Maraton w Nowym Jorku – kto nie zna tego biegu? Chyba nawet osoby niebiegające wiedzą o jego istnieniu. Tak było również w moim przypadku. Nie biegałam jeszcze zbyt dużo, a już wiedziałam o tym maratonie. Wydawało mi się zawsze, że to taki bieg “wow”, w którym każdy maratończyk tego świata chciałby wystartować. To właśnie przez ten bieg ja w ogóle chciałam poznać maratoński dystans i zapisałam się w 2010 na mój debiut. Mogę chyba zatem śmiało powiedzieć, że zatoczyłam pewien krąg – dwanaście lat po moim maratońskim debiucie oraz dokładnie jedenaście lat po założeniu bloga (6.11.2011 Magda ruszyła z kobietybiegaja.pl), stanęłam na starcie TCS New York City Marathon.
Zanim jednak przeniesiemy się na Verrazzano-Narrows Bridge, to wyjaśnię Wam, jak to się w ogóle stało, że pojechaliśmy właśnie tam.
W Nowym Jorku mieliśmy wystartować tak naprawdę już w zeszłym roku. Oczywiście głównym powodem, dla którego to się nie udało był COVID. W 2020 maraton został odwołany, rok później co prawda się odbył, ale bez udziału Europejczyków. Dla nas wjazd do Stanów był jeszcze niemożliwy (granice otworzyły się dokładnie dzień po maratonie), można było kombinować i wjeżdżać przez Meksyk, ale musielibyśmy wcześniej spędzić tam dwa tygodnie. Za dużo zachodu. Poza tym, czy ten bieg byłby wtedy taki sam? Bez licznego udziału biegaczy z Europy?
Sam pomysł na Nowy Jork chodził nam po głowach już dawno, ale przyspieszyliśmy te plany dzięki pracy Marcina. OLX postanowił zorganizować wyjazd dla pracowników, z możliwością dołączenia osób towarzyszących. Od razu tłumaczę – nie, OLX nic mi nie sponsorował, Marcinowi też nie, ale pracownicy mieli częściowo refundowane koszty. Całość organizowana była przez biuro podróży RAZ EVENT – to biuro specjalizujące się w wyjazdach biegowych. RAZ EVENT jako oficjalny partner maratonu ma pewną pulę pakietów startowych, więc jeżeli nie udało się dostać z losowania lub z czasu, to jest to trzeci sposób na zdobycie pakietu, można go po prostu kupić. Trzeba mieć jednak na uwadze, że nie kupujemy samego pakietu – decydując się na maraton z RAZ EVENT kupujemy pakiet startowy (jest on droższy, niż gdybyśmy kupowali bezpośrednio u organizatora biegu), zakwaterowanie oraz inne udogodnienia takie jak np. dojazd na start. Za to też płacimy. Marcin dostał się z czasu, ja jakoś zupełnie się tym już nie zajmowałam (mogłam pewnie wcześniej próbować dostać się z losowania), postawiłam na pakiet z biura podróży.
Jeżeli chodzi o samą podróż, to loty znaleźliśmy sami i kupowaliśmy je też sami. Wybraliśmy połączenie dla nas najwygodniejsze, zarówno pod względem długości podróży jak i samych godzin. Lecieliśmy Lufthansą, z Poznania z przesiadką we Frankfurcie (w tamtą stronę) oraz w Monachium (powrót). Połączenia bardzo wygodne. Wylatywaliśmy po 6 rano z Poznania, 3h przerwy we Frankfurcie (minęła przyjemnie szybko) i 8h lot do JFK. Na miejscu byliśmy o 14:55 tamtejszego czasu, więc fajnie, bo jeszcze mieliśmy trochę dnia przed sobą. Powrót był równie wygodny, tym razem z lotniska Newark o 20:50, dzięki czemu mieliśmy jeszcze spokojny poranek i pół dnia na spędzenie go w NYC.
ŚRODA
Dolecieliśmy w środę, 2. listopada. Od wylądowania, do dotarcia do hotelu minęło trochę ponad dwie godziny. Dość długo trwała kontrola paszportowa (po prostu była długa kolejka, sama kontrola była ok, poszło szybko i bez najmniejszych problemów), potem też zanim ogarnęliśmy się w nowojorskim metrze (zakup biletów niby prosty, ale jednak na początku trzeba chwilę pomyśleć), to trochę czasu minęło. Sam dojazd (z jedną przesiadką) z lotniska do hotelu trwał około 40 minut. Mieszkaliśmy w hotelu THE NEW YORKER – z tego, co zdążyłam się dowiedzieć, hotel znany i kultowy, działa od 1929 roku. Znajduje się w świetnej lokalizacji, bo na Manhattanie. Myślę, że to był jego największy atut. Poza tym trochę stary, ale było czysto, łóżko wygodne, widok z okna fajny. Więcej w zasadzie nie było mi potrzebne. ;)
Dojechaliśmy, rozpakowaliśmy się i poszliśmy coś zjeść. W budynku hotelu była restauracja z typowym amerykańskim jedzeniem i to do niej mieliśmy śniadaniowe vouchery. Do wykorzystania kilka pozycji – dużo opcji jajecznych, dużo bekonu, dużo ziemniaków oraz pankejki i gofry. Ponieważ byliśmy dość głodni, a nie chciało nam się na dzień dobry nigdzie kręcić, poszliśmy tam wykorzystać pierwszy kupon (śniadania można było zamówić przez cały dzień, nie tylko rano). No cóż, jedzenie szału nie robiło. Połączenie omletu z podsmażonymi ziemniakami z cebulą to nie jest to, co lubię najbardziej, ale głód zaspokoiło. Do tego sok pomarańczowy i kubek czarnej kawy. OK, na początek wystarczy. Ważne, że baterie naładowane i mimo późnej dla nas pory (w Polsce było już około północy) poszliśmy się trochę przejść, aby rozprostować zmęczone po podróży nogi.
