SKĄD TEN POMYSŁ?
Miewam w życiu takie „dziwne” momenty, w których odczuwam bardzo silną potrzebę pomocy komuś, Cztery lata temu, pewnego dnia nagle poczułam, że muszę pomóc jakiemuś psu ze schroniska i tak oto Wiki siedzi właśnie obok mnie.
W przypadku Kornelii było trochę inaczej. Pierwszy raz zobaczyłam ją w grudniu 2015 roku na spotkaniu bożonarodzeniowym zorganizowanym przez Drużynę Szpiku, na które poszłam, by pomóc. Choć spędziłam trochę mojego życia na oddziale onkologii dziecięcej (mój brat chorował na białaczkę), to wiedziałam że ta wizyta nie będzie należała do najłatwiejszych. Odwiedziliśmy małych pacjentów przynosząc im prezenty i trochę dobrej energii, by chociaż na chwilę mogli zapomnieć o chorobie i o szpitalu. To właśnie Kornelce miałam przyjemność wręczać prezent. Nie wiem co to było, ale zauroczyła mnie od razu i nie mogłam przestać o niej myśleć. Pomyślałam, że chciałabym jej kiedyś pomóc, ale na tym też się skończyło.
PRZYGOTOWANIA
Sześć miesięcy później śledziłam wyścig mojego kolegi Tomka Żurawskiego, który ścigał się ze słońcem jadąc na rowerze przez całą Polskę. On pomagał wtedy małemu Ziemkowi, a mi w głowie pojawiły się myśli, że i ja bym chciała kiedyś coś podobnego zrobić. Na szczęście na mojej (biegowej) ścieżce pojawił się Marcin i to właśnie jemu powiedziałam, że fajnie byłoby coś podobnego kiedyś zrobić. To człowiek, który ma równie szalone pomysły, więc powiedział, że nie kiedyś, a teraz. Podjęliśmy decyzję, że to robimy i zaledwie kilka godzin później zaczęliśmy działać (pisałam o tym tu). To było 18 czerwca, i to wtedy ustaliliśmy praktycznie wszystkie szczegóły. Jednak do ogłoszenia naszego wydarzenia minęło trochę czasu. U mnie zaczęły pojawiać się wątpliwości. Uświadomiłam sobie, że wymyśliliśmy sobie dość ciężkie wyzwanie i że bieganie tylu kilometrów chyba nie do końca jest rozsądne. Z drugiej strony wiedziałam, że to nie będzie „zwyczajny” bieg. A poza tym mam tylko jedno życie. Kiedy robić takie rzeczy, jak nie teraz?
No dobrze, decyzja zapadła. Ania i Miłosz, rodzice Kornelii zgodzili się na całą akcję. O dziwo nawet moi rodzice nie protestowali. Ada postanowiła dołączyć do nas jako wsparcie rowerowe (o tym też więcej w moim wcześniejszym wpisie), data została wybrana. Skoro wszystko mieliśmy prawie gotowe, to postanowiliśmy w końcu poinformować o tym świat. Siedząc w Lądku Zdrój, dzień przed Złotym Maratonem puściliśmy wydarzenia na Facebooka. Uwierzcie mi, to był naprawdę stres. Wiedziałam, że teraz już nie ma odwrotu. I dobrze. Po tym weekendzie zaczęło robić się coraz poważniej, a sytuacja nabrała tempa. Na początku ludzie nieśmiało dołączali do wydarzenia, zaledwie kilka osób typowało nasz dystans. Przez moment nawet myślałam, że niewiele osób pomoże. Na szczęście się myliłam i to tak bardzo.
Z dnia na dzień działo się na wydarzeniu coraz więcej. Coraz więcej firm i osób oferowało swoją pomoc. Tak, jak na początku bałam się, czy uda nam się zebrać nagrody dla pierwszych trzech osób, tak po kilku dniach musieliśmy zacząć myśleć nad kolejnymi konkursami. To było niesamowite. Nie ukrywam, że tydzień przed wydarzeniem żyłam przy komputerze i na Facebooku 24/7. Musieliśmy obserwować wydarzenie, spisywać każde typowanie. Dużo się działo – pisanie maili, zawożenie i odbieranie sprzętów, pakowanie… Ale uwielbiam taką pracę i te wszystkie zadania dodawały mi energii.
