Decyzję o przebiegnięciu maratonu warszawskiego podjęłam jakoś pod koniec sierpnia. Długo się zastanawiałam, czy w tym roku w ogóle biec maraton. Szybko zauważyłam, że stęskniłam się za tym dystansem i podjęłam decyzję, że jednak biegnę. Kilka osób zarzuciło mi, że „zdradziłam Poznań”. ;) Nic z tych rzeczy, o tym dlaczego wybrałam Warszawę pisałam w moim poprzednim wpisie. Nie będę się powtarzać, a przejdę od razu do maratońskiej soboty.
Pakiet startowy chcieliśmy odebrać dość szybko, aby mieć to z głowy. Okazało się to dość długą wyprawą, bo w tym roku expo znajdowało się na warszawskim Służewcu. Expo jak expo, one zawsze są dość podobne moim zdaniem. Niczym szczególnym mnie nie powaliło, ale było ok. Bardzo fajne było stoisko Adidasa z instagramowymi zdjęciami na ścianie. Odwiedziliśmy również Chłopaków z Kingrunner ULTRA i zamieniliśmy z nimi kilka miłych zdań. Odbiór pakietów poszedł bardzo szybko i równie szybko zwinęliśmy się z targów. Chciałam jeszcze zostać na wykładzie Daniela Lewczuka, którego książkę ostatnio przeczytałam, ale niestety pomyliłam godziny i dotarłam na miejsce po czasie. ;)
Kolejnym punktem było jedzenie (!) i pasta party ze Smashing Pąpkinsami. W dobrym towarzystwie czas zawsze mija szybko, dlatego nawet nie wiem kiedy zrobił się wieczór. W domu przygotowałam sprzęt na start, aby rano o niczym nie zapomnieć. Padłam spać chwilę po godzinie 22:00.
Budzik obudził nas o godzinie 6:00. Słońce też powoli wstawało. Wszystko wskazywało na to, że pogoda będzie dobra. Tradycyjne śniadanie, czyli dwie białe bułki z dżemem truskawkowym i byłam gotowa na bieg. Oczywiście mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc ze spokojem się przygotowałam, przejrzałam sobie jeszcze parę razy trasę maratonu. Stres był, ale nie tak duży jak zawsze. Nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle. Około godziny 7:30 wyruszyliśmy w kierunku startu. Daleko nie mieliśmy, więc zrobiliśmy sobie miły spacer. Było chłodno, ale słonecznie. Poszliśmy do depozytów by zostawić rzeczy. Z racji tego, że start i meta usytuowane były w innym miejscu, depozytami były samochody dostawcze DHLu. Rozwiązanie znałam już z kilku zagranicznych biegów, ale uważam je za bardzo wygodne. Dzięki temu były mniejsze kolejki i również tu wszystko poszło bardzo sprawnie.
Adrianna, która pojechałam ze mną do Warszawy wyruszyła powoli na trasę, by złapać nas na poszczególnych kilometrach. My z Marcinem zrobiliśmy rozgrzewkę i jakieś dziesięć minut przed startem się rozstaliśmy. On został z przodu, ja ruszyłam do mojej strefy czasowej. Na ten bieg miałam konkretny cel – chciałam zrobić życiówkę. W planach był czas 3h 40, dlatego ustawiłam się z pacemakerami na ten czas. Było ich trzech, zaczęłam się więc zastanawiać, którego wybrać. Decyzja zapadła dość szybko. Ustawiłam się obok Rafała, którego numer startowy zaczynał się od 44…. Kto zna moją miłość do czwórek, ten zrozumie, że wybór był dość oczywisty. ;) Przywitałam się, zapytałam, jak zamierza biec (równe tempo cały czas co mi odpowiadało) i grzecznie stanęłam obok.
Kilka minut przed startem znowu z głośników poleciał „Sen o Warszawie” Czesława Niemena. Tak samo jak na półmaratonie. Jestem Poznanianką, ale ten moment zawsze trochę mnie wzrusza. Poza tym dodaje całości bardzo fajnego klimatu.