To był mój pierwszy raz w Nowym Jorku (byłam w nim w 2012 roku tylko na lotnisku) i muszę powiedzieć, że pierwsze momenty były dla mnie mocno przytłaczające. Niesamowita ilość osób na ulicach, ogromny ruch samochodowy, hałasy, wiecznie ktoś trąbił, albo jechało coś na sygnale, szum. Poszliśmy zobaczyć Times Square, miejsce które kojarzy chyba każdy. W telewizji wygląda zupełnie inaczej niż na żywo. Na żywo jest to ogromne. Ilość ludzi, świateł, billboardów – dla mnie wtedy nie do zniesienia. Byłam zmęczona, więc jest to zrozumiałe. W sumie byliśmy tam świadomie tylko raz, potem staraliśmy się omijać to miejsce szerokim łukiem. Za dużo turystów i za dużo turystycznych “atrakcji”. Choć oczywiście super było zobaczyć to w końcu na żywo.
Po drodze zobaczyliśmy też m.in. Rockefeller Center (lodowisko już było, ale jeszcze nie działało ;)) i Empire State Building. Ponad godzinny spacer, po którym wróciliśmy do hotelu i poszliśmy spać z nadzieją, że pośpimy w miarę normalnie. I myślę, że prawie się udało. Budziłam się w nocy, ale myślałam że będzie gorzej. Obudziliśmy się około 6:00 wyspani i gotowi na podbój Nowego Jorku.
CZWARTEK
Śniadanie w hotelowej restauracji sobie odpuściliśmy i poszliśmy na bajgla (bardzo lubię, a gdzie je jeść, jak nie tutaj!) i kawę. Cudowny początek tej przygody. Postanowiliśmy od rana pozwiedzać biegając jeszcze względnie pustymi ulicami miasta. Ruszyliśmy w stronę mostu Brooklińskiego. Nie powiem, robi wielkie wrażenie. Szczególnie, że to takie miejsce, które też chyba zna każdy z różnych filmów, seriali, obrazów. Co chwilę jakiś widok zapierał dech w piersiach, serio.
Tego dnia zrobiliśmy kilkanaście kilometrów, z przerwami na kawę, jedzenie. Odwiedziliśmy też POP UP store marki Tracksmith Running – ja tę markę poznałam dopiero w Bostonie, Marcin znał już wcześniej. Świetne mają ciuchy, a dla odwiedzających przygotowali mały pakiet powitalny – w środku czapeczka z daszkiem, magazyn biegowy i fajnej jakości torba bawełniana. Super sprawa.
Piękny to był poranek i bieg, kilometry przyjemnie mijały. Wtedy jeszcze zupełnie nie myślałam o maratonie. Resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu miasta. Popołudnie spędziliśmy z moją przyjaciółką, która od kilku lat mieszka w NYC. Zajrzyjcie do niej na Instagram – shokodesign to super architektka wnętrz (polecam jej usługi!). Poza tym jej IG to źródło nieustannych inspiracji, no i piękne nowojorskie kadry. Pochodziliśmy z nią po Central Parku, co było dla mnie wielkim przeżyciem. To od zawsze było jednym z tych miejsc, które chciałam zobaczyć, no i tam pobiegać… wiadomo!
PIĄTEK
Nie opisywałam już czwartku szczegółowo, bo to pewnie nie jest dla Was aż tak interesujące, ale piątek był znowu mocno biegowy, dlatego kilka słów o kolejnym dniu. Pobudka jak zwykle wczesna, na śniadanie bajgel z kawą. Tego dnia sporo miejsc – głównie sklepy biegowe – robiło tak zwane “shakeout runy”. Zapisaliśmy się na piątkę w piątkowy poranek. To akurat było spotkanie biegowe, podczas którego można było przetestować buty New Balance (w testowanie butów dwa dni przed maratonem już się nie bawiliśmy) oraz zegarki Coros. Super, bo to akurat bardzo mnie interesowało. Od jakiegoś czasu mój Garmin trochę szwankuje i chciałam poznać w końcu jakiś inny zegarek (swoją drogą po kilku kilometrach biegu mogę powiedzieć, że to bardzo przyjemny zegarek, bardzo intuicyjna obsługa, którą załapałam od razu. Fajny, lekki, myślę że spory konkurent dla Garmina).
Oprócz tego w tym spotkaniu udział brała Emma Coburn, amerykańska lekkoatletka, brązowa medalistka igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro oraz mistrzyni świata z Londynu.
