Musicie mi uwierzyć, że napisanie relacji z biegu, którym żyłam przez ostatnie pół roku, to cholernie trudne zadanie. Jest piątek, a emocje jeszcze nie opadły i cały czas przeżywam to, co się tam działo. Dopadła mnie depresja postartowa i czuję się trochę, jakby ktoś mi coś ważnego zabrał. To były ekstra cztery dni. Może uda się je tym wpisem choć trochę opisać.

Wszystko zaczęło się w szczęśliwy piątek (trzynastego), kiedy to chwilę po godzinie 9 wspólnie z Adą, Kayo i Łukaszem wyruszyliśmy do Warszawy. Samochód był odpowiednio oznakowany, co już na samym początku wywołało duży uśmiech na mojej twarzy. Już wtedy czułam, że to będzie udany wyjazd. Szybko dotarliśmy do stolicy, dzięki czemu mieliśmy jeszcze czas na normalny obiad. Na lotnisko dotarliśmy godzinę przed odlotem. Było tam kilka sytuacji, z których śmiejemy się do dziś. Był tam też Bombardier 400, czyli samolot, który zabrał nas do Budapesztu. Nie przepadam za samolotami, ale ten lot zniosłam wyjątkowo dobrze. Po godzinie wysiedliśmy już na lotnisku w Budapeszcie. Czas było zacząć naszą węgierską przygodę.

UTH17

Odebraliśmy wynajęty na ten czas samochód i od razu z wypożyczalni pojechaliśmy do centrum Budapesztu, by skorzystać z piątkowego popołudnia. Na naszej liście mieliśmy kilka miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Pierwszym obowiązkowym punktem była dobra kawa w znalezionym przez Adę (nasz kulinarny przewodnik!) miejscu Fekete. Bardzo fajny klimat, dobra kawa, no i kolejne przygody. Miejsce spodobało nam się tak bardzo, że byliśmy tam aż trzy razy. Budapeszt zachwycił mnie od pierwszych minut. Piękna architektura, budynki, dużo zieleni. Po około dwóch godzinach (około 21) wyruszyliśmy do Szentendre, czyli oddalonego o dwadzieścia kilometrów miasteczka, w którym mieszkaliśmy oraz w którym był start i meta biegu. Szybko dotarliśmy do hotelu, który był jakieś trzydzieści metrów od startu. Idealna lokalizacja. Zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy do włoskiej knajpy, by doładować trochę węgli. Wieczór nie trwał jakoś specjalnie długo. Poszliśmy spać, by zebrać siły na nadchodzące dni.

UTH16

UTH19

W sobotę chciałam się wyspać, ale już chwilę po godzinie 6 otworzyłam oczy. Pogoda za oknem nie zachwycała, trochę padało, na szczęście później się wypogodziło. Pakiety startowe odbierać mogliśmy dopiero od godziny 18, dlatego postanowiliśmy na cały dzień wrócić do Budapesztu. Zaczęliśmy od śniadania, a potem poznawaliśmy miasto. Nie mieliśmy żadnego konkretnego planu, ale jestem zdania, że brak planu, to często najlepszy plan. ;)

UTH15

Było idealnie, rozumieliśmy się bez słów. Chodziliśmy przed siebie i poznawaliśmy codzienne życie Budapesztu szukając ciekawych miejsc. Jednym z nich było Mazel Tov, w którym zjedliśmy bardzo smaczny lunch w wyjątkowo ładnym miejscu. W drodze powrotnej zrobiliśmy jeszcze zakupy na niedzielne śniadanie – bułki, dżem, banany itp. Mając to wszystko mogliśmy w końcu odebrać pakiety startowe.

UTH18

Biuro zawodów znajdowało się w szkole w Szentendre. Wszystko było dość skromne –kilka niewielkich stoisk oraz miejsce, w którym wydawano pakiety. Aby je dostać, trzeba było pokazać wyposażenie obowiązkowe. W przypadku naszego biegu były to następujące rzeczy: dowód osobisty, działający telefon komórkowy, kurtka oraz bidon czy bukłak na min. litr wody. W pakiecie był numer startowy i czip, za który trzeba było zostawić kaucję w wysokości 5000 Forintów (w jednym banknocie, co było ważne ;) ). W skład pakietu wchodził też posiłek na mecie oraz koszulka Finishera, ta oczywiście dopiero na mecie. Można pomyśleć, że pakiet nie był bogaty, ale absolutnie mi to nie przeszkodziło. Czarne koszulki z naszego drużynowego zdjęcia nie były w pakiecie (kilka osób mnie o to pytało), można było je kupić. Hasło „Trail is the new asphalt” tak nam się spodobało, że musieliśmy je mieć. Dobra pamiątka, poza tym dobrze wygląda.

