Kiedy w zeszłym roku, wspólnie z Magdą minęłam linię mety w Chrzypsku Wielkim, powiedziałam sobie, że nigdy więcej już tam nie pobiegnę. Miało również nie być żadnych startów w lipcu. Jak widać, najwyraźniej coś poszło nie tak. ;)

Na bieg zapisałam się już jakiś czas temu, tak po prostu, czułam do tego biegu jakiś dziwny i niewytłumaczalny sentyment. Od zeszłego tygodnia coraz poważniej się nad tym pomysłem zastanawiałam (powoli trzeba było zapłacić), aż w końcu w niedzielę wieczorem zapłaciłam myśląc sobie, że najwyżej nie wystartuję. Obawiałam się upałów, które miały powrócić właśnie w ten weekend oraz tego, że nie będę miała z kim jechać (samemu jakoś tak nudno). Na szczęście okazało się, że moja koleżanka Ania również się tam wybiera, a jak wiadomo, razem raźniej. Ostateczną decyzję podjęłyśmy w piątkowy wieczór – wtedy już nie było odwrotu. I dobrze, nareszcie mam znowu o czym pisać! ;) Poza tym powoli odczuwałam potrzebę kolejnego startu, kolejnego wyzwania i chciałam się bardzo zmęczyć fizycznie. Wtedy paradoksalnie bardzo odpoczywam psychicznie… Czas przejść do samego biegu.

Z Poznania wyruszyłyśmy o godzinie 9:00. Już wtedy, mimo wczesnej pory, było bardzo ciepło. Na miejsce dojechałyśmy po niecałej godzinie. W tym roku biuro zawodów znajdowało się w dużym namiocie, od razu zauważyłam też o wiele większą frekwencję niż w zeszłym roku. Szybko i sprawnie odebrałam mój pakiet startowy (zabawne, zobaczcie na zdjęciu poniżej jak organizatorzy napisali „Chrzypsko Wielkie :D), wskład którego wchodziła koszulka techniczna, bon na jedzenie, parę ulotek i cebulka tulipana do posadzenia. Miałyśmy ponad godzinę do startu, temperatura robiła się coraz wyższa, słońce coraz mocniej grzało. Wiedząc, że będzie to upalny weekend starałam się jak najlepiej przygotować do biegu. Odpowiedni strój, czyli krótkie spodenki i jak najlżejsza koszulka, obowiązkowo czapka na głowę oraz dużo płynów parę dni przed sobotą. Na drogę przygotowałam sobie bidon z piciem (polecam wypróbować Agisko Sport Drink – nie jest to izotonik, których mój żołądek nie lubi, to płynny koncentrat zawierający sok z agawy, który rozpuszcza się w wodzie, dzięki czemu uzyskujemy orzeźwiający napój) jako uzupełnienie do picia na punktach żywieniowych. Mimo dobrego przygotowania bałam się trochę tego biegu. Wiedziałam, po zeszłorocznej przygodzie, na jaką trasę się piszę, dlatego poważnie zastanawiałam się nad zrobieniem tylko jednego okrążenia. Postanowiłam decyzję podjąć w trakcie biegu, tak też zrobiłam, chociaż mój proces decyzyjny był, jak zwykle, długi. O nim jednak za chwilę.

zdjęcie 2

Ania, o której wspominałam na początku zdecydowała się na krótszy dystans, postanowiłyśmy pierwszą rundę pobiec razem. Pozwolę sobie krótko opisać jej historię. Ania w zeszłym roku również wystartowała w Chrzypsku Wielkim, również na krótszym dystansie. Kto czytał naszą relację z tych zawodów pamięta, że na trasie, na 9 kilometrze pomagałyśmy dziewczynie, która zemdlała. To właśnie była Ania. Wtedy znałyśmy się tylko z widzenia, a i tak pamiętam jak dziś, jak bardzo zestresowała nas ta cała sytuacja. Anię wtedy zabrała karetka do szpitala. Kiedy wczoraj w drodze do Chrzypska opowiedziała mi, jak się wtedy czuła i co się z nią działo, podziwiam ją, że miała odwagę ponownie wrócić na tę trasę. W przeciągu tego roku Ania biegała cały czas, polepszyła się jej kondycja, zrobiła ogromny postęp, nowe życiówki i wiedziałam, że jest dobrze przygotowana. Jestem jednak pewna, że wytrenowanie i przygotowanie to jedna sprawa, ale to co siedzi w głowie i psychice, to druga. Postanowiła jednak pokonać „klątwę” Chrzypska Wielkiego i dlatego wystartowała.