Bardzo fajnie było zobaczyć takie wydarzenie, przyszło naprawdę sporo osób. Atmosfera świetna, wszystko na luzie, wszyscy uśmiechnięci i podekscytowani zbliżającym się maratonem. Podzieliliśmy się na grupy i poszliśmy na piąteczkę po Central Parku (sklep znajdował się tuż obok, świetna lokalizacja!). I tak oto spełniłam kolejne marzenie – bieganie w CP. Miejsce niesamowite. Mimo wczesnej pory tłumy biegaczy. Oczywiście część z nich to tak jak my, turyści którzy przyjechali na bieg, ale i tak ekstra się na to patrzyło. Po biegu pamiątkowa fotka i zostaliśmy zaproszeni na śniadanie – bajgle, kawa, owoce. Przy okazji można było ze sobą porozmawiać. No super sprawa!
Również w piątek poszliśmy odebrać nasze pakiety startowe. Odbywało się to w Javits Center, ogromnym centrum kongresowym. Stanowisk, przy których odebraliśmy numery było mnóstwo (jak smutno na tym tle wypada Poznań, w którym w tym roku były dwa (tak, D W A) stanowiska!).
Zero kolejki. Wszystko super sprawnie, wolontariusz wyjaśnił co i jak i zaprosił po odbiór koszulki przy kolejnych stanowiskach. Całość zajęła nam może pięć minut? Nawet chyba nie. Naprawdę super sprawnie. Expo robiło wrażenie, chyba największe na jakim do tej pory byłam. Wchodziło się na nie przez wielką strefę New Balance (główny sponsor biegu). Ona była olbrzymia. Można tam było obkupić się w ciuchy z logo tegorocznego maratonu. Było wszystko, serio. Kurtki, singlety, koszulki, longi, spodnie, spodenki, czapeczki, rękawiczki. Po przejściu tego gigantycznego stoiska zaczynały się pozostałe. Fajne, duża fajna oferta. Wystawiały się sklepy biegowe, wystawiały się biegowe marki.
Posłuchaliśmy też krótkiego przedstawienia trasy (powtarzają, że ciężka, wtedy się tym jeszcze nie przejmowałam) i trafiliśmy akurat na wystąpienie Billa Rodgersa. Chyba nie muszę go przedstawiać.
Aha, prawie bym zapomniała. Popołudniu wróciliśmy jeszcze do Central Parku, aby zostawić tam nasz depozyt. W tym roku każdy biegacz dostawał na mecie poncho (wcześniej wybierało się, albo poncho albo depozyt), więc depozyt nie był aż tak konieczny. Jeżeli jednak ktoś jednak decydował się na depozyt, to trzeba było oddać swoje rzeczy w piątek lub sobotę. W niedzielę nie było już takiej możliwości. My stwierdziliśmy, że fajnie będzie się przebrać w suche rzeczy, a nie chcieliśmy od razu po biegu szybko wracać do hotelu, więc zanieśliśmy nasze depozyty w piątek. Wszystko też poszło super sprawnie, całość zajęła nam 30 sekund.
Będąc już w tamtych okolicach wróciliśmy jeszcze raz do tego sklepu biegowego, w którym przez cały dzień coś się działo związanego z maratonem. Tym razem byliśmy na spotkaniu którego gośćmi byli Emily Sisson (w tym roku w Chicago pobiegła rekord Stanów na dystansie maratońskim) oraz Jakie Wightman (w Eugene został mistrzem świata w biegu na 1500 metrów). Kolejne bardzo inspirujące spotkanie.
SOBOTA
W sobotę w planach mieliśmy rozruch przed maratonem. Tego dnia odbywa się w mieście bieg na pięć kilometrów „Abott Dash to the Finish Line 5k” , w tym roku były to mistrzostwa Stanów na tym dystansie. Impreza, którą szkoda byłoby ominąć będąc tam. Oczywiście założenie było takie, że biegniemy bardzo spokojnie, tak jak zawsze, dzień przed maratonem.
Powinnam też podkreślić, jak nagle zmieniła się pogoda. Zarówno w środę, czwartek, jak i piątek było pięknie i słonecznie, ale popołudnia i poranki były chłodne. A na weekend przyszło jakieś dzikie ocieplenie i już rano w sobotę było 18 stopni. Było naprawdę ciepło.
Zanim sami wystartowaliśmy, obejrzeliśmy start dzieciaków, później elity, usłyszeliśmy amerykański hymn, przemówienie dyrektora biegu i chwilę później już sami staliśmy w swojej strefie. Super uczucie, zero stresu, sama radość. Muszę jednak powiedzieć, że mimo iż biegliśmy z nogi na nogę, to temperatura dawała o sobie znać. Było ciepło, wilgotno, mocno się pociłam. Sama trasa była dość wymagająca, sporo podbiegów, ale wszystko ulicami Nowego Jorku, co oczywiście robiło wielkie wrażenie. Dookoła mnóstwo biegaczy i równie dużo zaangażowanych kibiców. A to przecież była “tylko” piątka. Wielkie WOW. Finisz biegu był w Central Parku. Kończyliśmy dokładnie w tym samym miejscu, w którym następnego dnia czekała na nas meta.
Dobiegliśmy trochę poniżej 25 minut. Spoceni, ale zadowoleni. Na mecie nie było medali, ale worek z napojem i batonem regeneracyjnym.
Skoro rozruch zrobiony, to postanowiliśmy dać naszym nogom trochę odpocząć. Nie ukrywam, że w czwartek i piątek zwiedzaliśmy na całego i każdego dnia wyszło około czterdzieści tysięcy kroków. Ale być w Nowym Jorku i nie zwiedzać? Sami rozumiecie… Wróciliśmy jeszcze na dosłownie dziesięć minut na expo. Okazało się, że Marcin musiał wymienić rozmiar koszulki, która była w pakiecie. Poszło sprawnie i bez problemu.