UTH20

UTH30

Porobiliśmy kilka(naście) zdjęć, zajęliśmy całą ściankę dla nas, po czym poszliśmy do hotelu zostawić sprzęt i wyszliśmy na ostatnie ładowanie węglowodanów. Ponownie wybraliśmy sprawdzoną już włoską knajpę z bardzo miła obsługą i smacznym jedzeniem. Długo nie siedzieliśmy, każdy już (a przynajmniej ja) myślał o tym, co będzie za kilkanaście godzin. Wracając do hotelu mieliśmy okazję zobaczyć finisz osób biegnących wieczorny bieg Salomon Citytrail Szentendre (5km). W hotelu już pełna koncentracja. Pakowanie plecaków, przygotowanie stroju.

Nigdy nie biegłam takiego dystansu po górach, dlatego nie do końca wiedziałam, ile będę chciała/musiała jeść. Wzięłam sporo ze sobą:

– osiem żeli Enervit oraz Honey Stinger

– trzy batony Chia Charge (nie ruszyłam żadnego)

– trzy batony zrobione przez Adę i przeze mnie (najlepsze batony jakie jadłam w życiu!), zjadłam dwa

– bułkę z żółtym serem na wypadek kryzysu i przesłodzenia żelami

Poza tym miałam ze sobą bukłak z wodą, bidon do ręki z wodą kokosową (łatwiej było mi go napełniać na punktach). Folię NRC, kurtkę (wyposażenie obowiązkowe) oraz rękawki Halfworn, gdyby zrobiło się zimno. Zabrałam ze sobą również kilka plasterków, witaminę C do rozpuszczenia, Stoperan oraz tabletki przeciwbólowe. Było tego sporo, ale o dziwo plecak był bardzo wygodny i nie czułam ciężaru. Nic się nie przesuwało, ani nie denerwowało. Strój miałam wybrany od dawna. Pobiegłam oczywiście w koszulce KB, wzięłam ze sobą różowego, kingrunnerowego buffa, spódniczkę ASICSa (idealna, bo ma mnóstwo kieszonek, w których mogłam schować żele i batony), skarpety kompresyjne Zeropoint oraz buty Inov-8 Terraclaw 250. Wszystko zdało egzamin na piątkę!

 UTH11

Wieczorem czułam stres, ale był to już bardziej ten motywujący stres. Humory dopisywały, było mnóstwo śmiechu i chyba każdy z nas chciał już stanąć na starcie. Mało biegaliśmy w tygodniu, więc brakowało nam ruchu. O dziwo udało się dość szybko zasnąć i chyba mogę powiedzieć, że się wyspałam. Obudziłam się chwilę po godzinie 6. Na śniadanie zjadłam dwie bułki z dżemem truskawkowym i wypiłam napój mineralny Enervit „Magnez i Potas”, który piłam kilka dni przed startem. Starałam się też ograniczyć kawę oraz cały tydzień przed biegiem dbałam o nawadnianie organizmu. I to wszystko dobrze zagrało.

Pogoda w niedzielę niekoniecznie zachęcała do wyjścia na dwór. Dwie godziny przed startem lało, na szczęście potem już tylko kropiło, a chwilę po starcie przestało w ogóle padać. Na start dotarliśmy dwadzieścia minut przed rozpoczęciem biegu. Biegaczy było coraz więcej, ale nie można tu mówić o dzikich tłumach. To raczej kameralny bieg i bardzo mi się to podobało. Tam już nie było żadnego stresu, byłam wyjątkowo spokojna. Wiedziałam, że czas zrobić coś, na co czekałam od sześciu miesięcy. Chciałam, by ten bieg był nagrodą za ciężkie treningi.