zdjęcie 3

W tym roku start był z innego miejsca, ponieważ również trasa ciut się różniła. Pobiegliśmy w drugą stronę. Odwrotnie niż w zeszłym roku. Start opóźnił się o parę minut i tak stojąc w tłumie ludzi oberswowałam numery startowe, aby zobaczyć mniej więcej, ile osób biegnie 10 kilometrów, a ile półmaraton. Zdecydowanie więcej było rozsądniejszych ludzi, którzy wiedzieli, że półmaraton przy takiej pogodzie i z taką trasą, to średni pomysł. Dlatego cały czas powtarzałam sobie, że przecież i ja mogę zakończyć bieg po jednym okrążeniu…

Wystartowaliśmy około 11:05. Było ciepło, trasa przez pierwsze dwa/trzy (nie pamiętam już dokładnie) kilometry prowadziła ulicami, asfaltem. Słońce świeciło, asfalt był rozgrzany i pierwsze kilometry były jakąś niesamowitą katorgą dla mnie. Biegłyśmy z Anią szybko, jak na moje trochę za szybko jak na początek. Kiedy na horyzoncie pojawił się długi, niekończący się podbieg, a pod nogami nie było asfaltu tylko piach (wykręcało nogi jak nie wiem co) przeszłyśmy na chwilę do marszu. Ja z góry powiedziałam sobie, że ten start chcę potraktować jako dłuższe, weekendowe wybieganie i tak jak w zeszłym roku powiedziałam sobie, że nic na siłę. Było ciężko, naprawdę. Biegłyśmy jednak z Anią cały czas razem. Na szczęście w tym roku było więcej punktów z wodą i izotonikiem (jeżeli się nie mylę, to trzy punkty) oraz były też ukochane kurtyny wodne i baseny z wodą. Gdyby nie one, roztopiłabym się w tym upale. Idealnym rozwiązaniem było zamoczenie czapki w lodowatej wodzie i założenie jej na głowę. Niesamowicie przyjemne orzeźwienie! Pierwsza runda była naprawdę walką. Cały czas w głowie powtarzałam sobie, że wiem dlaczego nie chciałam już nigdy więcej tutaj pobiec. ;) Było dużo piachu, podbiegów, jeszcze raz podbiegów i piachu, a na koniec trochę asfaltu i podbiegów, no i słońca!

Walczyłyśmy z Anią, ale nie poddawałyśmy się. Kiedy byłyśmy na 9 kilometrze, Ania zapytała czy biegnę dalej. Tak jak na 5 kilometrze byłam przekonana, że nie dam rady przebiec jeszcze 16 kolejnych, tak na tym 9 kilometrze już sama nie wiedziałam. Czy uwierzycie czy nie, ale w głowie przygotowywałam sobie tekst i myślałam o tym, co mam Wam napisać, jak zejdę z trasy i zakończę bieg po pierwszej rundzie. Miałam już nawet ułożony tekst…zabawne o czym się w takim momencie myśli. Ania mimo, że widziała, jakie ciężkie są warunki, próbowała mnie motywować (za co bardzo dziękuję!) abym pobiegła dalej. W pewnym momencie wybiegałyśmy z polnej ścieżki na asfalt, tam stali panowie strażacy z namoczoną w lodowatej wodzie gąbką (cudowne oblać sobie nią kark i głowę!), chwilę później były kurtyny wodne, punkt z piciem i moment, w którym był podbieg na metę. To tu było miejsce, w którym musiałam podjąć decyzję, co dalej. Ania, wiedząc, że dla niej to już ostatnie metry wystrzeliła do przodu, ja pobiegłam za nią, cały czas nie wiedząc co robić. Głowa mówiła, że już dość, że nie dam rady pobiec sama (sama w sensie bez znanej mi osoby) kolejnych 10 kilometrów. I co zrobiłam? Podbiegłam do punktu, w którym była nawrotka. Tam pan strażak zaczął mówić, że jeżeli biegnę półmaraton, to tutaj muszę nawrócić i zbiec z górki, aby rozpocząć drugą rundę. Ja się zatrzymałam, stanęłam. Spojrzałam w lewo na metę, na osoby, które już kończyły walkę z trasą i upałem. Potem spojrzałam na pana strażaka i zapytałam „A przepraszam, czy ja mogę też zakończyć bieg?”. On z uśmiechem i zdziwieniem na twarzy powiedział, że oczywiście. Nagle spojrzałam na grupę panów, którzy właśnie wbiegali, aby zrobić nawrotkę. Zapytałam ich, czy mogę się do nich dołączyć, aby nie biec sama. Oni oczywiście mnie przygarnęli i tak nagle zaczęłam biec w dół. W mojej głowie pojawiły się różne przekleństwa, pytania po co, przecież jest ciepło, przecież już mogłam się chłodzić w jeziorze. Przecież nic by się nie stało. Słusznie, nie stało by się, ale ja nie lubię się poddawać, więc ruszyłam.

