Pod koniec roku lubię sobie przejrzeć zdjęcia, które zrobiłam przez ostatnie dwanaście miesięcy. Zrobiłam to również dziś i choć wydawać by się mogło, że ten rok był nudny i zupełnie nic się nie działo… to wychodzi na to, że wcale nie było aż tak źle. Było inaczej, a jak, to zobaczcie sami.
Styczeń
Styczeń zaczęliśmy jak zawsze, od biegu noworocznego. Wspólnie z Night Runnersami organizujemy od chyba już 2013 symboliczny bieg “N-owy R-ok K-oniecznie B-iegowo”. To przyjemne pięć kilometrów, w świetnych nastrojach i co ciekawe, zawsze przy dobrej pogodzie. To świetny moment, aby spotkać się i choć na chwilę porozmawiać z osobami, z którymi już dawno się nie widziałam. Zawsze przychodziły tłumy, zawsze było miło i kolorowo. Taki był też 1.01.2020 i kto by pomyślał, że rok później nie będziemy mogli się tłumnie spotkać i razem pobiegać.
W zasadzie dla mnie bieganie się skończyło kilka dni później. Dorwała mnie jakaś infekcja, którą długo diagnozowałam i styczeń spędziłam na bieganiu po lekarzach. Plusem tego było to, że zrobiłam sobie na początku roku porządny przegląd zdrowia (badania krwi!). Ze względu na antybiotyk (pierwszy od wieeelu lat) musiałam odpuścić styczniowy City Trail. Było mi szkoda, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – pierwszy raz byłam tam w roli kibica i mogłam np. oglądać finisz Marcina. ;)
Nie biegałam ponad dwa tygodnie, ale wolałam odpocząć i wykurować się na dobre.
Pod koniec miesiąca udało nam się wyrwać na trzy dni do Amsterdamu. Pamiętam, że już wtedy trochę bałam się dużego lotniska – coraz głośniej mówiło się wtedy o wirusie w Chinach – ale w Europie było jeszcze dość spokojnie. Życie w Amsterdamie toczyło się zupełnie normalnie, mnóstwo rowerzystów na wąskich ulicach, fajna architektura, romantyczne kanały. Marcin trochę pracował, więc jeden dzień spędziłam sama i sama zwiedzałam miasto. Zrobiłam wtedy ponad 40 tysięcy kroków! Zobaczyłam chyba wszystko co chciałam, w tym Rijksmuseum (muzeum narodowe). Udało się też po Amsterdamie pobiegać, co zawsze jest fajnym sposobem na poznanie nowego miasta.
W styczniu zrobiłam niewiele kilometrów, było ich 94.
Luty
Luty zaczęliśmy od szybkiej wycieczki do Wrocławia. Pojechaliśmy tam odebrać naszego nowego członka rodziny. Oto pierwsze zdjęcie Feli, wtedy czteromiesięcznej suni, którą adoptowaliśmy dzięki Fundacji HaszczePaszcze. Fela wprowadziła do naszego życia nie tylko dużo radości (po stracie Wiki, która była z nami osiem lat potrzebowaliśmy tego), ale również dużo ruchu. Fela to mix husky, więc jak się domyślacie, jest niezłym wulkanem energii.
Jeżeli chodzi o bieganie, to moja dwutygodniowa przerwa w styczniu nie odbiła się na mojej formie aż tak bardzo. Wieczorem, po powrocie z Wrocławia, biegałam już dość niezłe kilometrówki (dzięki Betty!) na stadionie. W kolejnym tygodniu robiłam jakieś szybsze treningi, zabawy biegowe czy podbiegi.
22 lutego odbywał się kolejny City Trail. Chciałam pobiec tam mocno, ale nie wiedziałam czego się spodziewać. Wyszło bardzo dobrze, bo zrobiłam wtedy najszybszy czas na tamtej trasie – 20:48. Totalne spełnienie marzeń. Czas poniżej 21 minut wydawał mi się zawsze zupełnie nieosiągalny. A jednak! Pamiętam, że dało mi to kopa do kolejnych treningów. Dało też dużo wiary w siebie. Niesamowite uczucie. Bardzo za nim tęsknię i bardzo tęsknię też za CT….