Odpoczęliśmy, poleżeliśmy w hotelu i zjedliśmy kilka porcji węglowodanów.
Po Południu byliśmy jeszcze na meczu NBA – okazało się, że Madison Square Garden był akurat obok naszego hotelu. A że tego dnia Boston Celtics grali z New York Knicks to również tym razem (jak i w Bostonie) wybraliśmy się zobaczyć grę. Znowu super przeżycie, no i nie myśleliśmy w ogóle o biegu. Przynajmniej ja.
Potem już tylko przygotowanie stroju i można było iść spać.
MARATHON DAY
Budzik nastawiony na godzinę 4:30, ale obudziłam się pół godziny wcześniej. Dlaczego tak wcześnie? A dlatego, że dotrzeć na start maratonu w NYC wcale nie jest tak łatwo. Startujemy ze Staten Island, czyli wyspy, do której można dotrzeć albo drogą wodną, albo mostem. A że tym samym mostem biegną potem biegacze, to w którymś momencie jest on zamknięty, więc trzeba przyjechać odpowiednio wcześniej.
My jechaliśmy akurat autokarem organizowanym przez RAZ EVENT, który czekał na nas pod hotelem. Dzięki temu nie musieliśmy nigdzie iść (co pewnie też by było ciekawą przygodą). Normalne autobusy odjeżdżają z określonych miejsc, do których też się trzeba wcześniej dostać. Myślę, że transport statkiem to dodatkowa atrakcja – płynie on około 15 minut, a w dodatku ma się super widok na miasto. Potem ze stacji odjeżdżają autobusy, które dowożą już na start.
Nasza podróż trwała trochę ponad godzinę. Wysiedliśmy i zanim weszliśmy do “runners village” musieliśmy przejść przez bramki kontrolne, podobnie jak w Bostonie. Torby, które mogliśmy zabrać ze sobą na start (podkreślę tutaj, że rzeczy można zabrać tylko i wyłącznie w specjalnych przezroczystych workach, które dostaliśmy razem z numerem startowym) też zostały sprawdzone. Myślę że przy 50 tysięcy biegaczy kontrole mają sens. Ja np. czułam się dzięki temu bezpiecznie.
Na wejściu do wioski biegowej stali wolontariusze, którzy nas witali wielkimi brawami. Super sprawa, czujesz się tam chciany. Sama przestrzeń jest ogromna – Blue Village, Green Village i Orange Village, czyli przestrzenie przypisane do danych fal startowych. Każda miała swój kolor, my startowaliśmy z pomarańczowej.
Pokręciliśmy się trochę, wzięliśmy kawę i bajgla, wodę, izotonik, dostaliśmy też słynną czapkę Dunkin Donuts. Wręczane są, aby nie marznąć w trakcie czekania na start. W tym roku nie były one jednak potrzebne, powtórka z sobotniego poranka – już o 6 rano było dwadzieścia stopni. Anomalie jakieś! Z jednej strony super, bo nie zmarzliśmy, z drugiej to dużo jak na maraton. Tak czy inaczej wolę chyba jednak tę wersję, niż deszcz lub minusowe temperatury. Jakby nie patrzeć my na sam start czekaliśmy dwie godziny, ale były osoby które startowały o wiele później. Pierwsza fala startowała o 9:10, a ostatnia (piąta) o 11:30. A dodam też, że tam nie było gdzie się schować na wypadek deszczu, czy zimna. To trzeba brać pod uwagę startując w Nowym Jorku. Co jeszcze było świetnego w tej strefie, to „therapy dogs” – miejsce, w którym można było głaskać psy i w ten sposób się trochę odstresować. Piękna sprawa!
My na start pojechaliśmy w starych dziurawych ciuchach i butach, które podobnie jak w Bostonie zostawiliśmy przed wejściem do strefy startowej. Większość ludzi tak robiła, niektórzy chodzili w jakiś przebraniach, kombinezonach, inni leżeli na dmuchanych materacach, na foliach NRC. Wszystko to, by nie leżeć na ziemi, która mimo ciepłych temperatur była chłodna.
My, zanim zaczęliśmy się przebierać i szykować, trochę poleżeliśmy, trochę siedzieliśmy, wszystko było dość spokojne. O 8:00 usłyszeliśmy głośny start wózkarzy (wystrzał armaty, którego absolutnie się nie spodziewałam trochę mnie zestresował ;)), chwilę później był już czas na wejście do naszej strefy startowej, tzw. “corral”. Weszliśmy nieco po ósmej (one mają też swoje godziny otwarcia – nasza została otwarta o godzinie 8:10, a zamknięta o 8:45. Potem nie ma już możliwości, aby do niej wejść). Tam się trochę porozciągaliśmy, skorzystaliśmy z toi toia i dopiero stamtąd przeszliśmy wszyscy na most, z którego startował bieg.
Muszę powiedzieć, że wszystko szło bardzo sprawnie i co fajne, nie czułam jakiegoś ścisku czy tłumu. Tu też muszę dodać, że wszyscy biegacze nie biegną z tego samego miejsca, jedni biegną górą mostu, inni dołem. Są trzy starty (zielony, niebieski i pomarańczowy) w pięciu falach, a każda fala ma sześć stref startowych. Brzmi bardziej skomplikowane, niż jest naprawdę. Na miejscu wszystko jest dokładnie oznaczone, wolontariusze też są dobrze poinformowani. Nie da się tam zgubić, naprawdę. Jeżeli dobrze kojarzę, to dopiero na ósmej mili wszyscy biegną już ze sobą. Organizacyjnie jest to naprawdę fajnie rozwiązane.