Sobota, czyli dzień #ultraHELp
Chyba jedynym drobnym problemem podczas organizacji było znalezienie transportu na Hel. Wbrew pozorom dostanie się tam z rowerem wcale nie było takie łatwe. Trochę się naszukaliśmy, ale na końcu okazało się, że znaleźliśmy całkiem niezłe połączenie.
Chwilę przed godziną jedenastą wsiedliśmy w Poznaniu do pociągu do Gdyni. Rower miał swoje miejsce, my również, w wygodnym wagonie bezprzedziałowym. Podróż była naprawdę zabawna. Państwo siedzący obok nas (wybierali się na rowerową wycieczkę) pożyczyli ode mnie Gazetę Wyborczą (w poznańskiej części był o nas artykuł). Pan musiał ją bardzo dokładnie przeczytać, bo po jakimś czasie ni stąd ni zowąd zapytał, czy naprawdę zamierzamy przebiec setkę. To z kolei usłyszał siedzący obok młody chłopak. Kuba mieszka w Szkocji, ale kiedy dowiedział się o naszych planach, to nie tylko dołączył do wydarzenia (i udostępnił je u siebie na FB, również w języku angielskim), ale zaczął karmić nas czekoladą i krówkami, a na końcu dał mi 10 zł, abym przekazała je rodzicom Kornelii. To było naprawdę bardzo miłe i dzięki temu podróż minęła bardzo szybko.
W Gdyni nie mieliśmy zbyt dużo czasu, ale wszystko wcześniej zaplanowaliśmy. We włoskiej restauracji podładowaliśmy nasze telefony oraz zadbaliśmy o solidną dawkę węglowodanów. Przebraliśmy się też już częściowo w stroje biegowe, a resztę niepotrzebnych nam podczas biegu rzeczy zostawiliśmy siostrze Marcina, która akurat spędzała w Trójmieście wakacje. Udało nam się jeszcze zatrzymać na dobre espresso, po którym ponownie ruszyliśmy na dworzec.
Pociąg regionalny na Hel wyruszył z prawie półgodzinnym opóźnieniem, ale nie miało to dla nas większego znaczenia, bo mieliśmy sporo czasu. Nie biorąc pod uwagę jakiegoś świra, który darł się na cały pociąg, to podróż minęła całkiem przyjemnie. Kiedy wysiedliśmy na Helu, do startu naszego biegu mieliśmy jakieś dwie godziny. Pogoda niestety nie rozpieszczała. Nie był to upalny letni wieczór, o jakim myśleliśmy planując nasze wydarzenie. Było szaroburo, wiał wiatr i kropił deszcz. Po drodze do (wyjątkowo tandetnego i szpetnego) „centrum” kupiliśmy wodę do bidonów i bukłaka, a następnie znaleźliśmy miejsce, w którym chcieliśmy ponownie podładować telefony i doładować trochę węglowodanów. Choć wyglądało obiecująco, to niestety miejsce okazało się słabe. U mnie chyba pojawił się stres i na dzień dobry wylałam na ziemię pół litra wody (źle zamknęłam bukłak), a następnie – co mnie jeszcze bardziej zdenerwowało – dostałam pierogi ruskie z …mięsem, którego nie jem (ruskie z mięsem, serio??). Generalnie to była długa historia, której opisywać tu nie będę, ale jej finał był taki, że lekko zdegustowana i sfochowana postanowiłam zostać przy moich waflach ryżowych i popić je ciepłą herbatą.
Godzina naszego startu zbliżała się wielkimi krokami, dlatego zaczęliśmy ostatni etap przygotowań. Spakowaliśmy nasze plecaki, przebraliśmy się, spakowaliśmy wszystkie inne rzeczy do sakw rowerowych i ruszyliśmy w stronę cyplu, tak by startować naprawdę z samego końca półwyspu. Okazało się, że wcale nie mamy tam tak blisko, więc musieliśmy przyspieszyć, by zdążyć. A przecież ja jeszcze tak bardzo chciałam zrobić transmisję na żywo! ;)
Udało się, ruszyliśmy dokładnie o godzinie 21:00. I chyba dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać, co my tak naprawdę robimy i co nas czeka. Przecież to było jakieś szaleństwo! Przedarliśmy się najpierw przez deptak, na którym panowała piątkowa atmosfera. Disco polo z głośników i tłumy ludzi, którzy nam się dziwnie przyglądali. Szybko opuściliśmy Hel i ruszyliśmy przed siebie. Początkowo biegliśmy chodnikiem, ale po chwili skręciliśmy w leśną ścieżkę i tak przez wiele kolejnych kilometrów. Nie biegliśmy szybko, w końcu trochę tych kilometrów było przed nami. Mawiają, że „czas to pieniądz”, ale nie w naszym wypadku. Tu „kilometry to pieniądz”, czas był mniej ważny.