No ale wracając do lutego – pod koniec miesiąca mieliśmy zaplanowany lot do Tel Awiwu. Chcieliśmy przez kilka dni nacieszyć się słońcem i dobrym jedzeniem. ;) A że termin naszego wyjazdu pokrywał się z odbywającym się tam półmaratonem i maratonem, to oczywiście zapisaliśmy się na połówkę. Niestety już wtedy zaczęło się covidowe szaleństwo. Tak naprawdę do samego końca nie wiedzieliśmy, czy polecimy oraz czy bieg się w ogóle odbędzie. Kilka dni przed startem okazało się, że obcokrajowcy nie będą mogli wystartować, potem decyzja została zmieniona i jednak mogliśmy pobiec. Polecieliśmy. I dobrze, bo jak się potem okazało, był to nasz ostatni wyjazd zagraniczny w 2020 roku. Gdybyśmy wtedy wiedzieli, że tak się ten rok potoczy…
Był to nasz drugi raz w Izraelu i na pewno nie ostatni. Bardzo dobrze się tam czuję, bardzo podoba mi się Tel Awiw, plaża, słońce, architektura, sympatyczni ludzie, jedzenie…
Sam bieg też był cudowny, mimo że startowaliśmy w piątek o 6:30 polskiego czasu. ;) Takiego półmaratonu jeszcze nie biegłam. W zasadzie miał to być tylko dodatek do naszego wyjazdu, a wyszło (pewnie właśnie dlatego, że nie było stresu i spiny), że był to mój najlepszy i najszybszy półmaraton w życiu (1:34:21). Jest o nim cały wpis, kto jeszcze nie czytał, niech zajrzy tu . Do dzisiaj nie wiem, jak mogłam pobiec tam tak szybko.
Bardzo miło wspominam ten wyjazd. Dobre towarzystwo (spotkaliśmy się z przyjaciółmi, którzy mieszkają teraz w Szwajcarii), dużo ciepła, śmiechu i jeszcze normalnego życia… Choć już wtedy puste lotnisko w Tel Awiwie wydawało się dziwne…
W lutym kilometrów było już więcej: 192,92
Marzec
Marzec to miesiąc, w którym wszystko stanęło. Z dnia na dzień zatrzymał się cały świat. Ja musiałam zamknąć kawiarnię i przestać pracować. Częściowo potraktowałam ten czas jako odpoczynek od codziennej bieganiny, ale z drugiej strony panicznie bałam się wirusa. Najbardziej chyba bałam się o moich rodziców. Na bieganie wychodziliśmy skoro świt tak, by nie spotkać innych ludzi. Gdy lasy i parki były jeszcze otwarte biegałam nad Rusałką i wybierałam te najmniej uczęszczane ścieżki. Gdy nie można już było biegać po lesie, to biegaliśmy blisko domu. To wszystko było jakieś takie dziwne. Puste ulice, wymarłe miasto. Mocno skupiłam się wtedy na rozciąganiu, wzmacnianiu ciała, ćwiczyłam jogę online. Dużo czytałam. Pod koniec marca zrobiłam sobie też własny test i pobiegłam City Trail w dniu, w którym ostatni bieg miał się odbyć w Poznaniu. 21:28 to jak na samotny bieg dobry wynik.
Kilometrów w marcu wyszło mimo kwarantanny i całego dziwactwa dużo, bo 194.
Kwiecień
W kwietniu kwarantanna trwała, miasto nadal wymarłe, kawiarnia nadal zamknięta. Cieszyło mnie jednak to, że za oknem coraz ładniej, coraz więcej słońca i zieleni. Dni spędzałam na spacerach z psem (niewątpliwym plusem całej tej sytuacji było to, że nareszcie miałam dużo czasu dla Feli), na ćwiczeniach, słuchaniu włoskiego radia, czytaniu książek, no i bieganiu. Wielkanoc minęła spokojnie, w domu. Trochę było pracy (zamówienia serników na wynos), co dobrze mi zrobiło. Po zdjęciach widzę, że cały czas biegałam po mało uczęszczanych ścieżkach. Dużo też było jogi, którą dzięki tej całej pandemii naprawdę polubiłam.
