Czas nieubłaganie przerzuca ostatnie kartki w tegorocznym kalendarzu. Schyłek grudnia, to okres wyjątkowy, pełen refleksji, podsumowań, planów i postanowień. Na naszym blogu tradycyjnie spinamy klamrą wszystkie biegowe wydarzenia, w których brałyśmy udział. U mnie będzie dość skromnie i w tym wpisie wytłumaczę Wam dlaczego.
Czas ma w sobie jakąś magiczną właściwość, która powoduje, że im jest się starszym, tym szybciej ucieka. Włosy posypuje srebrnym pyłem, a na twarzy zostawia zmarszczki. Choć oznak starzenia jeszcze na sobie nie widzę (przyznam jednak, że coraz częściej znajduję tu i ówdzie samotny siwy włos), to mam wrażenie, że od kilku lat z polskiego pociągu przesiadłam się do francuskiego TGV. Dopiero strzelały korki w szampanach, dopiero inaugurowałam nowy rok 2016 biegiem (pamiętacie, padał wtedy śnieg), a tu już piszę kolejne podsumowanie. Pewnie wielu z was ma podobnie. Mój rok jak zwykle rozpoczął się postanowieniami, z których niewiele wyszło. Tłumaczę sobie to tym, że pewnie za dużo od siebie wymagam. Pierwsze miesiące roku spędziłam na powolnym człapaniu. Od maratonu w październiku 2015 wypadłam z rytmu i powoli zaczęłam tracić moją szlifowaną miesiącami postciążowego biegania formę. Na horyzoncie majaczył mi tylko poznański półmaraton i naiwnie myślałam, że pobiegnę w nim co najmniej na 1:39. Moje plany szybko zostały zrewidowane podczas deszczowych 21,1 km, kiedy to nabiegałam raptem 1:43. Pod koniec kwietnia zrehabilitowałam się nieco ustanawiając nowy rekord życiowy na 10 km, który nadal jest moim aktualnym: 45:01. Pomimo licznych startów na 10 km w 2016 roku nie udało mi się złamać 45 minut. Sama się zastanawiam, czy blokuje mnie moja głowa, czy niedostateczne przygotowanie. W tym roku udało mi się ukończyć Grand Prix Powiatu Wrzesińskiego w biegach na 10 km. W generalnej klasyfikacji zajęłam 1. miejsce w kategorii wiekowej. To w zasadzie jeden z nielicznych sukcesów.
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
W czerwcu tego roku pierwszy raz zaczęłam korzystać w profesjonalnej opieki trenerskiej i biegałam pod okiem doświadczonej Agnieszki Janasiak. To była decyzja, która przewróciła moje bieganie do góry nogami. Zaczęłam biegać wg tętna, co w praktyce oznaczało bardzoooo wolne bieganie (przynajmniej na początku) z wieloma akcentami szybkościowymi. Wtedy też zaczęłam wątpić nieco w realizację planu <3:30 na maratonie. Treningi tempem grubo powyżej 5 min/km, a nierzadko i 6, a ja mam przebiec cały maraton poniżej 5 min/km? To się nie uda- myślałam. Dwa tygodnie przed królewskim dystansem sprawdziłam jeszcze formę podczas półmaratonu w Swarzędzu i nabiegałam 1:39:15, czyli całkiem przyzwoicie, ale i tak nieco gorzej niż rok wcześniej w znacznie trudniejszych warunkach. To zasiało w mojej głowie ziarno niepewności. Jak już wiecie udało mi się złamać z zapasem 3:30, a ten bieg zapisał się w mojej głowie jako jeden z najlepszych, podczas którego wszystko zagrało, a najbardziej zagrała sama głowa. Tym samym przekonałam się na własnej skórze, że nie trzeba aż tak żyłować na treningach: treningi rządzą się swoimi prawami, a starty swoimi. Sukces zależy od wielu czynników, choć oczywiście najważniejsze jest przygotowanie.
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
I tak kończy się moja biegowa historia w 2016 roku. Bez większych wzlotów i bez bolesnych upadków. Osiągnęłam swój cel i poprzestałam na tym. Teraz biegam znacznie mniej i znacznie bardziej dla przyjemności bo zimowa aura nigdy specjalnie mi nie sprzyjała. Wielokrotnie myślałam nad 2017 rokiem i wciąż zastanawiam się, czy biegać po nowe życiówki, czy raczej z pasją, ale dla przyjemności. Najbardziej racjonalna i zdroworozsądkowa odpowiedź brzmi: biegać dla przyjemności. Nie jestem przecież zawodowcem, nie żyję z biegania. A co jeśli przytrafi mi się ciężka kontuzja, która nie tylko wykluczy mnie z biegania, ale z normalnego życia w ogóle? Urazy, to ryzyko wpisane w każdy sport i tego jestem świadoma, ale dalsze żyłowanie wyników na moim poziomie znacznie to ryzyko podnosi. Szczęśliwie, od kilku lat nie miałam żadnej kontuzji (odpukać) i chciałabym zatrzymać ten status quo. Problem jednak polega na tym, że bieganie dla wyniku wciąga, jest wyznacznikiem biegowego rozwoju i ogromną motywacją. Na ten moment jednak stawiam na utrzymanie obecnej formy i większej koncentracji na innych sprawach, także tych okołobiegowych. Nie mam jeszcze sprecyzowanych planów biegowych na 2017 rok, choć nowością jest chęć przebiegnięcia maratonu wiosną, czego jeszcze nigdy nie zrobiłam. Tradycyjnie planuję wystartować w biegach sygnowanych przez POSiR, czyli poznańskiej połówce i maratonie. A reszta? Na pewno dowiecie się z bloga. Nie będzie jednak zaskoczeń w stylu triathlon, czy ultra. Wciąż jeszcze lubię asfalt i chyba z wzajemnością.
Tytułem zakończenia wyjaśnię jeszcze, dlaczego tak rzadko startuję. Odpowiedź jest prosta. Nasyciłam się już częstymi startami, nie jestem też typem kolekcjonerki medali, koszulek i numerów startowych. Nie muszę ich mieć tysięcy, wolę mieć takie, które będą nośnikiem fajnych wspomnień i będą miały dla mnie szczególne znaczenie, jak np. te z maratonów (tak, te mogę kolekcjonować). Poza tym istnieje jeszcze kwestia finansów. Rynek imprez biegowych prężnie się w Polsce rozwija, a bogata oferta potrafi przyprawić o zawrót głowy. Start w imprezie zaczyna się wg moich obserwacji od 50 zł. Do tego należy doliczyć koszt dojazdu, żeli etc. i wychodzi z tego już spora kwota. Jakby się uprzeć można w jeden weekend obskoczyć kilka biegów. Ja nie ukrywam, że zamiast startu w przeciętnej imprezie wolę kupić sobie książkę lub iść do restauracji i zadowolić kubki smakowe. Dlatego też mój biegowy kalendarz nie jest szczególnie porywający i tu pewnie nic się w przyszłym roku nie zmieni, a wymarzony start za oceanem lub w Japonii jest póki co poza moim zasięgiem finansowym.
Dobrze, że poruszyłaś temat finansów – mnie też dopiero niedawno wpadło do głowy, że taka biegowa turystyka potrafi opróżnić kieszeń. Oczywiście nie ma w tym nic złego, dopóki nie ma innych priorytetowych wydatków. Same pakiety startowe dla biegowej pary to czasem 200 zł, a jeszcze trzeba doliczyć to wszystko, co wymieniłaś.