Biegłam w grupie pięciu czy sześciu mężczyzn. Po chwili jednak grupa trochę się rozstrzeliła. Część panów została z tyłu, ja biegłam z dwoma biegaczami. Trochę rozmawialiśmy, trochę milczeliśmy. Co ciekawe, nigdzie nie widziałam żadnej kobiety. Przede mną mężczyźni, obok i za mną również. Zastanawiałam się, czy ja jestem tak bardzo z tyłu, czy wszystkie są za nami, czy może jednak bardzo mało kobiet w ogóle pobiegło dystans półmaratonu. W pewnym momencie biegłam już tylko towarzystwie pana, którego imienia niestety nie poznałam. Rozmawialiśmy cały czas. Opowiadał mi o swoich startach, wymienialiśmy doświadczenia z różnych biegów. Kibiców na trasie było bardzo mało, ale jak byli, byli bardzo mili i pomocni. Kiedy tak biegliśmy, nagle jeden pan, siedzący z piwem krzyknął do strażaka stojącego naprzeciwko, aby włączył syrenę. Mieliśmy zatem specjalny doping, miło :D Mój biegowy towarzysz, jak twierdził biegł treningowo, ale gdy powiedziałam, że muszę trochę zwolnić (znowu ten podbieg z piachem), pobiegł do przodu. Od tego momentu zaczęłam biec sama. Zabawne doświadczenie. Byłam nagle w środku lasu, pomiędzy polami, sama i walczyłam z upałem. Co prawda w jednej słuchawce leciała muzyka, ale jakoś nie rejestrowałam jej wczoraj. I tak kilometr po kilometrze. Gdzieś przede mną na horyzoncie widziałam biegnącego mężczyznę, którego starałam się cały czas mieć na oku. Dawało mi to poczucie bezpieczeństwa, że nie jestem sama. Odwróciłam się i widziałam, że trochę za mną jest kolejna męska grupa, wiedziałam zatem, że nie jestem na samym końcu i są jeszcze biegacze za mną.

zdjęcie 2

[gap height=”25″ /]

zdjęcie 3

Były dwa krótkie  momenty, w których przeszłam do marszu. Starałam się jednak sama siebie motywować i cały czas mieć kogoś przed sobą, zatem jak za bardzo mi znikali, zaczynałam znowu biec. Kiedy zbliżałam się do ratujących życie kurtyn wodnych z ogromną radością przebiegałam przez nie, aby schłodzić ciało. To było wspaniałe! Punkty z wodą na drugiej rundzie również działały o wiele sprawniej. Pewnie dlatego, że biegaczy było już mniej. I tak biegłam, aż doszłam do momentu, w którym biegło się już całkiem przyzwoicie. Wiedziałam, że dobiegnę do mety i coraz bardziej zaczynałam odczuwać satysfakcję z tego powodu. Kiedy na zegarku pojawił się 20 kilometr, wybiegłam z polnej ścieżki na asfalt. Wiedziałam, że nie będzie już więcej pisaku, już tylko asfalt, panowie strażacy z lodowatymi gąbkami, kurtyna wodna, punkt z piciem, ostatni podbieg i meta. I tak mając paradoksalnie coraz więcej sił zaczęłam biec. Przy punkcie z wodą (tu już wody nie brałam, wiedząc że zaraz koniec) stała Ania i jej koleżanka Monika, które czekały na mnie i zaczęły kibicować. To dało takiego kopa, że na podbiegu wyprzedziłam trzech panów i z czasem 1h57:36 wbiegłam na metę. Zdjęcie poniżej zrobione tuż po wbiegnięciu na nią, mina mówi wszystko.