***
„Zobaczysz, jak przywita pięknie nas
warszawski dzień,
warszawski dzień.
warszawski dzień“
***
Po piosence ostatnie odliczanie i START! Od początku uczepiłam się zająca i biegłam z nim praktycznie ramię w ramię. Pierwsze kilometry, które często są dla mnie męczące poszły tym razem dość gładko. Wiedziałam, że już na czwartym kilometrze będzie Adrianna, więc miałam do kogo lecieć. Tak jak powiedziała, tak zrobiła. Stała i czekała. Ja zostawiłam jej buffa, który okazał się zbędny. W biegu spytałam o Marcina i już musiałam uciekać dalej. Kolejne spotkanie zaplanowane było na dwudziestym kilometrze. Byłam zaskoczona, że biegło mi się tak lekko. Nie czułam tego tempa, co bardzo mnie cieszyło. Cieszył mnie również wybór właściwego zająca. Pozostali dwaj byli przed nami i biegli pierwsze kilometry za szybko, niebezpiecznie zbliżali się nawet do flagi 3:35. Rafał biegł odpowiednim tempem, cały czas je monitorując. Informował nas na każdym kilometrze jakie mamy tempo i zapas. Rozmawialiśmy też ze sobą, więc nie wiem kiedy minęła pierwsza dyszka. Oglądając przed startem trasę zapamiętałam, że najpierw biegniemy dziesięć kilometrów w dół, potem kolejne dziesięć wracamy i kierujemy się do Łazienek, potem dziesięć po drugiej stronie rzeki i ostatnie dziesięć do mety. To oczywiście w dużym uproszczeniu, ale taką miałam wizualizację w głowie i ona pomagała. Skoro o trasie mowa, to jeszcze tylko pochwalę fajne rozwiązanie, jakim było zaznaczenie trasy maratonu w aplikacji Google Maps. Po włączeniu mapy Warszawy trasa wyświetlała się automatycznie. Super pomysł!
Biegło się naprawdę dobrze, a ja w głowie odliczałam kilometry do kolejnego spotkania z Adrianną. Czekała tam, gdzie się umówiłyśmy, a scenariusz naszego spotkania wyglądał podobnie. Szybka wymiana uśmiechów i pytanie o Marcina. I znowu trzeba było pędzić dalej. Mój pacemaker bardzo dobrze sprawował swoją funkcję. Oprócz trzymania równego tempa, informowania nas o nim, dbał również o to, abyśmy wystarczająco dużo pili. Na punktach z wodą (plus dla organizatorów, że te były tak często) zabierał dużą butelkę, którą w trakcie biegu podawał dalej. Świadomość, że woda jest cały czas w pobliżu była bardzo pomocna.
Na mniej więcej dwudziestym piątym kilometrze pojawił się chyba pierwszy podbieg (wbiegaliśmy na most), mimo wszystko biegło się cały czas dobrze, cały czas po mojej lewej stronie miałam zająca. Dawał mi on dość duże poczucie bezpieczeństwa, cieszyłam się, że nie muszę nerwowo spoglądać na zegarek. Kolejne kilometry również mijały szybko. Wiedziałam, że na tych najgorszych (30+) spotkam znajomych. To dodawało sił.
Chwilę przed „magiczną” trzydziestką zjadłam żel (pierwszy był na dziesiątym, drugi na dwudziestym kilometrze). Cztery kilometry dalej czekała na mnie Kasia, koleżanka z Poznania mieszkająca teraz w Warszawie. Nie widziałyśmy się sto lat, więc te kilka sekund na trasie sprawiło mi naprawdę dużo radości. Chwilę później usłyszałam, że ktoś się wydziera i mnie woła. Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, że to Ala i Krasus. Mieli być dopiero na trzydziestym ósmym kilometrze, dlatego nie spodziewałam się ich tam. Potem na horyzoncie pojawiła się Justyna i Robert, którzy też dopingowali. Tylu znajomych, a już chwilę później (36 km) po raz pierwszy poczułam, że zaczynam odrobinę zwalniać. Nie biegałam już obok zająca, był kawałek przede mną. Zaczęło mnie to denerwować, ale wiedziałam, że nie pozwolę mu zbyt daleko uciec. Zaczął się moment podbiegów (znowu mosty itd.) i choć nie były one wielkie, to ciągnęły się w nieskończoność. Poza tym moje nogi też już były zmęczone. Rafał próbował mnie zmotywować, wołał że muszę przyspieszyć, ale nie szło mi to już zbyt dobrze. Chorągiewka oddalała się coraz bardziej, ale najważniejsze, że była cały czas w zasięgu mojego wzroku.