Już stojąc na Verrazzano-Narrows Bridge, pięć minut przed nami, po naszej prawej stronie, wystartowała elita mężczyzn (kobiety wystartowały pół godziny przed nami). Kiedy oni ruszyli, wiedziałam, że zaraz nasza kolej. Startowaliśmy z Marcinem z tej samej fali, on oczywiście poszedł bardziej do przodu. Jak zwykle w tym momencie, wszystko mnie trochę wzruszało. Do tego latające nad głową helikoptery policyjne, ten potężny most przed nami i Sinatra w głośnikach. Chyba wtedy tak naprawdę doszło do mnie, gdzie jestem i co robię…
START!
Dość mocno świeciło słońce. Przed nami bardzo duży podbieg, w końcu wbiegamy na most, pierwszy z pięciu. Byłam przekonana, że wcale tego nie poczuję, przecież to początek, a w głowie endorfiny, adrenalina itd. A było zupełnie inaczej. Od pierwszych metrów było mi gorąco, absolutnie nie mogłam znaleźć swojego rytmu, te pierwsze metry sprawiały mi niesamowity trud, naprawdę. Zabawnie, przecież to sam początek, a w głowie miałam już dziwne myśli – “jak ja mam to przebiec, skoro już teraz jest mi tak ciężko?” Na szczęście szybko się ogarnęłam, skupiłam na biegu i przegoniłam demony.
Pierwsze kilometry dla mnie trochę chaotyczne, ale najważniejsze, że cały czas do przodu. Było mi ciepło, czułam że się pocę i widziałam, że tętno mam wyższe, niż zazwyczaj w takim momencie biegu. Nie przejmowałam się tym jakoś zanadto, ale obserwowałam zarówno cyferki na zegarku, jak i swoje samopoczucie.
Jako, że dzień wcześniej, na tym biegu na piątkę, mój Garmin totalne się gubił (chyba nie radził sobie pośród tych wysokich budynków) to postanowiłam zabrać ze sobą opaskę z międzyczasami na rękę. Były tam wypisane międzyczasy na poszczególnych milach, dlatego patrzyłam tylko na to, nie na to co pokazują kilometry i Garmin. Ciekawe doświadczenie, bo pierwszy raz skupiałam się na milach, ale dzięki temu miałam też trochę czym zająć głowę. Opaska, którą miałam na nadgarstku prowadziła na 3h 5 na mecie. Tempo dość ambitne biorąc pod uwagę panujące warunki i trasę, ale dość długo biegłam zgodnie z założeniami. Oczywiście początek zrobiłam za szybko, ale chyba większość z biegaczy z którymi rozmawiałam tak miała. Spokojny początek i podbieg, ale już na zbiegu z mostu ciężko było się hamować. Poza tym mając taki doping od prawie samego początku, trudno było zachować rozsądek. ;)
Chyba jakoś na piętnastej mili zorientowałam się, że jestem później, niż zakładał to czas na opasce, ale zupełnie się tym nie przejęłam. To był też ostatni raz, kiedy porównałam czasy. Potem zwyczajnie olałam opaskę i nie patrzyłam na zegarek. Spojrzałam na niego dopiero na czterdziestym kilometrze.
Co do trasy – pewnie mogłabym o tym napisać odrębny, obszerny wpis. Pewnie nie słyszycie tego pierwszy raz, ale to co się tam działo jest zwyczajnie NIE DO OPISANIA! Szał, mnóstwo kibiców, mnóstwo plakatów, napisów, zespołów, muzyki. Na początku nie rozglądałam się za bardzo na prawo i lewo, bo miałam wrażenie, że kręci mi się wtedy w głowie, ale jakieś urywki gdzieś tam widziałam. No i co najważniejsze, cały czas słyszałam ten hałas. Zawsze myślę, czy gdybym biegła wolniej, miałabym czas aby zobaczyć więcej, ale myślę, że tu nawet idąc nie da się zobaczyć wszystkiego, co robią kibice. Tak tego tam jest dużo. Mam znowu, podobnie jak z Bostonu, kilka takich rzeczy, które szczególnie utkwiły mi w pamięci. Pamiętam np. pana, który dość długo biegł przede mną i miał koszulkę z napisem na plecach “Imagine a world without cancer”. Pamiętam, że pomyślałam sobie, że świat byłby wtedy o wiele, wiele piękniejszy… Pamiętam dziewczynę leżącą na ziemi. Chyba zemdlała, a to były w sumie początkowe kilometry. Pamiętam osoby niepełnosprawne, które wystartowały sporo przed nami. Miały na sobie odblaskowe kamizelki, a obok szła zawsze osoba towarzysząca. Piękne to było, że byliśmy w tym biegu wszyscy razem i razem walczyliśmy ze swoimi słabościami. Pamiętam też, jak nagle usłyszałam kibiców wydzierających się i wołających „Casey, Casey!”. Wiedziałam, że to może oznaczać tylko jedno – znany amerykański YouTuber Casey Neistat (zajrzyjcie pod ten link, jest tu film z maratonu) pewnie jest gdzieś za mną. Tak też było. Odwróciłam się i pomyślałam, że zrobię sobie z nim zdjęcie. Prawie nigdy, biegnąc szybko, nie wyciągam telefonu, ale zrobiłam wyjątek. Dołączyłam do niego, poprosiłam o fotę i pobiegliśmy dalej.
