Pomysł na ten wpis zawdzięczam Asi, która pewnego dnia podrzuciła mi ten temat w naszej grupie Kobiety biegają na Facebooku, do której serdecznie zapraszamy. Faktycznie miała rację, że taki wpis warto przygotować.
Jak pewnie widzicie, jest u mnie ostatnio tego biegania dość dużo. Szczególnie ostatnie trzy miesiące 2014 roku były bardzo aktywne, ale na to miało wpływ sporo różnych czynników. Również nowy rok i styczeń okazał się nadzwyczaj aktywny. Pewnie patrząc na moje posty można pomyśleć, że weekendowe 20 kilometrów to dla mnie standard. I prawda, bo raz w tygodniu staram się robić dłuższe, spokojne wybiegania, ale to nie jest zawsze tak, że robię je bez problemu. Do czego zmierzam – to nie jest tak, że ja biegam od zawsze. ;) Co zabawne, kiedyś bardzo nie lubiłam biegania i ja również zaczynałam moją przygodę z tym sportem od marszobiegów, a pokonanie biegiem kilometra było dla mnie wówczas abstrakcją. Chciałabym trochę przybliżyć Wam moje biegowe początki, tak w ramach motywacji głoszącej: „Ty też możesz przebiec maraton”.
Pierwszy trening – marszobieg – zrobiłam ścieżkami ogrodu botanicznego w Kolonii. Kiedy w klubie fitness, do którego regularnie chodziłam na ćwiczenia rozpoczął się remont, instruktorka zaprosiła grupę na wspólne bieganie. Pamiętam ten trening trochę jak przez mgłę. Nie wiem jaki zrobiłyśmy dystans, co na pewno pamiętam to to, że więcej było marszu, niż biegu. Ten trening mi się spodobał i czasami powtarzałam go z koleżanką, ale też bez przesady. To jeszcze nie była miłość do biegania. W wieku 17 lat wróciłam do Poznania i starałam się biegać (nadal rzadko i mało) w parku Sołackim. Jeszcze wtedy bieganie nie było aż tak powszechne, biegaczy nie mijałam prawie żadnych i pamiętam tylko zdziwione spojrzenia innych ludzi, które momentami nawet mnie krępowały. Według moich danych w 2008 roku zaczęłam biegać z aplikacją NIKE+. Nadal nie nazwałabym tego poważnym bieganiem, bo wychodzi na to, że przez cały rok zrobiłam oszałamiające 11,2 kilometrów. WOW! Do dzisiaj nie rozumiem, jak to w ogóle możliwe, że zrobiłam chyba tylko dwa biegi. W sumie, to to nie było nic, ale najwyraźniej wtedy bieganie nie było jeszcze dla mnie tak ważne. Do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć ;) . I tak z roku na rok zaczęłam ten sport traktować coraz poważniej.
Największy przełom nastąpił w 2010 roku. Zapisałam się wtedy na mój pierwszy półmaraton, oczywiście ten poznański. Pamiętam jak dziś, to była niedziela, 28 marca. Wspólnie z moimi kolegami – Jarkiem i Łukaszem – postanowiliśmy pobiec spokojnie i wzajemnie się motywować. Oczywiście stres na starcie był dość duży. Nie wiedziałam wtedy praktycznie nic, prawie nikogo nie znałam, a mój najdłuższy przebiegnięty dystans przed półmaratonem wynosił 16 kilometrów. Moim/naszym jedynym celem było dobiegnięcie do mety. Chciałam sprawdzić, czy umiem biegać takie dystanse. Biegliśmy naprawdę spokojnie, były nawet postoje na punktach odżywczych, a cały ten bieg był ogromną zabawą. Czas był wtedy nieważny. A to, że po 2 godzinach 28 minutach wbiegłam z ogromną radością na metę cieszyło najbardziej. Udowodniłam sobie, że umiem przebiec półmaraton, co jeszcze na starcie wydawało mi się czymś nie do końca możliwym.
