Nie od razu wiedzieliśmy, gdzie pobiegniemy wiosenny maraton w 2018 roku. Najpierw, jak co roku, spróbowaliśmy naszego szczęścia w losowaniu na maraton w Londynie. HAHA, dobry żart. Kolejny raz tego szczęścia nie mieliśmy, dlatego zaczęliśmy szukać innej imprezy. A tych było tego dnia sporo – Orlen Warsaw Marathon (fajnie, ale biec znowu w Warszawie to trochę nuda), Zurych, Madryt, Lipsk i Wiedeń.

I to właśnie Wiedeń wydawał nam się najciekawszy – dobry dojazd z Poznania, piękne miasto (które znałam tylko z opowieści i w końcu chciałam je zobaczyć), płaska trasa i rekomendacja naszych znajomych. Zapisaliśmy się chyba jeszcze w grudniu. Można więc było zacząć treningi. Pierwszy raz przygotowywałam się według osiemnastotygodniowego planu. Zadanie dość ambitne, ale okazało się, że gdyby nie choroba w styczniu i trochę ponad tydzień bez treningów, to wykonałam plan w 100%. Same treningi wcale nie były łatwe, ale każdy kolejny sprawiał, że czułam się pewniej i biegało mi się lepiej. Owszem, były takie treningi, których się zwyczajnie bałam (o dziwo prawie zawsze wychodziły), ale po każdym dobrze wykonanym zadaniu czułam niesamowitą satysfakcję.

Warszawska połówka była ostatnim sprawdzeniem wiosennej formy. Osiągnięty tam przeze mnie czas (dla przypomnienia 1:40:23) nastawił mnie bardzo pozytywnie, ale oczywiście do samego końca sumiennie biegałam. Pamiętam jeden z ostatnich treningów przed maratonem – jedenaście kilometrów, w tym trzy tempem maratońskim. Było ciepło i świeciło słońce. Ponieważ od dawna śledziłam prognozy pogody w Wiedniu, wiedziałam że i tam będzie upalnie. Postanowiłam więc wyjść w najcieplejszym momencie dnia, aby chociaż trochę przyzwyczaić się do biegania w tych letnich temperaturach. Tylko trzy kilometry, a biegło się je wyjątkowo ciężko…

Do Wiednia postanowiliśmy pojechać samochodem. Rozważaliśmy najpierw podróż samolotem, ale z Poznania nie ma bezpośrednich lotów i obliczyliśmy, że jeżeli będziemy musieli gdzieś dojechać i dopiero potem lecieć, to czasowo wyjdzie mniej więcej tak samo. A podróż samochodem, to zawsze przygody. No właśnie, wyobraźcie sobie co poczuliśmy, kiedy jakieś 50 km przed Wiedniem zapaliła nam się kontrolka (na szczęście żółta) „check engine”. Dodam, że tydzień przed wyjazdem byłam u mechanika, aby sprawdził, czy samochód jest gotowy do jazdy. ;) Ja się tak zestresowałam, że przez cały ten czas niewiele mówiłam. „Byle dojechać na miejsce, byle dojechać na miejsce!” Dojechaliśmy (uff) około godziny 18. Zostawiliśmy rzeczy w mieszkaniu (Airbnb) i zgodnie z planem treningowym oraz w celu rozruszania się po dziewięciogodzinnej podróży zwiedziliśmy na biegowo miasto. Mój tata mieszkał przez kilka lat w Wiedniu, dlatego zrobiliśmy sobie wycieczkę jego szlakiem. ;) Ja byłam w tym mieście pierwszy raz, ale już po kilku minutach byłam nim zachwycona. Wszędzie piękna architektura (naprawdę wszędzie!), rzeka w mieście, świetny klimat no i super pogoda, mimo że był już wieczór. Super do zwiedzania, niekoniecznie do biegania maratonu…

