W święta pochłonęłam REKORDOWĄ ilość czekolady. Mam wrażenie, że bardzo zaszkodziłam moim zębom. W boczki też poszło (zawsze idzie w boczki, a nie jak kiedyś naiwnie wierzyłam, w cycki), ale nie byle co bo Lindt Hazelnut.
Do adremu jednak. Za niespełna 20 dni czeka mnie pierwszy w życiu start na 10 km. Za punkt honoru wzięłam sobie złamanie 50 minut (życiówka 52:24). Nie jest to może wysko postawiona poprzeczka, ale w świetle mojej niemocy biegowej, która trwa już ponad tydzień, jest to poważny cel.
 Jak wiecie podczas półmaratonu dałam z siebie wiele. Dobra passa nie trwa jednak wiecznie. Na pierwsze rozbieganie poszłam dopiero w piątek. Miało być 15 km, ale ból lewego kolana i mięśnia zlokalizowanego w tylnej części ud (co to za cholerny mięsień, ktoś wie?) popsuł dość skutecznie moje plany. Dzisiaj, chciałam podbudować nieco morale i wystartowałam z planem przebiegnięcia 10 km w tempie 5:30 na kilometr. Pierwszy udało mi się nawet zrobić w 4:17 (błąd), a już na kolejnych bateria powoli się wyczerpywała. Finalnie, 10 km przebiegłam w ponad 57 min (ten podły czas zrzucam na karb kobiecej niedyspozycji). Na 9. kilometrze przystanęłam i porozciągałam się opierając fachowo o drzewo, a zupełnie w gratisie odcisnęłam sobie na rękach jego historię (pozory profesjonalizmu kosztują wiele).
Dopadł mnie więc frustrujący smutek biegowy. Taki, że bardzo chcę, a nie mogę. Moje ciało się buntuje, moje zęby chcą wypaść, moje boczki mają kształt tabliczki czekolady. Motywuje mnie tylko myśl, że w kartoniku spoczywają wymarzone buty biegowe, które mam dostać na urodziny (chętnie przyjmę inne prezenty). Efekt placebo zaczyna działać. Wiem, że w tych butach pobiegnę szybciej…
PS. Kobiety biegają doczekały się już ponad 500 fanów na Facebooku. Z tej okazji chciałabym Wam podziękować, bo gdyby nie Wy, nie byłoby bloga i grupy. Będę wdzięczna za pozostawienie komentarza, czy obecna formuła bloga się sprawdza, i o czym chciałybyście poczytać. Dziękuję :)