Wbrew temu, co można by pomyśleć po półmaratonie nie było wcale wiele kolejnych startów, ale coraz bardziej „męczyła” mnie myśl o maratonie. Z pomocą nadeszła Gazeta Wyborcza, która zbierała drużynę czytelników chcących profesjonalnie przygotować się do maratonu. Pod wpływem impulsu postanowiłam wysłać zgłoszenie, chociaż nie liczyłam na to, że zostanę wybrana. Oczywiście stało się inaczej i po niecałych dwóch tygodniach okazało się, że zostałam wybrana. Od maja 2010 do maratonu zaczął przygotować nas Artur Kujawiński (do dziś za każdym razem, kiedy się widzimy dziękuję mu za to, że zaraził mnie pasją do długich dystansów). Myśl, o tym, ze przygotuje mnie trener uspokoiła nie tylko mnie, ale przede wszystkim moją Mamę, która początkowo dość sceptycznie podchodziła do moich maratońskich planów. Skrupulatnie wykonywałam każdy trening, starając się nic nie opuszczać, byłam wtedy bardzo dumna z tego, że tak poważnie i solidnie podeszłam do treningów. Opłacało się, drugi półmaraton w życiu, który był równocześnie próbą generalną przed maratonem, czyli półmaraton w Pile, okazał się świetnym biegiem, podczas którego polepszyłam czas o 26 minut! Bardzo widoczne efekty treningów pozwoliły mi uwierzyć, że dam radę ukończyć maraton.
I tak 10.10.2010 roku wystartowałam i ukończyłam mój pierwszy maraton w życiu. Nie było to wcale takie łatwe. Ówczesna trasa poznańskiego maratonu miała dwie pętle. Nie muszę Wam mówić, jak się poczułam, gdy na wysokości Malty (wtedy tam usytuowana była meta), mając świadomość, że przede mną kolejne 21 kilometrów tej samej trasy, minęła mnie czołówka skręcając w kierunku mety. Na 28 kilometrze dopadł mnie kryzys – ogromny skurcz uda, który sprawił, że musiałam na chwilę przejść do marszu. Większość trasy biegłam wspólnie z moją koleżanką Asią, ale w pewnym momencie się od siebie odłączyłyśmy i ostatnie 10 kilometrów biegłam już sama. Dziś niewiele pamiętam z tamtego biegu, pamiętam moment na Ratajach, kiedy po mojej lewej stronie jeździły samochody, a ja walczyłam z wiatrem i podbiegiem. Pamiętam, że nie miałam już sił, ale chęć dobiegnięcia na metę była o wiele silniejsza. Pamiętam też wielki doping moich rodziców, którzy pojawili się w paru punktach (mój Tata dzień po maratonie czuł się tak, jakby sam go przebiegł ;) ). Była też moja koleżanka Gosia, która bardzo poważnie podeszła do tematu kibicowania i wspierała mnie w tych najgorszych miejscach.
Ukończenie mojego pierwszego maratonu i zrealizowanie wielkiego marzenia zajęło mi dokładnie 5 godzin. Dzisiaj myślę, że dość długo, ale podobnie jak w przypadku pierwszego półmaratonu, czas był naprawdę obojętny. Liczyła się tylko meta i ukończenie maratonu. O tym, że następnego dnia nie mogłam się podnieść z łóżka oraz schodziłam po schodach tyłem nie myślę, w głowie zostały głównie radość, satysfakcja i te miłe momenty. Kiedy na mecie spotkałam rodziców, powiedziałam im i sobie, że zrobiłam to raz, ale NIGDY więcej. Jak widać, stało się inaczej, ale faktycznie na drugi maraton odważyłam się dopiero w marcu 2012 roku. Chyba dojrzałam do tego, że muszę jeszcze bardziej i przede wszystkim regularnie trenować oraz startować w zawodach, aby maraton aż tak nie bolał.