Biegliśmy przed siebie, było ciemno. Gdyby nie nasze czołówki (no dobra, gdyby nie czołówka Marcina, bo moja okazała się naprawdę żenująca) oraz światło roweru, to niewiele byśmy widzieli. W sumie było to dla mnie nowością, bo rzadko biegam w takich ciemnościach. Miało to w sobie coś pięknego. Po około pięćdziesięciu minutach zatrzymaliśmy się, by założyć kurtki. Zaczęło coraz mocniej padać, a nie chcieliśmy zmoknąć. I tak biegliśmy sobie lasem, a następnie chodnikiem przez miasta – Jurata, Jastarnia… Dopiero na wysokości Kuźnicy ścieżka zrobiła się fajniejsza. Po lewej mieliśmy zatokę, po prawej krzaki, przed sobą ciemność, a nad głowami piękne gwiazdy. No i ta cisza! To miało w sobie coś bardzo magicznego.
Kiedy mieliśmy na liczniku półmaraton (była to godzina 23:30) zrobiliśmy krótką przerwę, bo byłam głodna (zabrakło tych pierogów! ;) ). Zjadłam bułkę z żółtym serem i ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów później zobaczyliśmy na horyzoncie dwie osoby. Emilia (nie znałyśmy się osobiście) napisała mi kilka dni wcześniej wiadomość na FB, że spędza urlop w Kuźnicy i że będzie tam na nas czekać. I faktycznie, czekała! To była ona z synem. Możecie się tylko domyślić, co poczuliśmy widząc te dwie osoby czekające na nas o północy. Było późno, chłodno i wiało, a oni stali tam z wodą, arbuzami, brzoskwiniami i bananami. Chwilę porozmawialiśmy i pobiegliśmy dalej. Naprawdę, to było niezwykle miłe! Dziękujemy!
Kilometry mijały przyjemnie. Co prawda nadal wiało dość mocno, ale ta pustka, cisza, fale i gwiazdy dodawały temu wszystkiemu niesamowitego klimatu. Po godzinie pierwszej w nocy dotarliśmy na nasz pierwszy punkt, czyli na stację Statoil we Władysławowie. Wszyscy potrzebowaliśmy tej przerwy. Ogrzaliśmy się, skorzystaliśmy z toalety, zjedliśmy coś małego, napiliśmy się ciepłej herbaty i zrobiliśmy małą transmisję na żywo na Facebooku. Do dziś się zastanawiam, co pomyślał sobie ten młody człowiek, który stał przy kasie, gdy zobaczył trzy osoby w strojach sportowych i z rowerem o tej godzinie na stacji. Cały postój zajął nam chyba jakieś dwadzieścia minut. Ruszyliśmy dalej. Pierwsze metry nie były łatwe, bo znowu zaczęło padać, a na tej stacji było tak przyjemnie ciepło… Opuściliśmy półwysep helski i zaczęliśmy kierować się w stronę Pucka. Marcin był naszym specjalistą do spraw trasy i nawigował nas naprawdę dobrze. I tak biegliśmy sobie przez te opuszczone i ciemne uliczki w deszczu. Wątpię, aby kiedykolwiek „promenada” w Pucku była taka pusta, piękne to było! To właśnie gdzieś tam (patrzę na lokalizację zdjęcia), dokładnie o godzinie 2:47 mieliśmy w nogach maraton. Pięćdziesiąty kilometr strzelił nam po 6 godzinach 50 minutach i 44 sekundach wysiłku. Pamiętam, że powiedziałam wtedy do Ady i Marcina, że teraz zacznę już sobie odliczać kolejne dziesiątki, czyli „jeszcze 10 kilometrów i będzie 60, potem kolejne 10 kilometrów i będzie 70”. Wydawało się takie łatwe, ale od pięćdziesiątego kilometra wszystko zaczęło się trochę dłużyć. W sumie nic w tym dziwnego, była godzina czwarta nad ranem. To chyba właśnie tam, w połowie trasy zrobiliśmy krótką przerwę na żel i kolejną bułkę z żółtym serem. Uwierzcie mi, o tej porze, z takim kilometrażem w nogach zwykła biała buła z serem smakuje jak kolacja w czterogwiazdkowej restauracji. Coś wspaniałego!