Sobotę zaczęliśmy od wiedeńskiego śniadania w fajnym miejscu i odebrania pakietu startowego. Na targi mieliśmy bardzo blisko, więc zrobiliśmy sobie spacer. Przed nami stała dość długa kolejka (ludzie wpuszczani byli falami), ale wyglądało to gorzej, niż w rzeczywistości było. Na szczęście bardzo szybko weszliśmy na teren. Samo Expo było …jak każde expo. Nic ciekawego. Sam odbiór pakietów (choć to duże słowo – pakiet startowy to przede wszystkim numer) poszedł bardzo sprawnie, więc załatwiliśmy wszystko w niecałe dwadzieścia minut. Ponieważ żal było spędzać tak ładny dzień (28 stopni!) w targowej hali, szybko z niej wyszliśmy. W trakcie dnia zrobiliśmy sobie dwugodzinną przerwę na odpoczynek i ładowanie węgli. Później poszliśmy do ratusza, aby zobaczyć słynne „pasta party”, o którym tak dużo osób nam mówiło. Z racji tego, że meta i cała strefa finishera znajdowała się właśnie w pobliżu ratusza, a miasto już się przygotowywało do imprezy, to musieliśmy trochę się nachodzić, zanim dotarliśmy na miejsce. Faktycznie może rzadko je się makaron w ratuszu i przy muzyce klasycznej na żywo, ale szczerze mówiąc nie było tam klimatu i nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Dodam jeszcze, że aby cokolwiek zjeść (do wyboru makaron albo słynny austriacki naleśnik Kaiserscharrn) trzeba było kupić voucher za 15 Euro (plus dla tych, którzy chcą się napić 3,50 Euro za napój). Jak na to, że pakiet był bardzo ubogi uważam, że to kiepskie rozwiązanie. I niech tu jeszcze raz ktoś powie, że np. poznański półmaraton czy maraton, to drogie imprezy!

Zanim wróciliśmy do mieszkania odpoczywać i ładować dalsze węglowodany, nacieszyliśmy się jeszcze ładną pogodą i pięknym miastem. Po drodze kibicowaliśmy jeszcze biegaczom, którzy wystartowali w biegach towarzyszących – bieg na 10 km (w tym mistrzostwa Austrii na tym dystansie) oraz biegi dla dzieci. A potem już tylko odpoczynek i przygotowanie stroju na start. Ten był w niedzielę o 9. Biorąc pod uwagę, że już wtedy miało być 18 stopni (!) wolałabym naprawdę wystartować nawet o godzinie 6 ;). Wstaliśmy wystarczająco wcześnie, zjedliśmy śniadanie (maminej roboty domowe bułki z dżemem!) i o 7:30 wyruszyliśmy na start. Mieszkaliśmy bardzo blisko, ale nie mieliśmy pewności, czy most, z którego startowaliśmy będzie otwarty dla pieszych. Okazało się, że bez problemu możemy nim przejść i na starcie byliśmy chwilę przed godziną ósmą. Niestety z żadnych informatorów oraz informacji na FB nie było wiadomo, gdzie dokładnie będą depozyty na starcie (minus dla organizatorów). Postanowiłam więc zapytać wolontariusza, który oczywiście niczego nie wiedział (drugi minus dla organizatorów). Okazało się, że ciężarówki będące depozytami są na samym końcu wszystkich stref startowych. Na szczęście czasu było dużo, więc załatwiliśmy wszystko na spokojnie. Niemniej jednak fajnie byłoby wiedzieć takie kluczowe rzeczy wcześniej. Zabrakło informacji oraz znaków kierujących tam.

Wystrojeni przed startem ;)

 

Powoli pojawiały się coraz większe tłumy. Co ciekawe, to nie był tylko bieg maratoński, ale również półmaraton i sztafeta maratońska i to właśnie te dwa biegi były najbardziej liczne. Jakieś dwadzieścia minut przed startem pożegnałam się z Marcinem. On startował ze strefy pierwszej (ta ruszała ze strefą drugą), ja ze strefy trzeciej, która startowała dopiero w drugiej fali, piętnaście minut później.

Z głośników poleciał Walc wiedeński. Dwie minuty przed dziewiątą wystartowała elita mężczyzn, dwie minuty później kobiety i pierwsza grupa. 9:15 – start! W mojej strefie stali zarówno maratończycy biegnący na czas 3h30-3h45, jak i półmaratończycy na 1h45-2h00. Nie chciałam utknąć w tłumie na początku, więc wystartowałam z samego początku mojej grupy. Dzięki temu nie było na moście żadnych korków. Zaczęliśmy od podbiegu na most, potem dość długi zbieg. Już na pierwszym kilometrze postanowiłam wyrzucić czapkę z daszkiem, w której zamierzałam biec. Szybko zrozumiałam, że będzie mi w niej za ciepło i będzie bardziej przeszkadzać, niż pomagać. Miałam ze sobą butelkę wody niegazowanej. Wiem, jak reaguje na upały, dlatego mimo licznych punktów z wodą, bezpieczniej było zabrać ją ze sobą.