IMG_1955

Na starcie spotkałam chłopaków z Kingrunner ULTRA – Mikiego i Jamesa oraz Krzysztofa, organizatora Łemkowyna Ultra Trail. Nagle odliczanie i start. Pierwsze kilometry prowadziły przez Szentendre, wąskimi ulicami, było trochę tłoczno. Nasza polska ekipa trzymała się razem. Chłopacy dużo rozmawiali, więc przyjemnie było ich posłuchać nie myśląc o tym, że lecą nam już pierwsze kilometry. Tempo na początku było na tyle spokojne, by się nie spalić, ale i żwawe, by zdążyć dobiec w limicie na pierwszy punkt. To chyba było moim największym zmartwieniem. Denerwowałam się, że są punkty z limitami. Co prawda nastawiłam się pozytywnie, ale pierwsze kilometry uświadomiły mi, że moje obawy wcale nie są takie głupie. Od mniej więcej drugiego kilometra zaczęło się błoto. Nie dramatyzowałabym, gdyby tego błota było trochę. Tam było DUŻO błota, WSZĘDZIE błoto. Takie, po którym ciężko się biegło. Nie było mowy o rozpędzeniu się, nogi rozjeżdżały się na prawo i lewo, były momenty, w których zasysało buty (czekałam, aż je zgubię). Biegliśmy wtedy wszyscy nadal w dużej grupie, ludzie szukali ścieżek bocznych, które nie były aż tak zabłocone. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia, bo mam wrażenia, że ten opis i tak tego nie odda. Musicie uwierzyć, że nie było łatwo. Nawet zbiegi, na których chciałam odpoczywać były męczące, bo trzeba było uważać, by nie zjechać na tyłku. Były momenty pod górkę, momenty z górki. Same górki nie przeszkadzały tak bardzo, jak właśnie błoto. Kilometry mijały wolno, a czas leciał. Oprócz błota była również woda. Musieliśmy przebiegać przez kilka(naście) strumieni górskich. Pamiętam moje myśli, kiedy stałam przed pierwszym i widziałam, że nie ma innego wyjścia, jak po prostu wejść do wody. Niby były kamienie, ale nie udało się przejść tak, by nie zamoczyć nóg. Wtedy pojawił się moment zwątpienia, „co ja tutaj robię?”. Pierwsze uczucie okropne – lodowata woda, mokre stopy i ciężkie buty. Jedyne co dobre to to, że woda zmyła trochę błoto. Woda, ścieżka, znowu woda, ścieżka. Po którymś strumieniu nie miałam już nawet sił, by marudzić. Trzeba było po prostu biec. Znowu lodowate stopy, znowu mokre skarpety, znowu ciężkie buty i znowu błoto. I tak na zmianę. Miałam tylko nadzieję, że nie poślizgnę się i nie wywrócę do wody, bo tego bym chyba nie zniosła. Skoro o wywrotkach mowa – tak, była jedna. Cud, że tylko jedna, bo okazji ku temu było bardzo dużo. Dwa razy poślizgnęłam się na błocie, ale jakimś cudem udało się utrzymać równowagę (jednak ćwiczenie stabilizacji bardzo się przydało!). Zabawne, że wywróciłam się na prostej ścieżce. Nie wiem, czy to był kamień czy korzeń, ale o coś się potknęłam i poleciałam na liście. Na szczęście szybko wstałam i mogłam biec dalej. Lekkie zadrapanie i dużo błota na łydce, to wszystko. W pewnym momencie okazało się, że trasa została trochę zmieniona. Podobno w którymś fragmencie nie była do pokonania (jakiś strumień wylał, czy coś), dlatego dostaliśmy kilka kilometrów w gratisie. Tego wtedy nie wiedzieliśmy, więc możecie wyobrazić sobie mój stres, kiedy zobaczyłam, że na 14. kilometrze nie ma punktu. A czas leciał. Wtedy (pierwszy i jedyny raz) przeszło mi przez myśl, że nie uda się ukończyć biegu, nie uda się zmieścić w limicie. Początek wydawał mi się słaby i wolny, bałam się, że wraz z większym zmęczeniem będzie już tylko gorzej. Na szczęście na 16,5 kilometrze dobiegliśmy do punktu. Na zegarku trochę ponad 2 godziny, czyli około pół godziny przed limitem.

