Analizując moje dotychczasowe starty i wyniki, a także opierając się na czysto subiektywnych odczuciach moim faworytem wśród dystansów jest półmaraton. Choć nie jest on tak szlachetny jak 42195 metrów, a ludzie na dźwięk o nim nie zbierają szczęk z podłogi, to mam do niego spory szacunek.
Śmiać mi się chce, gdy niektórzy pytają, ile to jest PÓŁMARATON (naprawdę pytają).
Półmaraton to jest pół maratonu, a więc 42195 podzielone przez 2. Tę magiczną dla wszystkich biegaczy liczbę wtłacza się dzieciom na lekcjach historii już w podstawówce. Ale do sedna. Boję się maratonów i naprawdę uważam, że ten pierwszy poszedł zbyt łatwo. Byłam przygotowana na katusze, na ból i łzy. Sądzę więc, że jeszcze przyjdzie mi poznać prawdziwe, to gorsze oblicze królewskiego dystansu. Koniec dygresji.
Piszę o tym bo układam w głowie plany biegowe na nadchodzące półrocze.
Na pewno będzie 13. Poznań Maraton. Wcześniej wpadnie półmaraton, może nawet dwa. No i jakaś dycha. Bardzo poważnie rozważam udział w VII Nocnym Maratonie Kanału Bydgoskiego. (noc z 23 na 24 czerwca) – chodzi o przygodę 
i przetruchtanie w limicie czasowym (6h).
Po tygodniowej przerwie, spowodowanej dzieleniem moich dróg oddechowych z milionami bakterii, wróciłam do biegu. Właśnie tego mi było trzeba. Czuję oczywiście spadek formy, ale czerpię wprost nieopisaną radość z biegania. A z nowymi butami się docieramy.
Powoli też klarują się plany wakacyjne, ale póki co zdradzę, że będzie to miejsce, które można zwiedzić biegając. Taki wrześniowy wojaż, na pewno byłby doskonałym zwieńczeniem przygotowań do maratonu. Jeśli zaś mowa o przygotowaniach. Owszem, chciałabym złamać 4 godziny, ale na chwilę obecną nie jestem bardzo zdeterminowana. Nie mam też w planach planów treningowych. Plany nie są dla mnie. Żeby je zrealizować, musiałby stać nade mną jakiś szczególnie okrutny i do bólu egzekwujący KTOŚ. Takiego Ktosia brak. I bardzo dobrze.