Generalnie uważam, że kwiecień był trochę… nijaki.
Biegowo wyszło jednak aż 220 kilometrów.
Maj
Maj, to mój ulubiony miesiąc. Zawsze, nawet w roku koronawirusa. To był też miesiąc, który w sumie zaczęłam z przytupem. Gdyby to był normalny rok, to trzeciego maja stanęłabym po raz kolejny na starcie biegu Wings For Life. Oczywiście nie było to możliwe, ale postanowiłam wystartować z aplikacją. Trochę brakowało mi już startów, stwierdziłam też, że to będzie fajna motywacja do trochę dłuższego biegu. Nie ukrywam, że nie spodziewałam się niewiadomo czego (od półmaratonu w Tel Awiwie nie biegałam nic długiego), poza tym myślałam że bieg z aplikacją będzie nudny.
Ooj, jak ja się tutaj myliłam! Okazało się, że wszystko świetnie działało, a komentarze w słuchawkach naprawdę motywowały. Poza tym to był chyba pierwszy od dwóch miesięcy moment, w którym poczułam się znowu trochę normalnie. Mijaliśmy mnóstwo biegaczy z numerami startowymi. Niby wszyscy osobno, a jednak razem. To było naprawdę fajne! Nie wiem, czy to emocje, czy głód biegania, ale pobiegłam moooocno powyżej swoich oczekiwań i zrobiłam Wingsową życiówkę – 31 km to już naprawdę niezły wynik. Czy dam radę poprawić się w 2021? No i pytanie, czy pobiegniemy już normalnie?
(Relację z biegu możecie przeczytać tutaj)
W maju życie trochę powróciło. Mogliśmy otworzyć kawiarnię. Wyjechaliśmy też na trzy dni nad morze. Pięknie tam było. Biegaliśmy też z Felą, która stawiała wtedy swoje pierwsze biegowe kroki.
Maj okazał się bardzo biegowym miesiącem, wyszło aż 300 kilometrów!
CZERWIEC
I kolejne biegowe wyzwanie! Tym razem “wystartowałam” z Marcinem i moim bratem w wirtualnej sztafecie maratońskiej organizowanej na STRAVIE. Skoro takie wyzwanie, to czemu nie potraktować tego jako… test. Postanowiliśmy, że zrobimy te dziesięć kilometrów mocno. Pamiętam jak dziś – wyszliśmy po południu, jakoś po pracy, nadal było gorąco. W parku sołackim mnóstwo ludzi, ale postanowiliśmy właśnie tam pokręcić kółka. Pierwsze kilometry wcale nie wskazywały na to, że to będzie mocny bieg, a jednak udało się pobiec (nieoficjalnie) najszybszą dychę w życiu. Radość i satysfakcja ogromne!
Skoro o sztafecie mowa, to pod koniec miesiąca wystartowałam w kolejnej. Zostaliśmy zaproszeni do drużyny “Poznań maraton”, aby pobiec w wirtualnej edycji Electrum Ekiden. Wirtualna, a jednak wcale nie taka wirtualna, bo nasza drużyna spotkała się nad poznańską Maltą, aby “razem” pokonać maratoński dystans. Biegło mi się świetnie i zrobiłam (znowu nieoficjalną) życiówkę na dystansie pięciu kilometrów. Bardzo miło wspominam to popołudnie. Najpierw bieganie, potem wspólny obiad. Znowu poczułam się trochę normalnie, wśród ludzi.
W czerwcu wyszło 249 kilometrów.
