za miastem trasa się zmieniła, ale o tym później.
Pakiet odebrałam w piątek wieczorem. Nie było tam wtedy praktycznie ludzi, więc poszło bardzo sprawnie. Przynajmniej mieliśmy to z głowy i w sobotę nie myśleliśmy w ogóle o starcie. W pakiecie jak co roku koszulka – tym razem sponsorem była firma 4F – jakiś batonik, trochę makulatury i puszka Red Bulla. Mam wrażenie, że tego sponsora jakoś z roku na rok mniej.
W niedzielę na targi pojechaliśmy rowerami, na miejscu byliśmy chwilę przed godziną 12. Zostawiliśmy torbę w depozycie (wszystko działało sprawnie), szybkie foto drużyny Kobiety biegają (było nas o wiele więcej, niż na zdjęciu zrobionym przez Piotra Oleszaka) i w sumie już trzeba było powoli kierować się do stref startowych. Niestety już od samego początku widać było tłumy, których nie znałam z Wings for Life. Samo wejście do mojej strefy (strefa „2”) zajęło nam trochę czasu, czego też nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Nie wiem, czy zauważyliście, ale w tym roku pogoda wyjątkowo dopisuje na poznańskich biegach (upał w marcu podczas Recordowej Dziesiątki, czy wysoka temperatura na poznańskiej połówce). Wczoraj nie było inaczej. Słońce i 20 stopni sprawiło, że czekanie pół godziny na start już w przepełnionej ludźmi strefie nie było przyjemne. Fajne natomiast było obserwowanie na telebimie innych lokalizacji na świecie (tych też coraz mniej, aktualnie już tylko dziewięć) czekających na start.
Nie wiem, czy była to wina tego, że konferansjerzy śpiewali jeszcze przed startem „Polska, biało-czerwoni”, ale jakoś nie usłyszałam dzisiaj startu, czyli klaksonu samochodu pościgowego. Nagle tłum ruszył do przodu. Ruszył, ale dość powoli. Większa ilość biegaczy sprawiła, że na samym starcie (choć stałam blisko początku mojej strefy) „straciłam” minutę. Potem kilka zakrętów i podbieg do ulicy Śniadeckich sprawiły, że pierwszy kilometr był bardzo wolny i…męczący. Co chwile ktoś wbiegał pod nogi, ktoś wpadł na znak drogowy i się przewrócił, a jeszcze ktoś przywalił z łokcia. Tego też nie znałam z poprzednich edycji, a nie było to nic przyjemnego. Na szczęście z każdym kilometrem robiło się trochę luźniej.
Mieliśmy na ten bieg konkretny plan, chcieliśmy pobiec więcej, niż w 2017 roku. Trzymaliśmy się więc określonego tempa (5:00min/km), co jest moim tempem maratońskim. Sama byłam ciekawa, czy dwa tygodnie po (niekoniecznie udanym) maratonie uda się to zrobić. Szczególnie na tej trasie, która do tej pory od pewnego momentu robiła się zawsze mocno „pagórkowata” (w tym roku nowa trasa, więc nie do końca wiedziałam, jak będzie). Pierwsze naście kilometrów minęło bez bólu i większego zmęczenia. Trasa na początku w sumie niewiele się zmieniła (trochę więcej po mieście), dopiero na piętnastym kilometrze skręciliśmy w lewo i pobiegliśmy inną, niż dotychczas trasą. Była to droga asfaltowa, ale po prawej i lewej stronie był las. Nie było żadnych małych miejscowości, tak jak w przypadku starej trasy, a to znaczy, że było tam o wiele mniej kibiców, niż zwykle. Plusem było dość sporo cienia, a minusem liczne podbiegi, które zaczynałam coraz bardziej odczuwać. Może to tylko moje odczucie, ale mam wrażenie, że ta trasa była trochę cięższa od starej. Na siedemnastym kilometrze dopadł mnie jakiś dziwny kryzys, podczas którego myślałam, że nie przebiegnę nawet półmaratonu. Dobrze, że miałam obok siebie Marcina, który cały czas motywował i że moja uparta głowa nie pozwoliła mi odpuścić. Dzięki temu cały czas trzymaliśmy założone tempo. Nie ukrywam jednak, że nie było lekko. Ciężko mi się oddychało i chciało pić (nie wspominałam jeszcze o punktach z wodą – te były co pięć kilometrów, ale moim zdaniem jak na taką ilość osób były one za krótkie. Nowością w tym roku były jeszcze kurtyny wodne. Ja załapałam się na całe dwie). Dopiero na dwudziestym czwartym kilometrze odżyłam – wiedziałam, że samochód już pewnie nadjeżdża, ale wiedziałam też, że jeszcze dwa kilometry.
Kiedy nagle po naszej lewej stronie zaczęły pojawiać się rowery, a coraz więcej osób przede mną odwracać do tyłu wiedziałam, że Catcher Car z Adamem Małyszem się zbliżają. Próbowałam uciekać na finiszu ile sił w nogach, ale meta dopadła mnie na 25,86 km. Wynik fajny, bo najlepszy z wszystkich czterech edycji. Szkoda, jednak że nie udało się minąć flagi „26”.