W 2011 było sporo innych biegów i to chyba właśnie wtedy zaczęłam startować w Grand Prix Poznania w biegach przełajowych (dzisiaj znane Wam jako City Trail), czyli 5 kilometrów nad Rusałką. Miałam blisko z domu, znałam trasę, bo głównie tam trenowałam i biegało tam coraz więcej moich znajomych. To pewnie między innymi dlatego mam do tego biegu aż taki sentyment i nadal w nim startuję (już jutro kolejny bieg tegorocznej edycji!). Wczoraj znalazłam to zdjęcie i wychodzi na to, że 2011 zakończyłam biegowo, startując pierwszy raz również w biegu Sylwestrowym nad Maltą.
2012 był rokiem drugiego maratonu, który pomimo tego, że był drugim, to był chyba jeszcze bardziej stresującym od debiutu. Po pierwsze miałam ponad roczną przerwę na tym dystansie, po drugie był to start wiosną, po trzecie wiedziałam już, czego mogę się mniej więcej spodziewać i też czego obawiać. Wybór padł na jedno z moich ulubionych miejsc w Europie, czyli na Barcelonę. Miałam najlepszych kibiców na świecie – moją rodzinę. Mój brat wtedy jeszcze tylko kibicował i pewnie sam nie myślał o tym, że dokładnie dwa lata później pobiegnie ze mną tymi samymi ulicami swój debiut maratoński. To był piękny maraton, świetna organizacja, dobra pogoda, niesamowite emocje no i … życiówka. Czas udało się poprawić o 40 minut, co było wielką niespodzianką. Wydaje mi się, że wtedy zaczęła się ta prawdziwa miłość do biegania. Chwilę po Barcelonie zdecydowałam się na drugi maraton jesienią i zapisałam się (wtedy jeszcze można było się normalnie zapisać) na maraton w Berlinie (tam również udało mi się zrobić życiówkę i poprawić czas o 18 minut). Pomiędzy Barceloną, a Berlinem były liczne biegi. VII edycja Maniackiej Dziesiątki była pierwszym biegiem, w którym jako klub wpisałam „kobietybiegaja.pl”. Potem pierwsza edycja półmaratonu Lwa (właśnie sprawdziłam wyniki i były całkiem niezłe), półmaraton w Pile, Szamotułach, Kościanie. Tych startów było bardzo dużo, bardzo regularne treningi i coraz więcej przebiegniętych kilometrów. Poza tym w 2012 roku dołączyłam do Magdy i „Kobiety biegają”, a to przecież zobowiązywało do kolejnych startów. ;)
I tak w 2013 roku doszedł jeszcze jeden maraton (dwa wiosną, jeden jesienią), czyli w roku zrobiłam ich trzy. Był Rzym i pierwszy raz złamane 4 godziny, Praga i Berlin po raz kolejny, wspólnie przebiegnięty z Magdą i zakończony życiówką! Było oczywiście też więcej startów na dystansie 5 km, 10 km, jak i liczne półmaratony, również zagraniczne.
Rok 2014 dopiero niedawno minął, a podsumowanie robiłam na blogu, kto nie pamięta, niech sobie przeczyta. Dlatego nie będę się powtarzać, ale dodam tylko, że był to pierwszy rok, w którym ukończyłam cztery maratony (dwa wiosną oraz dwa jesienią), kończąc sezon z nową życiówką na tym dystansie. Było też dużo innych biegów, krótszych i dłuższych, ale to wszystko przecież wiecie.
No i dotarliśmy do 2015 roku. Patrząc na tendencję wzrostową (co roku dochodził kolejny maraton) sama boję się pomyśleć, co ja znowu wykombinuję. Mija już drugi miesiąc, a ja jestem w trakcie przygotowań do pierwszego poważniejszego biegu, który już niedługo. Planów mam w tym roku sporo, ale o nich w odrębnym wpisie. Już wkrótce zdradzę Wam, na jakie biegi się wybieram.