Ostatnie cztery kilometry nie były łatwe. Walczyłam, aby nie zwolnić. Powtarzałam sobie w głowie, że to już naprawdę tak bardzo niewiele. Zaczęła się długa prosta, naprawdę długa. Spotkałam tam Monikę, która po swojej piątce wróciła na trasę, by kibicować. Dobrze było zobaczyć kogoś bliskiego właśnie tam. Do mety jeszcze jakieś dwa, może półtora kilometra i nagle pojawiła się ONA. I znowu to zrobiła. Może pamiętacie z mojej zeszłorocznej relacji z poznańskiego maratonu Martę, która pomogła mi na ostatnich metrach. W Warszawie zrobiła to samo. Wskoczyła na trasę, ruszyła przede mną i kazała biec za jej plecami. Marta to petarda. Drobna blondyneczka, a ma w sobie mnóstwo siły i biega naprawdę szybko (piątkę przebiegła z czasem 18:42… brawo!). Narzuciła naprawdę solidne tempo. Mówiła do mnie, motywowała. Znowu była niesamowita i znowu tak bardzo mi pomogła. Bez niej prawdopodobnie nie rozpędziłabym się tak bardzo na tych ostatnich już kilometrach. Chwilę przed metą mnie zostawiła i kazała gnać do celu. Tak też było. Płuca płonęły, ale to dzięki niej mój finisz był naprawdę do … porzygu. ;) Wiedziałam, że się udało. Jest życiówka.
Do mety dobiegłam z czasem 3h 40:41, czyli trochę wolniej niż chciałam, ale nie zmartwiło mnie to. Cieszyła nowa życiówka, cieszył Marcin na mecie, cieszył jego sukces. Była Adrianna, była Ania z medalem (miło jest dostać medal od kogoś, kogo się zna), było super!
Ochłonęłam kilka minut na mecie i szybko poszliśmy coś zjeść (makaron bezmięsny, kolejny plus!). I kiedy myślałam, że to już koniec atrakcji na ten dzień, okazało się, że zajęłam 3. miejsce w klasyfikacji blogerek. Miła niespodzianka i miło było stanąć na podium. Gratuluję pozostałym Dziewczynom. Taka nagroda oczywiście zobowiązuje, stąd tak szybko moja relacja pojawiła się na blogu. ;)
Zanim zakończę mój dzisiejszy wpis, muszę jeszcze – jak zawsze – podziękować kilku osobom. Cioci za opiekę nad psami. Uściski dla Adrianny za wspólny weekend oraz kolejny mobilny punkt kibica! Dziękuję ponownie Krasusowi, Ali, Justynie i Robertowi oraz reszcie Smashingsów za doping i zdjęcia. Oli, Beli i Kasi za to, że byli na trasie. Wszystkim dobrym poznańskim Duszom za smsy i doping na odległość. Dziękuję Marcie za pomoc na ostatnich kilometrach, jesteś wspaniała! Dziękuję Marcinowi za zmotywowanie przed startem i gratuluję kosmicznego wyniku. Rafałowi i Sebastianowi też należą się podziękowania i gratulacje. :)
To by było na tyle. Teraz ruszam na zasłużone wakacje, więc będzie mnie tu trochę mniej. Czas zebrać siły na ostatni poważny start w tym roku, czyli Łemkowyna Ultra Trail.
Zosia, Tobie także gratulacje za bieg i życiówkę :)
Powodzenia na Łemko :)
dziękuję Piotr! O Łemko możesz też już przeczytać :)