Biegło mi się całkiem nieźle, ale ponieważ bałam się tego ciepła (trąbili o tym w wiadomościach w telewizji już od soboty), piłam na każdym punkcie, dosłownie na każdym. Brałam zarówno wodę, jak i izo (Gatorade, smaczny). Nawet jak był to tylko mały łyczek, to piłam zawsze. Zakładam, że potrzebowało tego zarówno moje ciało, jak i głowa. Żeli miałam ze sobą sześć – pierwszy zjadłam przed startem, drugi chwilę przed ósmym kilometrem. Potem szesnaście, dwadzieścia cztery, trzydzieści dwa, czterdzieści i ostatni żel też gdzieś jeszcze wcisnęłam, już nie pamiętam gdzie. Pięć żeli to były Maurteny (w tym chyba dwa z kofeiną), jeden żel GU Salted Watermelon. Lubię ten dziwny smak. Tym razem też mi wyjątkowo smakował.
W okolicy półmaratonu sporo było polskich kibiców (biegliśmy wtedy przez Greenpoint) i kolejny most “Pulaski Bridge” na horyzoncie. Już ten zabierał moc, ale najbardziej bałam się jednak dwudziestego piątego kilometra. To tam czekał na nas Queensboro Bridge. Piękny widok z niego po lewej stronie, ale poza tym bardzo ciężki fragment trasy. Długo się na niego wbiegało, poza tym ze względu na dach nad głowami był on trochę klaustrofobiczny, ciemny no i … niesamowicie cichy. Faktycznie wiele razy czytałam w różnych relacjach o tym, jak cicho robi się w Nowym Jorku na mostach. To jedyne miejsce, na którym nie ma kibiców i wierzcie mi, bardzo to się odczuwa. Na tym moście słyszałam głównie stukot butów moich i innych biegaczy dookoła. Zrobiłam ten błąd, że na początku mostu wzięłam żel i chwilę później bardzo chciało mi się pić. Do tego tam wyszedł mi (i chyba większości biegaczy) najwolniejszy kilometr. Ciągnęło się tam strasznie pod górkę, bardzo dużo osób przechodziło w marsz. Nic dziwnego, ciężki podbieg, cisza i do tego wiele kilometrów w nogach. Na szczęście jak tylko zaczął się zbieg (i HAŁAS!) to dość szybko pojawił się też punkt odżywczy, na którym mogłam się w końcu napić.
Ten fragment też był kosmiczny. Biegliśmy szeroką ulicą (1st Av), która lekko pięła się pod górę. Ale tutaj znowu masa kibiców… no nie da się tego opisać. Bardzo bym chciała choć minimalnie oddać tę atmosferę, ale to chyba trzeba po prostu przeżyć. Kilka razy wpadłam w taki fajny trans. Biegłam nie czując, że biegnę. Nogi luźne, myśli odleciały. I w sumie nie wiem kiedy, ale minęłam trzydziesty kilometr. Tu już zbliżyliśmy się do czwartej z pięciu dzielnic, czyli Bronx’u (o tym nie wspomniałam, ale maraton nowojorski prowadzi przez wszystkie dzielnice miasta – zaczynamy na Staten Island, potem Brooklyn, Queens, Bronx i Manhattan). Na Bronxie docierało do mnie sporo fajnej muzyki, pamiętam też gdzieś na trasie super bębniarzy (uwielbiam bębny, dodają super energii). No i wszędzie dzikie tłumy, krzyki i kilka rzędów kibiców. Nie widziałam czegoś takiego nigdzie. Nawet Berlin wypada przy tym słabo. ;)
O czym też nie wspomniałam wcześniej, to to, że dzień przed biegiem zaczął mi się okres (powtórka z rozrywki, tak samo było w Bostonie). Nie jest to nic fajnego, dziewczyny o tym wiedzą, a panowie muszą mi wierzyć na słowo. Od około połowy biegu czułam, że chyba powinnam zatrzymać się w toi toiu i skorzystać z toalety. Na dwudziestym kilometrze stwierdziłam, że na następnym się zatrzymam. Potem stwierdziłam, że jednak na następnym. No dobra, to jeszcze dalej. I kolejny. Na trzydziestym zaczęłam już obliczać, ile mogę stracić na takiej przerwie w toalecie. Minutę, dwie, a może więcej? A co jak się zatrzymam i trudno już będzie ruszyć dalej? No ale nie, no muszę. Muszę zrobić krótką przerwę. Już nawet myślałam o tym, jak będę Wam tu opisywać, że straciłam tyle i tyle minut na postoju. I w zasadzie nie wiem, jak to zrobiłam, ale finalnie dobiegłam bez zatrzymywania się. Jakieś sześć kilometrów do końca już naprawdę prawie się zatrzymywałam, ale jednak nie. Pomyślałam, że skoro dałam radę, przebiec tyle, to dociągnę to już do mety. ;) I tak też się stało, zabawne. Ta walka w głowie była niesamowita, a jednak pewnie w jakiś sposób myślenie o tym zajęło moją głowę. Dzięki temu nie odliczałam, ile jeszcze do końca.