Zdjęcie: Ultra-Trail Hungary
Zdjęcie: Ultra-Trail Hungary

Ten postój był jeszcze trochę chaotyczny – szybko uzupełniłam bukłak, napiłam się coli, zjadłam jedno ciastko, kilka krakersów i ruszyliśmy dalej. Od tego momentu biegliśmy już w trójkę – z Adą i Łukaszem. Kingrunnerowi Chłopacy byli na horyzoncie, ale biegli szybciej od nas. Do kolejnego punktu mieliśmy 8,7 km. Nie będę umiała opisać Wam dokładnie całej trasy. Było trochę asfaltu, trochę pod górkę, ale większość z górki, bo dopiero od 23 kilometra zaczynało się kolejne spore podejście. Biegło się dobrze, myśli o limitach były coraz mniejsze, bo czułam, że damy radę. Zasada była prosta – nie ma obijania się, tam gdzie można biec, tam biegniemy. Jeżeli podchodzimy, to też żwawo, nie robimy sobie wycieczki krajoznawczej. Działało. Na punkt w Wyszehradzie dotarliśmy ze sporym zapasem. Ta świadomość dodawała energii. Tam na punkcie było tylko picie. Ponownie poprosiłam o dolanie wody do bidonu (z bukłaka nie piłam do tej pory nic), napiłam się coli. Ponieważ czekałyśmy chwilę na Łukasza, który walczył z kamieniem w bucie, miałam chwilę, by zrobić kilka zdjęć.

UTH21

Ruszyliśmy dalej. Czekało nas spore podejście. Nie wiem ile kilometrów miało, wiem że na tyle długie, że nie było sensu tam biec. Szliśmy pod górę. Z nami kilku biegaczy, w tym małżeństwo rozmawiające głośno po węgiersku. Głupio mi, ale wtedy strasznie mnie irytowało to, że nic nie rozumiem. W pewnym momencie pan zaczął odprawiać jakieś modły. Coś głośno mówił i śpiewał. Łukasza zaczęły męczyć skurcze łydek, ale dzielnie sobie z tym radził. Po podejściu mogliśmy znowu ruszyć biegiem. Mi biegło się naprawdę dobrze. Świadomość, że połowę trasy mamy już za sobą dawała sił. Trasa przyjemna, odrobinę mniej błota. Żałuję że nie mogłam robić więcej zdjęć, miałabym Wam co pokazać. Z drugiej strony limity nie czekały, a ja te widoki mam cały czas przed oczami. Pięknie tam było. ;)

Foto: Ultra-Trail Hungary
Foto: Ultra-Trail Hungary
Foto: Ultra-Trail Hungary
Foto: Ultra-Trail Hungary

Kilka kilometrów przed trzecim punktem dołączył do nas Piotr (widzicie go na zdjęciu powyżej). Minęliśmy go w pewnym momencie. Zobaczyłam na numerze startowym, że biegnie długą trasę (115 km) i że jest z Polski, więc powiedziałam „cześć Piotr”. I tak wyszło, że do nas dołączył. Towarzystwo i pogawędki pomogły zarówno jemu, jak i nam. Kolejny punkt Pap-Ret teoretycznie był na 33,5 kilometrze, dla nas był to prawie 36. kilometr. Niesamowite, jak dobrze się biegło pomimo, że tam znowu było bardzo dużo błota. Wbiegliśmy na punkt, odbiliśmy czip, czas ok, wszystko było ok. Czekała tam na nas świetna ekipa wolontariuszy. Pani, u której odbiłam czip złożyła mi życzenia imieninowe, powiedziała, że chłopaki z Polski niedawno ruszyli dalej, ale kazała przekazać pozdrowienia. Tam znowu napiliśmy się coli, wody, uzupełniliśmy wodę. Zjadłam tam trochę żółtego sera pokrojonego w kostkę, słonych paluszków i krakersów. Do wyboru były jeszcze słodkości (żeli, czekolada, ciastka), owoce (jabłka i banany) oraz ogórki kiszone, oliwki itd. Uwierzcie mi, żółty ser nigdy nie smakował tak dobrze. ;) Po tych wszystkich słodkich żelach i batonach coś słonego smakowało wspaniale. Porozmawiałam chwilę z miłym wolontariuszem, który chciał opatrywać moje kolano (wyglądało to gorzej niż w rzeczywistości było)

UTH14

Z tego punktu wybiegliśmy po kilku minutach. Tam była mijanka, więc widzieliśmy osoby, które dopiero do punktu biegną. Było dobrze, nie byliśmy na szarym końcu. Wiedziałam, że przed nami chyba najgorsza część trasy, czyli dwa mocne podejścia. Takie, które pokonuje się na czworakach – tak pisała mi Monika z runandtravel.pl. Nie chciałam w to wierzyć, ale jak było przekonacie się kilka linijek dalej.

