To miał być bieg, w którym pęknie przeklęte 50 min. Czułam się dobrze przygotowana do tej życiówki. Wciąż jeszcze towarzyszyła mi forma szlifowana do półmaratonu. Nieszcześliwie, zwiastuny przeziębienia towarzyszące mi od początku zeszłego tygodnia, przeszły jednak do ofensywy. I tak w niedzielę rano obudziło mnie pełne słońce i pełen kataru nos. Dokonałam wszystkich przedstartowych rytuałów i ruszłam na miejsce zbiórki. Była to moja pierwsza impreza biegowa na tym dystansie. Jeszcze przed strzałem z pistoletu inicjującym bieg, na mojej twarzy pojawiły się kałuże potu. Wystartowałam nad wyraz dobrze i trzymałam poziom do 2. km. Później było już znacznie gorzej. Do tego stopnia, że po raz pierwszy chciałam zejść z trasy. Od 5 km. aż do końca zatrzymałam się chyba 10 razy (po trzecim już przestałam liczyć), a jestem przeciwniczką przechodzenia do marszu i nigdy tego nie robię! Po raz pierwszy bieg nie sprawiał mi żadnej przyjemności.


Przy końcówce niesiona na fali dopingu wykrzesałam z siebie trochę energii na sprint, ale to było wszystko. Na metę wpadłam po 53 min. i 49 s, całkowicie wykończona. Regeneracja zajęła mi kilka  następnych godzin, w których przyszło mi zmierzyć się z dreszczami, bólem żołądka, katarem i ogólnym rozbiciem.
Z moich majówkowych ambitnych planów biegowych nic nie wyszło. Od tygodnia nie nabiłam na liczniku ani jednego kilometra, wszystkie siły koncentrując na walce z przeziębieniem. Pierwsze spokojne rozbieganie po przerwie zaplanowałam na jutro. Myśl o biegu motywuje tym bardziej, że czeka mnie debiut w nowych butach, co do których mam bardzo wysokie oczekiwania. 

Z najstarszą uczestniczką – przemiłą Panią Marią

Takie tam pozowane

Podopieczni