Na szczęście chwilę później zaczęło świtać, a to dodało naszemu biegowi nowej jakości i nowej energii. Nowy dzień się budził, a my nadal biegliśmy! Znowu patrzę na zdjęcia i o godzinie 4:40 byliśmy na wysokości Żelistrzewa, wtedy zrobiło się już jasno na dobre. Nawet Ada nagle krzyknęła „ej, widzę Was!”. Biegliśmy dalej. Siły były, humory dopisywały. Było chłodno, ale cudownie. Chwilę przed godziną piątą postanowiliśmy dodać sobie kilkaset metrów i zboczyć z trasy, by zobaczyć Zamek Jana III Sobieskiego (tak, tak Madaj, teraz pamiętam jaki to był zamek! ;) ). Tam też zrobiliśmy sobie krótką przerwę, coś chyba zjedliśmy, puściliśmy kolejną transmisję na żywo (niesamowite było to, że już – a może nadal – ktoś nas tam oglądał). Było chłodno, dlatego dość szybko ruszyliśmy dalej.
Głównie poruszaliśmy się ścieżką rowerową R10. Gdzieś tam (to było wcześniej, ale właśnie mi się przypomniało) musieliśmy się cofnąć, bo ścieżka nagle się kończyła. Poza tym nie mieliśmy większych problemów z trasą. Totalnie zachwycił mnie Rezerwat Przyrody Beka, przez który przebiegaliśmy. Zakładam, że w normalny dzień, o normalnej porze jest tam więcej osób. Tymczasem my byliśmy tam zupełnie sami. Tylko nasza trójka. To było takie nasze, takie wspaniale! Pojawiło się słońce i już chociażby dla tych widoków warto było biec te kilometry. Co prawda nogi były już coraz cięższe, ale tego, co tam przeżyliśmy (a przynajmniej ja, bo mnie to bardzo zachwyciło) nikt nam już nie zabierze, a te widoki na zawsze zostaną w mojej głowie. Nawet zdjęcia nie oddadzą tego klimatu.
Pamiętam, że nowe siły wstąpiły we mnie, kiedy zobaczyłam, że do Gdyni mamy „już tylko” jedenaście kilometrów. Po całej nocy i ponad sześćdziesięciu kilometrach w nogach, jedenaście to nadal jest bardzo dużo, ale mojej psychice dobrze to zrobiło. Zanim dotarliśmy do Gdyni mieliśmy jeszcze trochę przygód. Część jednej ścieżki była dość mocno zalana, więc musieliśmy się przedzierać przez krzaki pełne komarów, które nieźle nas tam zaatakowały. Sporo było tam też śmiechu.
Po godzinie siódmej zrobiliśmy przerwę w miejscowości Mosty. Znaleźliśmy tam Żabkę, w której postanowiliśmy zjeść „śniadanie”. Prawie siedemdziesiąt kilometrów za nami i teraz mogę się przyznać, że u mnie zaczęło się odzywać prawe kolano, a dokładnie pasmo, z którym nigdy wcześniej nie miałam problemów. Nie było tragedii (bo przecież umówiliśmy się, że jak będzie naprawdę źle, to kończymy naszą zabawę), ale nie było też dobrze. W sklepie kupiliśmy herbatę (z herbatą nie miało to nic wspólnego, to był napój herbatopodobny). Nie było dużych kubków, więc piliśmy ją z kubków do espresso. Marcin kupił sobie jeszcze coś do jedzenia, a ja… worek lodu. Tak, mało kto wie, że prowadząc dla Was kolejną transmisję na żywo chłodziłam kolano licząc na to, że będzie chciało ze mną jeszcze współpracować. Najważniejsze jednak, że nadal mieliśmy dobre nastroje i nikt nie miał poważnego kryzysu, nikt nie marudził (czytaj ja) i nie narzekał. Zjedliśmy coś, odpoczęliśmy i ruszaliśmy dalej. Przeszło mi wtedy przez myśl, że to w Gdyni zakończymy nasz bieg i chyba nawet o tym powiedziałam Adzie i Marcinowi. Ale w głębi duszy liczyłam na to, że damy radę zrobić więcej. Zanim ruszyliśmy znalazłam głupi kapselek od Tymbarka. Ja wiem, że to jest tylko kapsel. Miliony jest takich, ale hasło „baw się do końca” miało wtedy dla mnie bardzo duże znaczenie. Postanowiłam więc powalczyć i pobawić się do końca, a koniec miał być w Gdańsku. To też wtedy, pierwszy raz od startu, na naszej trasie zaczęliśmy mijać ludzi i samochody. Dziwne to było, nagle nie byliśmy już sami. Jakieś dwa kilometry za Żabką, już na wysokości Kosakowa, zatrzymaliśmy się jeszcze raz na stacji benzynowej. Później już pognaliśmy przed siebie.