Biegliśmy w trójkę, potem znowu dołączył Piotr. Trasa bardzo mi się podobała. Był jeden moment z widokiem na góry (takich widoków nie było zbyt dużo na całej trasie), który widzicie na zdjęciu. Poza tym różne fragmenty zapadły mi w pamięć, np. dwa małe mostki, które musieliśmy pokonać, aby ominąć płot. Było sporo atrakcji i nie było nudno. Gdy mogliśmy biec, biegliśmy i to w dobrym tempie. Kiedy jednak dotarliśmy do tego podejścia nie było mowy o biegu. Tam nawet marsz sprawiał problem i bolał. Niekończące się podejście, które naprawdę momentami trzeba było pokonać na czworakach. Chwytałam się drzew, korzeni, aby chociaż trochę odciążyć zmęczone już (mieliśmy ponad 40 km za sobą) nogi. Tam dołączył do nas Gergely, czyli nasz węgierski kolega, który biegł z nami ostatnie 10 kilometrów. To podejście mnie totalnie sponiewierało i miałam wrażenie, że nigdy się nie skończy. Gergely powiedział mi, że to najbardziej strome podejście na całych Węgrzech. Odbywa się tam nawet specjalny bieg na dystansie 2,5 km (przewyższenie 500 m), w którym ponoć miał startować… Po ciężkiej walce z nogami, ale i głową, która mocno się tam buntowała, udało się wejść na górę. Ale to nie był koniec zabawy. Przed nami ostry zbieg i drugie, podobne podejście. Nie było łatwo, ale motywacja była taka, że to już naprawdę ostatnia taka góra, potem już ostatnie kilometry do mety, z górki. Wchodziliśmy długo, bardzo długo. Trochę sobie poprzeklinałam pod nosem, pomogło. Zrobiliśmy dwie krótkie przerwy, by uspokoić oddech i móc napierać dalej. Kiedy udało się wejść na górę wiedziałam, że już prawie jesteśmy w domu. Czekał nas długi zbieg, znowu trochę błota, ale wiedziałam, że to się uda. Po prostu wiedziałam. Czułam się dobrze, reszta ekipy również. Czułam zmęczenie nóg, ale spodziewałam się gorszego stanu. Co lepsze, cały czas chciało mi się biec, głowa współpracowała ze mną tego dnia wyśmienicie. Biegliśmy sobie cały czas w towarzystwie Gergelego, rozmawialiśmy. Co ciekawe rozmowa w języku angielskim szła mi wyjątkowo dobrze, pomimo zmęczenia używałam wyszukanych słów, których na co dzień nie używam. ;)

UTH13
Mini kryzys pojawił się, kiedy to zegarek pokazywał 48 kilometr, a ostatniego punktu kontrolnego nigdzie nie było (powinien być na 46,3 km). To tam czekał nas jeszcze jeden zbieg z dużą ilością błoto-gliny, na którym znowu łatwo było o wywrotkę oraz można było zgubić buty. Kiedy na horyzoncie zobaczyliśmy starszego pana z czerwonym dzwonkiem (dzwonek sygnalizował zbliżający się punkt) odetchnęłam z ulgą. Zapytaliśmy, ile jeszcze do punktu, pan odpowiedział „two”. Zamarliśmy myśląc, że jeszcze dwa kilometry, ale okazało się, ze miał na myśli dwieście metrów. Tak też było. Dotarliśmy na ostatni punkt, na którym mogliśmy się napić. Oczywiście wszystko w limicie. Wiedziałam, że teraz już „tylko” dziewięć kilometrów do mety. Wiedziałam też, że dystans całości będzie większy, spodziewaliśmy się 58-59 kilometrów. To chyba taka niespodzianka z okazji imienin. ;) Przez chwilę zwątpiłam, czy damy radę zmieścić się w limicie, choć nie wiem skąd te myśli. Do limitu (9h, choć nie wiem, czy nie został wydłużony, skoro dodali nam kilometrów) mieliśmy półtorej godziny i dziewięć kilometrów z górki. To musiało się udać.

Biegliśmy w czwórkę nadal dyskutując po angielsku, głównie o bieganiu. O tym, kiedy jest maraton w Poznaniu, a kiedy w Budapeszcie (wyobraźcie sobie, że tego samego dnia), o tym, że pani przed nami nie niesie swojego plecaka i mogą ją zdyskwalifikować itd. itp. Dużo tematów, które zajmowały głowę. Trasa była już mało wymagająca, wszystko najgorsze mieliśmy za sobą. Nie było błota, nie było górek, były za to całkiem niezłe widoki, słońce i dobre towarzystwo oraz jeszcze moc w nogach.