Nie wiem, czy to mi się tylko wydawało, ale jakoś kiedyś więcej się działo przed samą metą. Rowerzyści głośniej krzyczeli i namawiali do ostatniego sprintu, dzisiaj ta meta wydawała mi się jakaś taka cicha.
No ale dobrze, skończyliśmy bieg, zrobiliśmy kilka fotek i wiedząc, że autobusy są rozstawione co pięć kilometrów, postanowiliśmy cofnąć się kilometr do najbliższego autobusu. Po drodze zjedliśmy na punkcie banana i napiliśmy wody oraz Red Bulla (trochę cukru po takim wysiłku, to zawsze dobry pomysł). Niestety nie zdążyliśmy i na naszych oczach odjechał autobus. Mieliśmy nadzieję, że to nie był jedyny w tym momencie transport, niestety się myliliśmy. Osób schodziło się coraz więcej, a autobusów brak. Na szczęście był tam mały sklepik, sklepik „Eden”, w którym kupiliśmy jeszcze coś do picia i Big Milka. ;) Dobrze, że to zrobiliśmy, bo na autobus czekaliśmy półtorej godziny!!! Myślę, że czekało tam z nami ponad sto osób, wszyscy zmęczeni, spragnieni wody i mety. Co gorsze, mijały nas autobusy, które zwoziły biegaczy z dalszych punktów. Autobusy nie były jakoś super pełne, ale tylko jeden się zatrzymał i dopchnął jeszcze jakieś kilkanaście osób. Nigdy wcześniej nie było takich problemów z powrotem na metę. Zawsze to ja czekałam w autobusie, aż ten się zapełni i będziemy mogli ruszać. Wczoraj nikt nie umiał nam powiedzieć, kiedy przyjedzie następny. A szkoda, byliśmy tuż obok jeziora w Tucznie. Gdybyśmy wiedzieli, ile musimy czekać, schłodzilibyśmy w nim nogi.
Kiedy w końcu udało się wsiąść do autobusu mieliśmy nadzieję, że za jakieś pół godziny dotrzemy na metę. Niestety. W trakcie naszej podróży zatrzymywaliśmy się trzy razy i trzy razy musieliśmy wyjść z autobusu. Kilka osób (chyba dwie, bo jeden biegacz aż dwa razy) zemdlało. Trzeci postój był najdłuższy, ratownicy nie pozwolili nam jechać dalej, w wyniku czego przesiedliśmy się do innego autobusu. Dobrze, że w każdym autobusie byli ci ratownicy, bo wiem, że nie tylko u nas ludzie padali.
Na metę dotarliśmy o godzinie 17:35, gdzie o 15:10 złapała nas meta. Bardzo długo to wszystko trwało, bardzo to zmęczyło i zabrało nam dwie godziny niedzieli. Nigdy wcześniej nie było z transportem takich problemów. Tutaj najwyraźniej nawaliła organizacja. Czy tak trudno było przewidzieć, że potrzebnych będzie więcej autobusów na punktach, niż tylko jeden, skoro jest więcej biegaczy?
Na samej mecie były już garstki ludzi. Odebraliśmy medal i poszliśmy na zasłużony posiłek. W tym roku i ten był inny, niż dotychczas. W tym roku były to takie makarony w kubeczkach firmy Quicker, zalewane na szybko wrzątkiem. Po żelach, batonach i Red Bullu marzyłam o czymś, co nie będzie słodkie. Do wyboru cztery pozycje, wszystkie z mięsem. Już miałam tam ponarzekać, ale ktoś z wolontariuszy powiedział, że po drugiej stronie stołu jest opcja bezmięsna. Niestety okazało się, że zostałam źle poinformowana. NIE BYŁO POSIŁKU WEGETARIAŃSKIEGO, co uważam za ogromne niedopatrzenie. W dzisiejszych czasach naprawdę nawet te najmniejsze biegi oferują posiłki bezmięsne. Ręce opadły. Od pana wolontariusza, który nota bene również nie jadł mięsa i był tą całą sytuacją również zszokowany, dostałam zalaną wrzątkiem „owsiankę instant”. Lepsze to może niż nic, no ale….
Jestem trochę zawiedziona tegoroczną, polską edycją Wings for Life World Run. Było zbyt dużo organizacyjnych wpadek, które na takiej ŚWIATOWEJ imprezie nie mają prawa mieć miejsca i które moim zdaniem trochę zepsuły wyjątkowy klimat tej imprezy. Szkoda, że większa ilość uczestników obniżyła jakość tego biegu. Mam nadzieję, że Organizatorzy wyciągną wnioski i przyszłoroczna edycja będzie znowu udana. Trzymam za to mocno kciuki, bo chciałabym poprawić swój wynik. Na chwilę obecną nie wiem, czy po raz kolejny wystartuję w WFL w Poznaniu. Swoją drogą bardzo chciałabym się też dowiedzieć, co przez te cztery lata udało się zrobić w kwestii badań nad przerwanym rdzeniem kręgowym. Naprawdę mnie to interesuje, a mam wrażenie, że jakoś mało jest informacji na ten temat.