Słońce świeciło coraz mocniej, zrobiło się cieplej. Ja odzyskałam znowu siły i biegło się lepiej, choć było coraz więcej momentów, w których musiałam przechodzić do szybkiego marszu. Miło było nareszcie wbiec do Gdyni. Miałam wtedy wrażenie, że do naszego celu już naprawdę blisko, choć tak naprawdę sporo było jeszcze przed nami. Kilka kilometrów biegliśmy wzdłuż trasy triathlonu. Spotkaliśmy znajomych i kibicowaliśmy im, a parę osób rozpoznało nas i krzyczało „ultraHELp”. Fajne uczucie! W Gdyni też spotkaliśmy wielu znajomych – Natalię, Roberta, Daniela & Co., którym dziękuję za super doping oraz Izkę, Błażeja i Krisa, którzy kibicowali kochanej Bo. Zrobiliśmy sobie małą przerwę, by zjeść gofry, które dla nas mieli (to były najsmaczniejsze gofry w moim życiu!). Po kilku minutach znowu pobiegliśmy dalej, a po drodze spotkaliśmy jeszcze Asię, a następnie siostrę Marcina z rodziną, więc i z nimi chwilę porozmawialiśmy. Szybko zapadła decyzja, że ruszamy dalej. Zbyt dużo przerw i przeciąganie całości w czasie też nie robiło nam dobrze.
Do pokonania mieliśmy Kępę Redłowską, czyli trochę wspinania (po tylu kilometrach to już prawie jak góry). Tę pokonaliśmy marszem, naprawdę ładnie tam było. Co ważne, cały czas mieliśmy wyśmienite humory. Kierowaliśmy się w stronę Sopotu. Gdzieś tam kawałek za Orłowem pobiegliśmy źle, w wyniku czego w pewnym momencie nie biegliśmy promenadą wzdłuż morza, ale na szczęście szybko tam wróciliśmy. Od tego momentu kilometry zaczęły się niebezpiecznie dłużyć. STRASZNIE dłużyć. Coraz więcej było marszu, ale dzielnie walczyliśmy ze zmęczeniem. Mnie męczyły coraz większe tłumy na naszej ścieżce. Jednak ta nocno-poranna część biegu podobała mi się o wiele bardziej. Prawdopodobnie właśnie ze względu na naszą samotność i ciszę.
Kierowaliśmy się na nasz obiad, czyli do Hummuslandu. Przez to musieliśmy trochę zmienić trasę (początkowo był taki plan, by spróbować dobiec na molo w Brzeźnie). Trasa przez miasto była już mocno męcząca. Poza tym to wtedy zorientowaliśmy się, że będzie problem z pociągiem powrotnym. Marcin wbił wzrok w telefon i zaczął szukać połączeń, Ada jechała przede mną rowerem, a ja po prostu szłam przed siebie. Wtedy pierwszy raz poczułam tak duże zmęczenie (przez całą noc takiego nie było), że miałam wrażenie, że zasnę idąc. To był też moment, w którym niewiele ze sobą rozmawialiśmy. Chyba pierwszy i jedyny mini kryzys. Każdy z nas chciał już zobaczyć setkę na zegarku. ;)
Ostatnie dwa kilometry pokonaliśmy znowu biegiem, bo biegło się lepiej, niż szło. Mój zegarek pokazał dokładnie 102,4 kilometry, gdy dotarliśmy na naszą metę.