Celem tego wpisu było pokazanie, że ja też biegania się stopniowo „uczyłam” i dzięki regularnym treningom doszłam do takiego etapu, na którym jestem teraz. Warto zacząć swoją biegową przygodę ze spokojem. Wiem, że teraz biega zdecydowanie więcej osób, niż biegało w roku 2010, ale to nie znaczy, że ktoś inny musi wyznaczać nam nasze cele i granice. To co, że koleżanka z biura biega więcej, albo szybciej. W międzyczasie nauczyłam się jednej ważnej rzeczy: patrzę głównie na swoje wyniki i jedynie te próbuję polepszyć. Nie patrzę na innych (oczywiście kibicuję wielu moim znajomym i podziwiam za biegowe rezultaty!), bo zawsze będzie ktoś, kto jest ode mnie lepszy i szybszy oraz zawsze będzie ktoś, kto jest wolniejszy. Coraz lepiej znam mój organizm i wiem, na co mogę sobie pozwolić. Jeżeli biegam dużo, to znaczy, że czuję, że mogę. Oczywiście nadal sama popełniam błędy, ale i z tych staram się wyciągać wnioski.
Często czytam, że udało się przebiec „tylko 5 kilometrów, w takim wolnym tempie”. Nie ma się tym co przejmować. Zawsze powtarzam, że potrzeba cierpliwości. Trening, trening i jeszcze raz trening! Efekty na pewno pojawią się szybciej, niż się tego spodziewacie. W końcu „Rome wasn’t built in a day” i z bieganiem też tak jest, co sama cały czas widzę. Biegajcie dla siebie, róbcie swoje postępy nie sugerując się innymi. Od tych bardziej doświadczonych zbierajcie jedynie porady, ale te mają Was motywować, a nie odwrotnie.
PS Kasiu, Ty pytałaś „dlaczego według większości maraton, to najważniejszy dystans w życiu biegacza”, a że ten wpis trochę do tego nawiązuję, to pozwolę sobie odpowiedzieć też na Twoje pytanie w kilku zdaniach. Czy to najważniejszy dystans? Ciężko stwierdzić. Faktycznie coś w tym jest, że po pewnym czasie w głowie wielu biegaczy pojawia się marzenie, jakim jest ukończenie maratonu. Tak było również w moim przypadku. Kocham ten dystans i jednocześnie go nienawidzę. ;) Po paru latach biegania mogę jednak stwierdzić, że zdecydowanie wolę dłuższe dystanse od krótszych. Ale nie każdemu musi ten dystans odpowiadać. I tu znowu wrócę do mojej opinii, aby biegać dla siebie nie sugerując się tym, że połowa znajomych wystartowała w maratonie. Jeżeli nie czujesz tego dystansu, to po co robić coś wbrew sobie? Z drugiej strony przebiegnięcie 42,195 km jest bardzo ciekawym doświadczeniem i chyba nie da się go opisać. Trzeba sprawdzić samemu… ;)
Fajna opowieść taka do kawki w pracy ;) ale przyznam że płynne przejście od marszobiegu i 11 km w ciągu roku nagle do ukończenia półmaratonu mnie rozbawił.
Ale są zdjęcia, że pomiędzy było trochę tego biegania :)
Dziękuję Zosi za ten wpis, bardzo krzepi!
O to chodziło :) Dziękuję i ja!
Bardzo ciekawy wpis i historia o tym jak rodzila sie pasja:)
Dzięki! :)
Chyba najgorsza rzecz na trasie przy pierwszym maratonie – pętla w połowie trasy. Nawet nie chcę sobie wyobrażać jak się czuli początkujący na tym dystansie. Bardzo cenne dla mnie zakończenie, bo czasami jeszcze plączę się w myśleniu „inni w moim wieku robią to znacznie szybciej/lepiej(…)” etc. A tak jak piszesz, liczy się to, że po raz kolejny wychodzę na trening, albo poprawiam SWÓJ wynik… :) Mam nadzieję, że za jakiś czas sama będę mogła napisać post o swoim pierwszym maratonie… Albo kolejnym… :) Pozdrawiam! codziennikangie.blogspot.com