LIPIEC
W lipcu, a w zasadzie zaledwie cztery dni po sztafecie, o której pisałam, czekał mnie kolejny start! Tym razem zupełnie coś nowego i coś innego. Bieg na 5000 m na stadionie! To był bardzo ciepły i słoneczny dzień, więc dobrze, że bieg startował dopiero wieczorem. Wszystko to odbywało się we Wrześni, dzięki czemu miałyśmy okazję zobaczyć się z Magdą. I znowu, trochę poczułam że wszystko wraca do normy. Zjedliśmy wspólnie pyszny obiad, nacieszyliśmy się towarzystwem, za którym każdy w tym roku tęskni.
Same zawody były dość … zabawne. Choć wcale nie było mi wtedy do śmiechu. ;) W skrócie pisząc – przez przypadek Marcin zapisał mnie do szybszej grupy (były dwa starty, wolniejszy i szybszy), co sprawiło że startowałam z samymi mężczyznami. Od początku byłam ostatnia, rozwiązał mi się but i wszystko było nie tak, jak być powinno… ALE koniec końców zajęłam drugie miejsce open wśród kobiet. Wielka niespodzianka i radość.
W lipcu zrobiliśmy również symboliczny bieg nad Rusałką – City Trail onTour. Skoro nie mógł się odbyć, to sami go sobie zorganizowaliśmy. Kilka osób się zebrało, aby wspólnie pobiec pięć kilometrów. Pamiętam jak było gorąco tego dnia i jak mi się nie chciało. Mimo to pobiegłam znowu poniżej 21 minut.
To był dobry miesiąc, z wieloma dobrymi biegami. Razem wyszło 252 kilometrów.
SIERPIEŃ
W sierpniu czekał nas kolejny start na stadionie. Tym razem 5000 m na poznańskim Golęcinie! Bieg organizowany przez Maratończyk Poznań. Drugi raz, więc czułam się może trochę pewniej niż we Wrześni. Ale tym razem startowałam w serii najszybszych kobiet i to naprawdę mocno stresowało! Na szczęście dobre towarzystwo (szczególne pozdrowienia dla Elity – Hani i Magdy! :D) sprawiło, że te kilometry minęły niezwykle szybko. Zrobiłam wtedy mój najszybszy czas na tym dystansie – 20:09!
Emocje były takie, że jeszcze przez kolejne dwa dni chodziłam z uśmiechem na twarzy. To była też kolejna motywacja do treningów. Dzięki temu w sierpniu większą część moich treningów robiłam na nowym stadionie rozgrzewkowym na Golęcinie. Piękny obiekt, na którym naprawdę dobrze się biega. Cieszę się, że mam go tak blisko domu!
W sierpniu wybiegałam 215 kilometrów.
WRZESIEŃ
Wrzesień był moim najlepszym miesiącem, jeżeli chodzi o starty i był to chyba “najnormalniejszy” miesiąc w czasach pandemii.
Pierwszy weekend zaczęliśmy startem znowu na dystansie 5 kilometrów. Tym razem bieg na Torze Poznań. Ciekawy pomysł, ciekawe miejsce, coś nowego, coś szybkiego. Biegło się tam całkiem nieźle, zajęłam czwarte miejsce open wśród kobiet.
Zaledwie tydzień później czekał nas kolejny niezwykle ciekawy start! Tym razem sztafeta 10 x 400 m podczas Poznań Athletics Grand Prix 2020. Rozpisywać się nie będę, bo wszystko możecie przeczytać w moim wpisie ale do dziś pamiętam, jakie to było uczucie móc pobiec na tym stadionie. Taki nietypowy dla mnie dystans, dookoła kibice i wszystko podczas tak dużej imprezy sportowej. WOW! Myślę, że to jeden z tych biegów, którego nie zapomnę do końca życia.
Ah, ta nasza piękna RÓŻÓWA drużyna! Dzięki Kochani!
Dzień później startowaliśmy jeszcze w naszym ukochanym Forest Runie. Fajnie, że się odbył i że mieliśmy okazję pobiegać po pięknym WPNie. To był dla mnie wyjątkowo mocny bieg, zajęłam drugie miejsce open, co było dla mnie ogromną niespodzianką. (O tym też możecie dokładniej przeczytać w wyżej podlinkowanym wpisie).
