Pierwszy maraton od dwóch lat i piąty w życiu, to była dla mnie wielka rzecz. Po pierwsze, kompletnie nie wiedziałam, czego mogę się po sobie spodziewać. Po drugie, jestem teraz w swojej życiowej formie, nigdy wcześniej nie było tak jak teraz, więc wiedziałam, że życiówka jest w zasięgu ręki. Dawno nie czułam takiego stresu. Mieszanka wszystkich emocji nie pozwoliła mi praktycznie zasnąć z soboty na niedzielę. Dzień startu zaczął się zatem leniwie i ze sporym zapasem czasu. Zjadłam jak zwykle dwa rogale z masłem orzechowym, popiłam go czarną kawą z cukrem i wodą kokosową. Wszystko właściwie miałam dopięte na ostatni guzik już dzień wcześniej, wystarczyło tylko o niczym nie zapomnieć. Sporą dawkę stresu dostarczyło mi za to MPK. Na tramwaj czekałam ponad 20 minut i w miejsce depozytu wpadłam na ostatnią chwilę. Pesymistyczna strona mojej osobowości już kreśliła wizję spóźnienia na start. W miejscu zbiórki spotkałam się z resztą Dziewczyn startujących w barwach Kobiety biegają. Na starcie ustawiłam się za balonikiem na 3:30.
Przez pierwsze kilometry biegu próbowałam złapać rytm. Biegło mi się dobrze i lekko. W głowie podzieliłam sobie cały dystans na kilka mniejszych odcinków. Na 15 kilometrze czekali na mnie moi chłopcy, później odliczałam kilometry do półmaratonu. Następnym odcinkiem “mentalnym” był 32. km na Sołaczu, gdzie kibicowały nasze dziewczyny (ale o tym później). Po tym punkcie zaczęła się równia pochyła: czekałam tylko na stadion i metę. Do ok. 28. kilometra biegł szedł jak z płatka, utrzymywałam równe tempo ok. 4:55’/km i w zasadzie tutaj nie ma o czym pisać. Później niestety zmęczenie dawało o sobie coraz bardziej znać. Nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, miałam też dość poważny kryzys energetyczny. Po 32. km, czyli miejscu, gdzie kibicowały nasze dziewczyny wciągnęłam drugi żel i czekałam aż na mojej drodze pojawi się stadion. Później chciałam w trybie natychmiastowym znleźć się na mecie, a najchętniej w domu. Wiem, że trochę się poddałam, że mogłam pocisnąć na końcu, a na pewno złamałabym 3:30. Na 40. kilometrze zatrzymałam się na punkcie żywieniowym i traciłam kolejne cenne sekundy, zniknęła moja wola walki, a ja miałam wrażenie, że moje nogi zamieniły się w dwie kłody, które muszę przetransportować na metę. W tym miejscu dziękuję Marcie, która jeszcze wierzyła, że uda mi się złamać 3:30 i prowadziła mnie na ostatnich metrach. Mój oficjalny czas netto na mecie to: 3:31:20. Poprawiłam tym samym życiówkę z Berlina o ponad 22 minuty: 3:53:31. Cieszę się, że wystartowałyśmy z Zosią razem w kolejnym biegu. Jest już pomysł, aby pobiec 50. edycję Berlin Marathonu.
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
Ten bieg był dla mnie dużym i świetnym przeżyciem. To mój pierwszy maraton od czasu, gdy na świecie pojawił się mój syn. Właściwie był dla mnie dość symboliczny i wierzę, że gdyby nie końcówka biegu, właściwie wszystko by zagrało po mojej myśli. Być może obrałam złą strategię, a może jednak zabrakło w moich przygotowaniach więcej biegów 30 km.
Organizacja
To już mój trzeci maraton w Poznaniu. Biegłam tu także w 2011 i 2012 roku i w mojej ocenie ten był najlepiej zorganizowany ze wszystkich trzech, w których miałam przyjemność brać udział. Właściwie nie mam się do czego przyczepić. Trasa była bardzo dobrze oznaczona, podobnie jak punkty żywieniowe, które były świetnie zaopatrzone (owoce świeże i suszone, czekolada, pastylki z glukozą, izotonik i woda). W cenie 100 złotych zawodnicy otrzymali naprawdę bogate pakiety startowe. Myślę, że organizacja poznańskiego maratonu jest na naprawdę wysokim, europejskim poziomie.
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
Trasa
Dodatkowy punkt za przebieg trasy. W 2011 miałam okazję biec jeszcze dwie pętle, w 2012 roku trasa nie do końca mi się podobała, ale w tym roku daję ogromny plus za odcinek na Malcie, Sołacz i bieg po murawie stadionu- to było dla mnie duże przeżycie, które nawet uwieczniłam na filmiku. Trasa raczej łatwa, choć było kilka dających w kość podbiegów.
Kibice
Cieszy fakt, że z roku na rok coraz więcej poznaniaków wychodzi na ulice pokibicować i mocno się w to angażuje. Doping niemal na całej trasie był wspaniały. I w tym miejscu muszę podziękować Dziewczynom z drużyny Kobiety biegają za to, że zagrzewały nas do walki i za ogromne zaangażowanie. Jest jeszcze wiele słów, które musimy napisać i zdjęć, które musimy pokazać. Dziewczyny, należy Wam się osobny wpis. Napiszę tylko tyle: z tymi Dziewczynami można konie kraść. Dziękuję także moim chłopakom za obecność na trasie i mecie oraz za całe wsparcie podczas przygotowań i biegu.
Maraton i co dalej?
Chyba za wcześnie jeszcze na dalsze plany. Teraz potrzebuję odpocząć, zwłaszcza że ostatni rok był dla mnie niezwykle intensywny w każdym aspekcie życia. Choć ambicje są, to jednak trzeba mierzyć siły na zamiary. Maraton jest dla mnie trudnym dystansem i nie do końca jestem przekonana, czy to dystans dla mnie. Nie wiem, czy to kwestia braków w przygotowaniu, czy po prostu nie jestem predysponowana do tak długiego i wymagającego biegu. Teraz wiem, że raptem dwa treningi po 30 km to było jednak za mało. Wczoraj po 30. km bieg właściwie przestał być dla mnie przyjemnością, a stał się walką o przetrwanie. Nie ukrywam, że najlepiej czuję się na dystansie 10 km i półmaratonu i może to właśnie tam powinnam się rozwijać. Z biegania maratonów raczej nie zrezygnuję, ale nie jest tak, że już mam w głowie kolejny cel. Złamanie 3:30 wciąż pozostaje moim celem. Być może zdecyduję się na start wiosną 2016 roku, ale niewykluczone, że drugie podejście zrobię dopiero w jesiennym maratonie.
Wielkie brawa i szacun za całą pracę z ostatniego roku! Fajnie było Cię zobaczyć na żywo na 18-stym kilometrze. Różowe koszulki naprawdę się wyróżniają. :)
Dziękuję bardzo Agata za miłe słowa i oczywiście doping :)