Wiele osób pytało mnie, jak się czułam po biegu. Byłam zmęczona i czułam kolano (po czterech godzinach stania w pociągu czułam je nawet bardzo), ale rolowanie, masaż w Regeneracji oraz masaż compexem (dzięki Rafał i Endorfit!) sprawił, że w poniedziałek chodziłam już normalnie, a we wtorek nie czułam kolana i pojechałam na pływalnie (oczywiście jestem rozsądna i nie szaleję jeszcze z treningami, to było spokojne pływanie). Było o wiele lepiej, niż się tego spodziewałam.
PODZIĘKOWANIA
Tak naprawdę, to do dziś nie wierzę w to, że to się udało. Kiedy w maju, po biegu na Węgrzech, mój znajomy zapytał mnie, kiedy planuję przebiec setkę, powiedziałam mu, że nigdy w życiu. No cóż, nigdy nie mów nigdy. Jak widać, naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych, trzeba tylko chcieć, mieć odpowiednie towarzystwo i motywację. Jestem niesamowicie dumna z nas i z tego, że nam się to udało. Cieszę się, że zdecydowaliśmy się na ten bieg i tę akcję, bo okazała się ona wspaniałą przygodą, którą będę wspominać do końca życia.
Chciałabym podziękować wszystkim osobom, które włączyły się do naszej akcji i postanowiły ją wesprzeć. Dziękuję za każdą pomoc. Za każde typowania i przelewy, bo te były w tym wszystkim najważniejsze. Dziękuję wszystkim osobom oraz firmom, które postanowiły wesprzeć nas zarówno sprzętowo, jak i ufundować nagrody (obszerne i dokładne podziękowania znajdziecie na stronie wydarzenia). Publikując informację o ultraHELpie na Facebooku nie marzyliśmy o takim wsparciu. Dziękuję za duże wsparcie medialne i nagłośnienie akcji. Bez tego nie nabrałaby ona aż takiego rozmiaru. To coś wspaniałego, że tak wiele osób chciało pomagać. ultraHELp przywróciło mi wiarę w dobro i w ludzi oraz w to, że lubimy sobie wzajemnie pomagać. Razem zrobiliśmy naprawdę wielką rzecz!
Pisząc ten post wczoraj, chwilę po północy dostałam informację od rodziców Kornelki. Nie będe ukrywać, że popłakałam się ze szczęścia. Możliwe, że ta kwota jeszcze minimalnie wzrośnie, ale uwaga uwaga…. dzięki Wam UDAŁO SIĘ UZBIERAĆ 12 587,85 zł !!!!!!!!!!!!!!
N I E S A M O W I T E !
Zabrzmi może zabawnie, ale dziękuję moim Rodzicom i mojemu Bratu za to, że wychowałam się w domu pełnym ciepła i miłości. To prawdopodobnie (a raczej na pewno!) dzięki nim mam w sobie chęć pomocy innym.
Dziękuję Wszystkim osobom, które wspierały nas i były z nami przez całą noc. Za smsy (Łukasz, te ostatnie dały kopa!), za telefony (Smashingsy! i #dziekibenek) oraz za wszystkie komentarze na Facebooku czy na Endomondo. To NAPRAWDĘ dodawało nam skrzydeł.
Dziękuję Marcie za opiekę nad psami. Wiedziałam, że są w dobrych rękach i nie musiałam się ani przez chwilę o nie martwić. :)
No i last but not least …
dziękuję Adzie za to, że bez wahania postanowiła do nas dołączyć i być naszym wsparciem. Dziękuję, że chciało się Tobie jechać w tym zimnie przesz szesnaście godzin. Byłaś najlepszym wsparciem, reporterem, fotografem i towarzystwem, a folia Grażyny dostarczyła nam wiele radości. ;) Czekam na kolejne wyzwania! #zofiada <3
A już tak zupełnie na końcu chciałabym podziękować Marcinowi za to, że ma równie dziwne pomysły do moich, że od razu podchwycił temat i że nie pozwolił mi wycofać się z tego szaleństwa w momencie, w którym zaczęłam się wahać. Od początku mówił, że będzie dobrze i że damy radę, no i daliśmy! Poza tym spisał się na medal przygotowując naszą trasę. Nie będę tu rzygać tęczą, bo blog nie jest miejscem na to, ale dobrze jest mieć obok siebie taką osobę, z którą można…. przebiec sto kilometrów. ;) DZIĘKUJĘ! <3
Kornelko, dziękujemy za najpiękniejsze medale w naszej biegowej kolekcji. Zdrowiej nam szybko, te kilometry były dla Ciebie!
* tytułowy cytat: Andrew Matthews