Na koniec września pobiegliśmy w kolejnym biegu organizowanym przez Maratończyk Poznań na 5000 m na Golęcinie. Trzeci taki start, więc chyba naprawdę polubiłam stadion. Mimo to kolejny stres i kolejne piękne przeżycie jednocześnie.
20:04 – tyle udało się wtedy nabiegać. I jest to do tej pory mój najszybszy czas na tym dystansie.
Fajnie, że w czasach pandemii pojawiły się takie biegi. Dzięki temu mieliśmy znowu okazję poczuć klimat startów. Poza tym dużo się o sobie nauczyłam, Zobaczyłam jak się biega na stadionie. Dla mnie to było duże przeżycie i dużo fajnych emocji.
Wrzesień to 243 kilometry
PAŹDZIERNIK
Październik to zawsze miesiąc maratonu, niestety nie w tym roku. Nie było też żadnych startów, ale za to dużo treningów. Wystartowałam w ramach Poznan Virtual Run (covidowa namiastka poznańskiego maratonu) i pobiegłam dziesięć kilometrów. Pamiętam, że chciałam to pobiec mocno, aby się sprawdzić, ale to zupełnie nie był mój dzień. Wiało, padało, było ciemno, źle się czułam. Mimo wszystko cieszę się, że symbolicznie mogłam być myślami z poznańskim maratonem. Co ciekawe, tydzień później zrobiłam sobie trening, na którym pobiegłam ten dystans o wiele szybciej i czułam się sto razy lepiej. Bywa i tak. ;)
Potem nic ciekawego się w moim październiku nie działo. Dużo pracy (to akurat dobre), coraz krótszy dzień i coraz mniej motywacji. Łapię taki czas co roku, zaczyna się w październiku i trwa zawsze do grudnia, stycznia. Październik jeszcze jest ok, ale gorzej zaczyna się robić w listopadzie. Wtedy źle mi się biega, często mam problem z wyjściem na trening i sensownym treningiem. W tym roku do tego wszystkiego doszedł remont mieszkania, który był już na końcówce, a to oznaczało przeprowadzkę. Super sprawa, ale dużo rzeczy na głowie (dosłownie) , dużo załatwiania i dużo stresu. A to nie pomaga w bieganiu.
O dziwo i tak, mimo braku startów i mniejszej motywacji, udało się przebiec 293 kilometry. Ten wynik zawdzięczam Marcinowi, który zabierał mnie ze sobą na swoje spokojne wybiegania.
LISTOPAD
Listopad zaczęłam dobrze, bo długim wybieganiem za dnia (pracując nie mam takiego luksusu). Potem było już tylko spokojniej, bo nasza przeprowadzka zaczęła zajmować nam coraz więcej czasu. Dobrze, że na drugą część miesiąca przypadło nasze roztrenowanie. W ciągu dwóch tygodni biegałam tylko cztery razy i to zaledwie kilka kilometrów. Na jednym z tych biegów dołączyliśmy do naszego kolegi Jacka, który zorganizował bieg charytatywny dookoła Cytadeli. Sto (!) kilometrów na naprawdę wymagającej pętli. Jacek biegał od piątkowego wieczoru, przez całą noc, dlatego przybiegliśmy do niego w sobotę wczesnym rankiem, aby dodać mu sił. Jacek, jeszcze raz wielkie gratulacje za ten wyczyn!
Potem w listopadzie niewiele się działo biegowo. Praca, przeprowadzka, pies, praca, przeprowadzka, pies – tak to mniej więcej wyglądało. A motywacji malusio. ;)
Kilometrów wyszło 173.
GRUDZIEŃ
Grudzień był już w nowym mieszkaniu, z nową energią … ale zdecydowanie nie do biegania. ;) Nie ukrywam, że po powrocie z pracy zwyczajnie nie chciało mi się wychodzić, bo… chciałam się nacieszyć nowym mieszkaniem. Miałam poczucie, że nie mam czasu się w nim „namieszkać”. Na szczęście jest Marcin, który nie pozwolił mi leżeć na łóżku i nie wychodzić na trening. Pierwszy tydzień był dość spokojny – biegałam po kilka kilometrów, najczęściej z Felą, żeby to ona się wybiegała. A dopiero w drugim tygodniu zaczęłam się rozkręcać. Biega mi się coraz lepiej, ale myślę że daleko mi chwilowo do wrześniowej formy.