53,56 km – to tu mój Polar podziękował za współpracę i wyłączył się GPS. Na szczęście zegarek Łukasza działał, więc wiedzieliśmy ile jeszcze mniej więcej do mety. Kiedy zbliżyliśmy się do Szentendre różowe (powtarzam RÓŻOWE!) strzałki na drodze wskazywały na to, że już tamtędy biegliśmy. Faktycznie, po lewej strumyk, który pamiętałam z początku. Tam w głowie działy się już niesamowite sceny. Tam wiedziałam już, że się udało. Jeszcze tylko jeden punkt, w którym musieliśmy odbić czip i ostatni kilometr do mety. Świeciło słońce, Szentendre żyło swoim powolnym życiem. Nagle wbiegliśmy w te wąskie uliczki. Biegliśmy wzdłuż sklepików z pamiątkami, wzdłuż kawiarni. Na trasie turyści, mieszkańcy, właściciele tych sklepów, każdy z nich kibicował. Niesamowite uczucie. Celebrowałam i cieszyłam się każdym krokiem, bo choć tak bardzo chciałam być już na mecie, to jednocześnie chciałam, aby ten bieg się nie kończył.

UTH33

Kluchę w gardle poczułam jakieś 100 metrów przed metą. Kiedy zobaczyłam na horyzoncie czekającego na nas Kayo wzruszyłam się jeszcze bardziej. Chwyciłam wtedy Adę za rękę i tak wbiegłyśmy razem na metę. Dokładnie po 8:03:40 wysiłku, walki ze sobą i z błotem. Osiem godzin, co oznacza najdłuższy wysiłek w moim życiu oraz trochę ponad 58 kilometrów, czyli również najdłuższy dystans w moim życiu. Dawno nie płakałam na mecie, tutaj nie umiałam tego powstrzymać, ale też wcale nie chciałam.

Foto: Ultra-Trail Hungary
Foto: Ultra-Trail Hungary
Foto: Ultra-Trail Hungary
Foto: Ultra-Trail Hungary
Foto: Ultra-Trail Hungary
Foto: Ultra-Trail Hungary

Nie da się opisać tego, co działo się w mojej głowie. Mieszanka zmęczenia, satysfakcji, wzruszenia, zadowolenia, dumy i niesamowitej radości. W tamtym momencie byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Na mecie sprawdzono, czy mamy ze sobą cały obowiązkowy sprzęt (dowód, komórka, kurtka i pojemnik na picie) i dopiero potem wręczono nam koszulkę Finishera. Nigdy żadna koszulka z biegu tak bardzo nie cieszyła. Będę w niej dużo biegać.

UTH31

Uważam, że dopiero od 15 maja mogę nazwać się ultraską. Nie ujmując nikomu (ani też sobie), ale dla porównania mogę powiedzieć, że zeszłoroczny GWiNT, czy długi Forest Run były po prostu nieco dłuższym, weekendowym wybieganiem. Ultra Trail Hungary był moim pierwszym poważnym biegiem ultra i to w górach i uważam, że nie jest to bieg dla słabych ludzi. To błoto potrafi skopać nie tylko tyłek, ale i psychę.

UTH9

Zanim przejdę do podziękowań, to jeszcze kilka słów na temat minusów biegu. Oznakowanie trasy było kiepskie. Były dwa momenty, w których prawie pomyliliśmy drogę. Na szczęście w ostatniej chwili zobaczyliśmy taśmy wskazujące drogę. Jeżeli ktoś spodziewał się pięknych widoków górskich, to tych było mało. Większość trasy prowadziła przez las i łąki („dense and dark forest”, jak zapewniał organizator i naprawdę tak było). Momentami ścieżki były tak wąskie, że jedna osoba ledwo się mieściła. Oczywiście nie jest to minus, ale jeżeli ktoś spodziewał się co chwilę pięknych widoków na góry, to takich tu nie było. Szkoda, że na mecie nie było medali, bo byłby to chyba mój najpiękniejszy medal w kolekcji, ale tak jak napisałam, koszulka też bardzo cieszyła.

I tak nareszcie nadszedł czas na najważniejszą chyba część tego wpisu, czyli na podziękowania.