Lubię widzieć, że już ponad trzydzieści kilometrów za mną. Niby wtedy zaczyna się najgorsza i najtrudniejsza część, dla mnie jednak już jakoś zawsze z górki. Tym razem te trzydzieści, trzydzieści pięć nadeszło jakoś szybko. Niby nie, a jednak. Czwarty most (ciężko tam już było) i dość niedługo kolejny, lekki, ostatni. Stała tam pani z tabliczką “LAST DAMN BRIDGE” i tak też nam krzyczała. To była jedna z najlepszych rzeczy, jaką podczas biegu usłyszałam. Wiedziałam, że teraz już zbliżamy się do Central Parku i choć ostatnie kilometry są niesamowicie pofalowane, to finisz już naprawdę blisko. Z tego fragmentu zapamiętałam JESZCZE WIĘKSZE TŁUMY kibiców (a myślałam, że nie da się więcej), niekończący się podbieg (nie wiem ile on miał, ale mam wrażenie że dobry kilometr?) oraz krople deszczu. Niesamowite, ale pod koniec zaczęło delikatnie padać. Kiedy pokonałam ten podbieg, przede mną było jeszcze kilka kilometrów, ale napis “Welcome to Central Park” dał mi nadzieję. Pamiętam jak Marcin, który już raz w NYC startował, powtarzał, że tam jest dużo podbiegów i zbiegów, ale skupiłam się głównie na tym, że to już zaraz koniec. Zresztą część trasy już znałam dzięki biegom w piątek i sobotę i miałam wrażenie, że nic mnie już nie zaskoczy. To gdzieś tu spojrzałam na zegarek i próbowałam ocenić, na co biegnę, ale nie umiałam już obliczyć. Zresztą… who cares! Pomyślałam, że nie ma co się zastanawiać. Trzeba po prostu biec jeszcze trochę dalej.
Szukałam tutaj moich przyjaciół – Jędrka z dzieciakami oraz Marysi z rodziną – bo wiem, że mieli tu kibicować. Niestety w tłumie nie dałam rady ich zobaczyć, ale świadomość, że gdzieś tam są, dodawała energii. Zapamiętałam jeszcze końskie kupy na ziemi (po CP można się przejechać dorożką) i flagę Kolonii, miasta w którym kiedyś mieszkałam i mieszka mój brat. Uśmiechnęłam się wewnętrznie, bo od razu o nim pomyślałam. Aż tu nagle (no dobra, nie tak nagle, ale jednak) pojawiła się prosta z flagami. Wiedziałam, że to już naprawdę blisko. Tu już się uśmiechałam, bo to był ten fragment trasy, który kojarzyłam ze wszystkich relacji, które co roku oglądamy z Marcinem w telewizji. 400 m to go, 200 m to go i nagle jest! wyczekana i wymarzona meta. Dobiegłam do niej po dokładnie 3 godzinach 14 minutach i 12 sekundach. Jestem z tego czasu bardzo, bardzo zadowolona. Dopiero tu na mecie mogłam ocenić, że to jest naprawdę wymagająca trasa (szczerze mówiąc, to cały czas myślałam, że nie będzie ona aż tak męcząca) no i to, że była to chyba najcieplejsza edycja nowojorskiego maratonu też na pewno wpłynęła na wyniki. Byłam i nadal jestem niezwykle zadowolona i dumna z siebie, ponieważ nie przeszłam ani razu do marszu (a uwierzcie mi, demony w głowie kilka razy sugerowały, że teraz już można, a nawet trzeba!) no i cieszę się, że dobiegłam w zdrowiu. Dawno nie widziałam maratonu na którym tyle osób szło już w połowie dystansu. Z tego co wiem, około czterech tysięcy biegaczy zeszło z trasy.
Na mecie nie mogłam się za długo rozglądać, ani robić zbyt wielu zdjęć, ale wyciągnęłam telefon i poprosiłam wolontariusza, aby zrobił mi zdjęcie z mety. Jakość słaba, bo telefon cały spocony, obiektyw mokry i zamglony. Chwilę po przekroczeniu lini mety sprawdziłam w aplikacji, czy Marcin dobiegł cały i zdrowy. Miałam do przejścia jeszcze ponad kilometr, zanim mogliśmy spotkać się przy depozytach. Wolałam już wiedzieć, że wszystko jest ok.
Strefa mety była świetnie zorganizowana. Wszystko rozciągnięte tak, by nie tworzyły się korki. To, jak zachowywali się wolontariusze na mecie, tego też nie da się opisać. Oklaski, gratulacje, uśmiechy. Niesamowite, piękne i wzruszające. Zajrzyjcie sobie na Instastories, tam wrzucę kilka filmików (zapiszę to potem też w wyróżnionej relacji).
Najpierw dostaliśmy medale, potem worki z jedzeniem i piciem (woda, precelki, gatorade, jabłko i jakiś proteinowy proszek do rozpuszczenia), potem dopiero poncho i długo, długo, długo potem depozyty.
Miało to ten plus, że cały czas byliśmy w ruchu, można było trochę rozchodzić nogi. Świetne też, że cała ta strefa była wyłączona z ruchu i nie mógł tam wejść nikt inny oprócz biegaczy. Kiedy ja skończyłam nie było jeszcze dzikich tłumów, dlatego od razu znalazłam Marcina (umówiliśmy się przy moim depozycie). Przebrałam się w suche ciuchy, znalazłam dwadzieścia dolarów na ziemi 😀 i mogliśmy szczęśliwi opuścić strefę mety.