Pierwsze kilometry szły zgodnie z rozpiską (na moim nadgarstku miałam opaskę z czasem na 3h30), ale od początku nie było tej takiej „przyjemnej lekkości”. Początkowe kilometry biegliśmy przez park, było więc na szczęście sporo cienia. Niestety chyba jakoś na dwunastym kilometrze zaczął się lekki podbieg (niewielki, ale ciągnął się dość długo), a biegliśmy w pełnym słońcu. Już wtedy wiedziałam, że to nie będą łatwe zawody. Od początku piłam dużo. Na trasie były zarówno punkty z wodą, jak i punkty bez wolontariuszy. To były po prostu krany z kranówką – można było samemu się obsłużyć, schłodzić lub napić. Fajne rozwiązanie, ale wymagało zatrzymania się.

Teraz cały czas biegłam już w tłumie. Pomieszała się pierwsza i druga fala. Miałam wrażenie, że większość biegnących obok mnie osób to półmaratończycy. Dopiero na dwudziestym kilometrze trasa się rozdzielała – półmaraton skręcał w prawo, sztafeta i maraton w lewo. W sobotę wyczytałam w informatorze, że w trakcie biegu można skrócić dystans, ukończyć połówkę i zostać sklasyfikowanym. Nie ukrywam, że kusiło ;) i tuż przed rozdzieleniem musiałam trochę porozmawiać z głową, aby jednak wybrać dłuższy dystans. Na półmetku miałam już dwie minuty straty względem rozpiski. To nadal jeszcze był czas na poprawienie mojej życiówki (3:35:28), więc biegłam dalej. W międzyczasie mój zegarek dwa razy stracił gps, kilometry nie zgadzały się z tabliczkami (które swoją drogą były wyjątkowo małe) i wszystko to trochę utrudniało kontrolowanie tempa i trzymanie się założeń. Powoli wysiadała mi również głowa. Chciałam dać z siebie wszystko, a równocześnie doskonale zdawałam sobie sprawę, że nie uda mi się poprawić berlińskiego czasu. No i ten upał, który robił się coraz większy. Musiałam coraz więcej pić i coraz częściej polewać się wodą. Nie czułam żadnego bólu mięśni, czy zmęczenia. Po prostu czułam, jakby słońce zabierało mi całą energię. Chwilę przed trzydziestym kilometrem była taka dość długa nawrotka. Za chwilę zresztą kolejna. Fajnie było mijać innych biegaczy, ale miałam tam duży kryzys w głowie. Biegliśmy w pełnym słońcu, ja marzyłam o lodowatej wodzie i o tym, aby skończyć już ten bieg. Chwilę później odkleiła się opaska z czasem i wypadła z dłoni butelka z wodą, co trochę wybiło mnie z rytmu. Pas z żelami, który nigdy mi nie przeszkadza, zaczął się wraz ze spodenkami dziwnie zsuwać. Dosłownie wszystko mnie już wkurzało! Następne kilometry ciągnęły się znowu przez park. Fajnie, bo był cień, ale krajobraz się nie zmieniał, więc miałam wrażenie, że te kilometry stoją w miejscu.

Sami widzicie, że od trzydziestego miałam już tylko narzekanie w głowie. Naprawdę mocno walczyłam ze sobą, aby nie zacząć galloway’ować. Wiedziałam już, że 3h30 dawno mi uciekło, życiówka też. Teraz pytanie, jak „późno” przybiegnę. To mnie trochę motywowało do biegu, chciałam ukończyć ten maraton w przyzwoitym czasie i w końcu zobaczyć się z Marcinem. Dopiero kiedy zaczęliśmy biec przez centrum trochę odżyłam, choć dwa ostatnie kilometry wydawały mi się wiecznością. Kibice tam robili hałas, dużo się działo, ale i tak jakoś brakowało motywacji. Ciekawe było to, że wyprzedziłam tam dość dużo biegaczy. Najwyraźniej nie tylko ja zwolniłam. ;) Na czterdziestym kilometrze spojrzałam na zegarek i zobaczyłam równiuteńkie 3h30. Uśmiechnęłam się i pomyślałam, że tak miało być, ale dwa kilometry później… Kiedy nareszcie zobaczyłam na horyzoncie niebieski dywan dostałam zastrzyku energii. Tabliczki z boku odliczały ostatnie 500 metrów, co akurat było bardzo fajne. Zebrałam wszystkie swoje ostatnie siły i dość żwawo wbiegłam na metę z czasem netto 3h41:41, co jest moim czwartym najlepszym czasem w maratonie.