[gap height=”25″ /]

zdjęcie 1

Śmiertelnie zmęczona, ale niezwykle dumna ukończyłam III Półmaraton w Chrzypsku Wielkim. Byłam niesamowicie szczęśliwa z czasu. W życiu bym nie pomyślała, że uda się złamać 2 godziny. A jednak, udało się! Na mecie dostałam medal, uścisk dłoni (pana Wójta? pana organizatora? nie wiem, ale uścisk był :D ) oraz białą gladiolę (kto nie wie co to jest, to kwiat). Radość moja i tak już była wielka, ale kiedy na liście wyników zobaczyłam, że byłam pierwszą kobietą w mojej kategorii wiekowej, poczułam się jeszcze lepiej. Ucieszyłam się, że się nie poddałam, mimo że byłam tak blisko. Dla takich momentów właśnie warto powalczyć! Razem z Anią i jej koleżanką Moniką poszłyśmy nad jezioro. Tak samo jak w zeszłym roku tuż nad jeziorem znajdowała się scena oraz namioty z jedzeniem, miejsce w którym można było odebrać posiłek regeneracyjny (do wyboru chłodnik albo spaghetti z sosem bolońskim). Usiadłyśmy, zjadłyśmy coś i poszłyśmy się ochłodzić w jeziorze. Tak, to chyba cały ten festyn połączony z półmaratonem sprawił, że czuję do tego biegu taką sympatię, równocześnie nienawidząc tej trasy… ;)

zdjęcie 1

Dekoracja zawodników niestety zaczęła się dopiero o godzinie 15:00, dlatego musiałyśmy czekać ponad dwie godziny. Piszę niestety, ponieważ zarówno Ania jak i ja miałyśmy jeszcze plany na sobotę i trochę nam się spieszyło. Postanowiłyśmy jednak wykorzystać ten czas korzystając z jeziora i słońca. Dekoracja zaczęła się punktualnie. I tutaj będzie chyba dla niektórych (dla mnie również) najlepsze zaskoczenie. Na początku nagrody wręczone zostały osobom, które najlepiej pokonały krótszy dystans. W tym roku nie było pucharów. Za to wszyscy zwycięzcy dostawali bukiety kwiatów (lilie) oraz książki maratończyka Jerzego Skarżyńskiego, który również wczoraj wystartował w biegu. Kiedy rozpoczęła się dekoracja zawodników półmaratonu, moja kategoria (czy uwierzycie, czy nie, zaliczam się do K16 – jak MŁODO :D !!!!!) była na samym początku.

zdjęcie 3

Dumnie weszłam na podium (po raz pierwszy stałam na tym najwyższym stopniu!), otrzymałam gratulacje oraz ogromny bukiet kwiatów. I nagle podszedł do mnie pan (no właśnie, czy to był wójt, a może organizator, niestety nie pamiętam) i wręczając papierową torbę z nagrodą powiedział „Mam nadzieję, że lubi Pani ryby”. Po zejściu z podium z ciekawością zajrzałam do siatki. Za pierwsze miejsce w mojej kategorii wiekowej otrzymałam cztery wędzone sielawy!!! :D. Cały ten weekend w Chrzypsku Wielkim odbywa pod hasłem „Dni wędzonej Sielawy”, stąd takie nagrody. Tak oryginalnej nagrody jeszcze nigdzie nie widziałam, a Wy?

Zmęczona, dumne i zadowolone chwilę po dekoracji wsiadłyśmy do samochodu i wyruszyłyśmy do Poznania. Chciałabym podziękować Ani za bardzo miły wspólny dzień, za transport i pogratulować za to, że mimo pewnego strachu odważyła się stoczyć walkę z tym właśnie miejscem. Klątwa pokonana!

Chrzypsko Wielkie ma w sobie coś tak magicznego, że mimo tego, że powiedziałyśmy sobie z Anią na mecie „nigdy więcej”, jestem przekonana, że również za rok wystartuję w tym ciężkim półmaratonie (mam nadzieję, wystartujemy wspólnie z Magdą!). Dzisiejsze zakwasy, które nie zdarzają mi się zbyt ciężko potwierdzają, że był to dobry trening, ale smak wędzonej sielawy potwierdza, że warto było!