No nic, to by było na tyle z mojej strony. Z miłą chęcią przeczytam Wasze opinię na temat tegorocznej organizacji, bo może na innych kilometrach wyglądało to wszystko zupełnie inaczej?!
PS. Marcinowi dziękuję za to, że wytrzymał to moje kwękanie na ostatnich kilometrach! :*
Trudno mi sobie wyobrazić jak musieliście być zmęczeni po tym biegu i czekaniu, jeszcze przy takiej pogodzie. Dobrze, że szczęśliwie dojechaliście do domu…ale rzeczywiście słabo to wygląda :/
Wracaliśmy tak długo, jak Marcin biegł maraton w Berlinie :P ;)
Gratulacje za taką daleką ucieczkę!!!! Z bezpośredniego źródła wiem że brakuje kierowców w mpk i to był pierwszy powód że brakowało transportu, korki w mieście że długo nie mogli przejechać przez miasto, duża wyrusza ilość uczestników i powstał haos. Przykro że organizator nie ogarnił całości. Wydaje mi się że koniec nad Maltą i początek biegu był atrakcyjniejszy lecz na tyle osób to tam jest za ciasno. Oby za rok było lepiej, bo transmisji też nie było, rok temu była cały czas a teraz bardzo mało :-(
Dzięki! Tak, słyszałam że były problemy z przejechaniem przez miasto itd. Niemniej jednak szkoda :(
Cześć Zosiu! Gratuluje wam świetnego wyniku i twardej głowy :) no i cierpliwości w oczekiwaniu.l na autobus! Ten punkt to wyjątkowe niedopatrzenie organizatorów. My w tym roku biegliśmy w Australii. Słyszeliśmy wcześniej różne opinie o trasie i organizacji, ale nie chcieliśmy się negatywnie nastawiać tylko dobrze bawić. Także w skrócie – gdyby ktoś był zainteresowany jak to wyglądało po drugiej stronie: w biegi brało udział ok 2800 osób. Pakiet startowy (koszulka i czołówka – obowiązkowe do nałożenia na czas biegu) były do odbioru tylko w dzien startu do godziny 19. Start był o 21, czyli z wcześniejszym przyjazdem musieliśmy czekać jakieś 3 godziny na wystrzał. Niestety ta pora dnia w Melbourne nie jest zbyt ciepła, wiec wszyscy grzali się przy lampach gazowych. Dwa stoiska z pizzami i hamburgerami, dwa ze ściankami do zdjęć.w sumie nie wiem o co chodziło w tych sklepach ;) cała przestrzeń, gdzie zorganizowany był odbiór pakietów startowych, rozgrzewkę, szatnię zajmowała obszar parkingu przed Tesco na Osiedlu Przyjaźni ;) Godzinę przed startem był czas na rozgrzewkę i podział na strefy – to chyba tak samo jak wszędzie na świecie :) Sama trasa była bardzo przyjemna. prowadzila wyłączonym pasem ruchu autostrady lekko pod górkę, ale głównie z górki (to zdecydowanie najlepsza cześć tego biegu ;)). Kibiców w sumie było może około 50-ciu, ustawionych na kilku wiaduktach. Punkty z woda co 7km. Mi niestety udało się zrobić tylko 13km, ale odbiór ludzi z trasy przebiegał sprawnie autokarami. W autobusie dostaliśmy po dwa żelki słodkie na głowę i butelkę wody lub red bulla. I to byłoby na tyle przyjemności. Bo niestety o ciepłym posiłku nie było mowy. Ale wracając myślałam sobie – ciekawe jaki będzie medal! I był to najlżejszy medal jaki kiedykolwiek miałam ;) i niewidzialny! Haha niestety – chyba już wyszły tu z mody medale dla tych, którzy startują na mecie powitały nas dwie ciepło ubrane wolontariuszki z pomponami i te same lampy gazowe, przy których wszyscy wyglądali jak amerykańscy śmieciarze :D
W Polsce takie coś by nie przeszło ;) a na organizatorze nie zostaławiliby suchej nitki. Zastanawiam się nad fenomenem tego, czemu tak fajna i ciekawa forma zawodów z roku na rok ma coraz mniejsza popularność wśród sponsorów i powoli upada? Czy było to na początku zrobione ze zbyt wielka fetą? Czy nie chcą sponsorować red bulla? Niemniej fajnie było pobiec, ale na drugi rok się zastanowię nad tym :) może warto te wysokie wpisowe podzielić na mniejsze biegi charytatywne?
PS swoją droga tutaj wpisowe wynosiło 50 dolarów co w przeliczeniu na pln daje jakieś 150zl, ale 50 dolarów to bardzo tanio jak na bieg. Polmaraton kosztuje od 100 dolarów, maraton 150. I już wiem, ze medale na końcu nie są takie oczywiste ;) jeśli będą m, będzie to wyraźnie napisane. Inaczej pozostanie satysfakcja.
Ściskam KB!