Swoją drogą zobaczcie, kogo spotkał Marcin na mecie, zanim spotkał mnie. TO DOPIERO PRZEŻYCIE I NAGRODA za przebiegnięty maraton!
I tak mogłabym jeszcze pisać i pisać, bo choćby sama niedziela była jeszcze pełna wrażeń, pięknych widoków i spotkań z przyjaciółmi. Muszę jeszcze wspomnieć o tym, ile osób (zupełnie obcych) gratulowało nam na ulicy, widząc nasze medale na szyi. W metrze zagadała nas grupa przesympatycznych ludzi, którzy dziwili się, że już jesteśmy po i wywnioskowali, że musieliśmy biec szybko (sami biegli rok wcześniej). Potem ludzie gratulowali mijając nas na ulicy. To naprawdę niezwykle miłe.
PO MARATONIE
Poniedziałek spędziliśmy cały dzień na nogach i zwiedzaliśmy już na 100% nie musząc myśleć o biegu. Nogi były mocno obolałe, przede wszystkim mięśnie czworogłowe, które dostały na tych licznych zbiegach. Ale chodziliśmy bardzo dużo, co trochę pomogło. We wtorek pobiegaliśmy po Central Parku i też z każdym kolejnym krokiem było już tylko lepiej. W środę zrobiliśmy około dwunastu kilometrów i zwiedziliśmy w ten sposób jeszcze kolejne miejsca. O czym jeszcze chciałabym wspomnieć, to chwilę przed wymeldowaniem się z hotelu, spotkaliśmy w lobby Adrianne Haslet – pisałam o niej w moim wpisie z Bostonu. W 2013 roku, podczas ataku bombowego na mecie bostońskiego maratonu, Adrianne straciła nogę. W tym roku udało jej się ukończyć tamtejszy maraton. W Nowym Jorku była akurat służbowo, nie ze względu na bieg i jak się okazało mieszkała w naszym hotelu. Oczywiście zagadałam ją i poprosiłam o wspólne zdjęcie. Porozmawialiśmy chwilę o maratonie i ruszyliśmy dalej. Dla mnie to kolejne miłe przeżycie, jako że bardzo jej kibicuję i jest wielką inspiracją.
Aha, no jeszcze powinnam wspomnieć o jednej rzeczy, która była dla mnie chyba największym zaskoczeniem tego wyjazdu. W poniedziałki po biegu, Konsulat Generalny RP w Nowym Jorku organizuje specjalne spotkanie dla Polonii oraz biegaczy z Polski. O tym spotkaniu opowiedział mi Marcin, wiedziałam że wyróżniani są pierwsza Polka i pierwszy Polak na mecie. Okazało się, że w tym roku to właśnie ja byłam najszybsza wśród Pań (Marcin był drugim Polakiem, pierwszy był Marcin Soszka, przy okazji pozdrawiam!).
Dostałam dyplom uznania od pana Konsula, ale również 262 dolary (26,2 mil) od bardzo prężnie działającej tam grupy biegowej “Polska Running Team”. To pierwsza tak duża nagroda, jaką kiedykolwiek dostałam. Radość wielka, trochę mnie to nawet zawstydziło. Naprawdę się nie spodziewałam i chyba nie muszę mówić, że to wielka motywacja do dalszego biegania. Raz jeszcze bardzo dziękuję!
Czas chyba na podziękowania…
Te należą się Marysi za to, że pokazała nam kilka swoich ulubionych miejsc, spędziła z nami sporo czasu, kibicowała i zawiozła na lotnisko <3. Jędrkowi i rodzinie za kibicowanie, wspólne świętowanie i drinkowanie 😀.
Kasi i Bartkowi dziękujemy za niedzielny wieczór – mieszkaliśmy w tym samym hotelu, a dopiero wtedy na spokojnie się spotkaliśmy. Gratulacje i czekam na Wasz filmik oraz relacje z biegu!
Gratulacje dla całej OLXowej Ekipy. Wszyscy dali radę (a było tam sporo debiutantów!) i chyba złapali biegowego bakcyla. Brawa należą się też Trenerowi, zrobił kawał dobrej roboty! Dzięki wielkie, że mogłam dołączyć do tego wyjazdu.
Bardzo dziękuję za wszystkie kciuki, Wasze gratulacje, komentarze. To dla mnie wiele znaczy i jest bardzo, bardzo miłe. Dajecie mi tym dużo motywacji, naprawdę.
No i last but not least – wielkie dzięki dla mojej Mamy, która spędziła pół niedzieli w telefonie, śledząc nas w aplikacji oraz oglądając relację w telewizji. Za każdym razem, kiedy mijałam matę z pomiarem czasu myślałam o niej, wiedząc że właśnie się “odbijam” na punkcie i ona może odetchnąć, że wszystko u mnie spokojnie. Dzięki Mami!
Ok, chyba już naprawdę czas kończyć ten wpis, choć jestem pewna, że po jego opublikowaniu przypomni mi się jeszcze dużo momentów. Poza tym mam jeszcze tyle zdjęć… Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam i chociaż w minimalnym stopniu zabrałam Was ze sobą na ulice Nowego Jorku. Nie zastanawiajcie się nad startem tam, zapisujcie się, próbujcie, jedźcie! TEN BIEG TRZEBA PRZEŻYĆ!
PS Tato, mam nadzieję że jesteś dumny <3