Na początku dziękuję Adzie, Kayo i Łukaszowi za ten fenomenalny wyjazd. Nie spodziewałam się, że wszystko będzie tam tak perfekcyjnie i tak dobrze się zgramy. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak dużo się śmiałam. Na tym wyjeździe powstało mnóstwo żartów, które śmieszą do teraz i będą bawić jeszcze długo. Wrr, było świetnie i chyba nikt z nas nie spodziewał się takiej emocjonalnej rozpierduchy po powrcie…

Kayo, gratuluję ukończenia biegu. Szybki niczym błyskawica, love Yourself!

Adzie i Łukaszowi dziękuję za towarzystwo. Obiecaliśmy sobie na początku, że pobiegniemy razem do końca i to się udało. Wiem, że były na trasie takie momenty, których moja psycha by nie udźwignęła, gdybym była tam sama. Jesteście cudowni. <3

Ada, jeszcze coś specjalnie dla Ciebie! Jestem dumna, że tak fantastycznie dałaś radę, gratuluję pierwszego maratonu ;) no i biegu ultra. Dziękuję za pół roku wspólnych treningów oraz za udany koniec misji #zofiada. Niech ta trwa dalej! Love!

Miki, James, Krzysztof, Piotr i Gergely – dzięki za wspólne kilometry. Fajnie biegnie się w dobrym towarzystwie.

Ogromne podziękowania kieruję w stronę Rafała i Endorfitu za wspólne treningi (jeżeli szukacie świetnego trenera, to wiecie gdzie go szukać!). Nie umiem opisać, jak bardzo jestem wdzięczna za zaoferowaną mi pomoc i za to, że chciało się Tobie poświęcać mi trzy godziny tygodniowo. Zrobiliśmy razem kawał świetnej roboty i dobrze wiesz (a przynajmniej ja wiem), że gdyby nie te treningi, to byłoby ciężko. To dzięki nim byłam fizycznie (psychicznie też dużo pomogłeś) perfekcyjnie przygotowana. O tym świadczy też moje samopoczucie dziś i dzień po biegu. DZIĘKUJĘ !!!

Natural Born Runners i Żurkowi za organizowane treningi funkcjonalne (te też się bardzo przydały) oraz za wsparcie techniczne, jak i wiele rad.

Dziękuję K. i A. za weekend w Poznaniu i pomoc z psami. Dzięki temu ani przez moment nie zastanawiałam się, czy Wiki i Fiona mają się dobrze, bo wiedziałam, że mają. Mogłam się skupić na biegu, a to było mi bardzo potrzebne. Dziękuję też Pani Agnieszce i Wandzie za pomoc!

Dziękuję rodzicom, którzy z Chin śledzili bieg na bieżąco. Dziękuję też za to, że tolerują te moje wszystkie dziwne pomysły. Ciekawy sposób na spędzenie imienin. Dziękuję za specjalne wsparcie z Paryża. Fajnie wiedzieć, że w kilku miejscach na świecie ktoś o Tobie myśli. ;)

Dziękuję wszystkim, za smsy, telefony i dobre słowa przed, w trakcie i po biegu. W szczególności wielkie dzięki dla Dziewczyn z KB, którym zepsułam niedzielę, bo siedziały przed komputerem. To, co się działo na grupie było niesamowite, ale tak jak pisałam, ja naprawdę czułam Wasze wsparcie i było to bardzo fajne. <3

Dziękuję Magdzie za sobotnie wsparcie smsowe i post na KB. To dzięki tym lajkom była taka moc! ;)

Dziękuję też mojej upartej głowie oraz nogom, że po raz kolejny im się chciało ze mną współpracować, a sobie, że chciało mi się włożyć w ten projekt tyle pracy. Ta była potrzebna, bo ponoć tylko szczyty głupoty zdobywa się bez wysiłku.

Myślami nadal nie wróciłam jeszcze do Poznania, jeszcze jestem gdzieś tam na trasie, ale to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że polubiłam takie bieganie i że czas zaplanować kolejne wyzwanie.

Dziękuję!

To już chyba naprawdę koniec, uff!

PS. Podczas całego wyjazdu nauczyłam się tylko kilku słów. Hajrá, hajrá – czyli nasze „dajesz, dajesz” zapamiętam na pewno!

Poniedziałek w Budapeszcie
Poniedziałek w Budapeszcie