Za linią mety dostałam fajny medal w kształcie gwiazdy oraz butelkę wody gazowanej. Niestety butelka była otwarta, bez zakrętki i była niesamowicie ciepła. Widzieliśmy dzień wcześniej, jak zafoliowane zgrzewki stały w pełnym słońcu, to pewnie dlatego. Następnie worek z owocami i jakimiś batonami i piwo bezalkoholowe, którego akurat nie zauważyłam. Oddałam mój czip i zapytałam przy okazji młodego wolontariusza o „meeting point”, przy którym umówiłam się z Marcinem. Wolontariusz oczywiście nie miał pojęcia i odesłał mnie do swojej koleżanki w niebieskiej koszulce. Postanowiłam poszukać tego miejsca sama i na szczęście dość szybko znalazłam Marcina. On ukończył maraton z (marnym, jak twierdzi :D) czasem 2:46 i był chyba czterdziestą trzecią osobą na mecie. Niestety na mecie były już tłumy, bo strefa finishera była wspólna dla wszystkich biegaczy. Dzikie tłumy kończące półmaraton na 2h+ sprawiły, że Marcin wszędzie stał w kolejkach – po wodę, depozyty czy do prysznica. Tak nie powinno być. Odnieśliśmy wrażenie, że głównym biegiem tutaj był właśnie półmaraton, a nie maraton. A szkoda.

Po biegu wzięłam prysznic (ja na szczęście już nie miałam kolejek) i dość szybko uciekliśmy ze strefy finishera. Było tam dużo bud z jedzeniem, małe strefy biegaczy poszczególnych firm, ale generalnie dużo ludzi i nic ciekawego. Woleliśmy pójść do miasta i w spokoju odpocząć na chwilę od słońca i zjeść coś dobrego. Marcin nareszcie mógł zjeść Wiener schnitzla. :)

***

Czas na krótkie podsumwanie.

Vienna City Marathon nie był moim najlepszym maratonem. Pogoda sporo popsuła, choć ciężko jest mi ocenić, czy byłam gotowa na taki wynik. Na starcie czułam się silna i gotowa do walki, ale przegrałam trochę ze słońcem. Głównie chyba przegrała moja głowa. Szkoda mi tych wszystkich treningów, ale wierzę, że nie poszły one na marne. I choć sam bieg był jaki był, to dał mi znowu mnóstwo fajnych emocji i był to super piękny weekend. Do Poznania wracaliśmy dopiero w poniedziałek, więc niedziela minęła bardzo spokojnie i bez stresu. Wiedeń totalnie mnie zaczarował. Zobaczyłam wiele pięknych miejsc, zjadłam dużo dobreg (Tort Sachera!), bardzo odpoczęłam psychicznie i spędziłam naprawdę świetny czas z Marcinem. To były takie nasze małe wakacje.

Jeżeli zastanawiacie się, czy warto biec w Wiedniu, to jak najbardziej Wam to polecam. Nie wiem jednak, czy wybrałabym maraton i czy to najlepszy bieg na bicie rekordów. Choć z drugiej strony gdyby pogoda dopisała, to myślę, że można tam całkiem fajnie pobiec. A chyba nikt nie spodziewał się tam aż takich upałów. Zresztą poniedziałek przywitał nas chmurami i poranną burzą…a kolejne dni według prognozy pogody były już o wiele chłodniejsze, tak jak i w Poznaniu. ;)

Tak czy inaczej, WIEDEŃ JEST WSPANIAŁY i na pewno tam jeszcze raz wrócę!

Na sam koniec chciałabym podziękować jeszcze Oli, z którą robiłam zimą większość długich wybiegań. Dziękuję za wspólne kilometry i wsparcie oraz za „pakiet mocy” jaki otrzymaliśmy przed wyjazdem – opakowanie ptasiego mleczka, ciemna czekolada oraz folie NRC. Te z myślą o tym, aby nas…chłodziły! :) Poza tym dziękuję Łukaszowi z Night Runnersów, który stał na trasie (ukończył półmaraton) i podał mi wodę. Miło było się spotkać!

PS. Biegłam ten maraton z myślą o moich dwóch przyjaciołach – Zbyszku i Michale. Oni też mają przed sobą ciężki maraton, ale wierze, że dobiegną szczęśliwi na metę! #MichałWalcz!