Póki co się nie spinam, nie wymagam od siebie czegoś, czego nie dam rady i .. słucham swojego organizmu. To mi zawsze najlepiej wychodzi.
Poza tym bardzo spodobało mi się bieganie z Felą i biegam z nią tak często, jak tylko mogę. Czasami wychodzę na kilka kilometrów i robię całość z nią, czasami dzielę trening na dwa – najpierw kilka kilometrów z Felą, potem sama. Zamówiłam dla niej specjalne szelki, aby również dla niej była to radość. I muszę powiedzieć, że nasze treningi są coraz lepsze. Biegamy szybciej, dłużej, bez przerw i przystanków.
Grudzień to też miesiąc, w którym rozkręcam się znowu po roztrenowaniu. Teraz to głównie “spokojne” biegi, bez żadnych akcentów. Myślę, że przyjdzie na to czas i ochota w nowym roku.
Tak jak wspomniałam, tak już mam. Obserwuję to od kilku lat, że listopad-grudzień to miesiące biegowej “degrengolady”. Wraz z nowym rokiem pojawia się we mnie coraz więcej sił i motywacji.
Tak czy inaczej cieszę się, że udaje mi się średnio pięć, sześć razy tygodniowo wyjść na trening. I to przez cały ten pandemiczny czas. Do tego raz w tygodniu joga online (polecam wtorkową jogę z Basią Tworek na jej Instagramie) oraz ćwiczenia wzmacniające w domu.
Uff, to był… ciekawy rok. Był inny, pełen stresu, ale nie mogę powiedzieć, że to był zły rok.
- Pojawiła się u nas Fela. Co prawda musimy z nią dużo pracować (jeszcze jest bardzo młoda), ale daje tyle radości, że to wszystko wynagradza
- Zoffee nadal działa, a wszyscy wiemy, że to nie był dobry rok dla gastronomii
- Udało mi się wystartować w półmaratonie i zrobić w nim życiówkę. Poza tym udało mi się wystartować w kilku fajnych biegach i poprawić swoje czasy. Każdy start w tym roku doceniam bardziej, niż kiedykolwiek!
- Przeprowadziłam się do nowego mieszkania, z którego się bardzo cieszę i które daje mi dużo radości. Home sweet home!
- Mam kochanego męża, który motywuje mnie do treningów i nie pozwala się obijać ;)
- Po wielu latach wróciłam do nauki języka włoskiego, z czego się bardzo cieszę. Myślę, że gdyby nie koronawirus, Eliza moja nauczycielka, nie prowadziłaby zajęć online, a ja bym się nie zdecydowała na powrót do nauki (bo brak czasu, bo dojazdy, bo….).
- Spróbowałam nowego sportu – popływałam na SUPie! :)
- Miałam w sobie przez cały rok dużo motywacji do biegania.
- Poza tym w tym roku oprócz biegania było dużo jogi, którą praktykowałam zarówno online (Basia Tworek), jak i na zajęciach – nasze zajęcia w plenerze dla KB, dzięki Barbe Yoga. Mam nadzieję, że wrócimy do tego wiosną!
I last but not least – jestem zdrowa i wszyscy moi bliscy są zdrowi. A myślę, że ten rok pokazał nam, co tak naprawdę jest ważne w życiu.
Patrzę dziś sobie przez okno, w to ładne błękitne niebo (patrz główne zdjęcie) i wierzę w to, że 2021 będzie lepszy. Że powoli wszystko wróci do normy. Mam wielką nadzieję, że spotkamy się niedługo na jakimś dużym biegu z uśmiechami na (niekoniecznie zakrytych) twarzach.
Tego nam wszystkim życzę. I zdrowia, dużo zdrowia!!!