Mniej znaczy więcej

Przedmioty. Myślimy o nich każdego dnia. Osaczają nas, są materialnym nośnikiem wspomnień, obiektem pożądania, są i potrzebne, i zbędne, są takie które cieszą oko, i  takie, które odpychają brzydotą. Pewnie każdy ma ich za dużo, a wszyscy chcieliby mieć ich mniej. Łączy nas z nimi sentyment lub trzymamy je bez żadnego uzasadnienia. Jedno jest pewne: są nierozerwalnie złączone z naszym życiem, tworzymy z nimi więź, nadajemy im znaczenie. Co jeśli jest ich za dużo? Na szczęście, ktoś mądry i przedsiębiorczy wymyślił minimalizm, który powoli staje się coraz popularniejszy? To jednak w moim mniemaniu jeden z tych wartościowych trendów- podobnie jak bieganie i zdrowa dieta bo przecież ma nas zmienić na lepsze, uczynić świadomymi konsumentami , dać prztyczka w nos globalnym korporacjom żądnym zysku. Zmęczeni nałogową konsumpcją, bylejakością, szybkim kupowaniem, zbywaniem, wyrzucaniem, powoli otwieramy oczy jako konsumenci. Sama nigdy pewnie nie nazwę się minimalistką bo zwyczajnie nie lubię etykiet i uważam, że moje zasoby wciąż mogłyby być znacznie skromniejsze. W imię minimalizmu nie jestem w stanie wyrzucić wszystkiego, co ma dla mnie wartość, chociażby sentymentalną. Przerobiłam jednak tę filozofię, a może raczej styl życia, na swój własny użytek, przeczytałam kilka książek, obejrzałam setki filmików na YouTube. To był dla mnie silny bodziec, żeby zrewidować swój stan materialnego posiadania.

Minimalizmem zainteresowałam się już kilka lat temu. Z wypiekami na twarzy czytałam o ludziach, którzy mieszczą swój materialny dobytek w jednej walizce. Brzmi jak wolność, prawda? 100 przedmiotów. Kto da mniej? Ale czy ograniczanie się do określonej liczby przedmiotów nie jest przypadkiem zniewoleniem? Leo Babauta, the minimalists, Jenny Mustard, Dominique Loreau przekonali mnie, że warto spróbować. Na rodzimym blogowym gruncie także zaroiło się od blogów i książek. Przeczytajcie, jak wyglądała moja droga.

To, co ważne

Pozbywanie się rzeczy jest jak catharsis. Kiedy napełniasz kolejny 100 litrowy worek niepotrzebnymi przedmiotami, oczyszczasz nie tylko przestrzeń, ale przede wszystkim umysł. W moim przypadku minimalizowanie było dość długim procesem, a pobudki całkiem pragmatyczne. Miałam dość ciągłego szukania miejsca nowym rzeczom, dość upychania po kątach, potykania się o kolejne graty. Czułam się zwyczajnie osaczona przez stale przybywające przedmioty. Buty do biegania, buty na co dzień, „przydasie”, książki, filmy, płyty, nienauczone języki, gadżety, ubrania czekające na „lepszą ja”, ubrania na wyjątkową okazję, która kiedy nadchodziła, nie była wystarczająco wyjątkowa, aby daną rzecz ubrać. Jestem w stanie się założyć, że to nie tylko mój problem. Jak poradziłam sobie z nadmiarem?

Książki

Na pierwszy ogień poszły książki- wcześniej absolutna świętość. Mój regał z IKEI, to była rzecz nietykalna i przez lata gloryfikowana. O swój księgozbiór dbałam z nabożną czcią. Grzbiety książek układałam w segmentach regału wielkością grzbietów i kolorami. Wszystko to tworzyło efektowną tęczę kolorów, z której byłam dumna. Niestety, prawda była taka, że prawie nigdy nie wracałam do raz przeczytanych książek, które zwyczajnie stały się estetycznymi dodatkami przełamującymi biel ścian i mebli. Do tematu książek podeszłam zresztą niczym pies do jeża. Sukcesywnie zaczęłam pomniejszać ich liczbę., co wiązało się z częstymi selekcjami. Większość z nich udało mi się sprzedać na Allegro, wiele z zyskiem. Biblioteka zaczęła topnieć, ikeowskie segmenty pustoszeć. Ostatecznie zostały książki najważniejsze i te ulubione. Takie które mam w sobie do dziś i wiem, że będę do nich wracać.  Oczywiście, to nie jest tak, że przestałam czytać. Niekupowanie papierowych książek, stało się dla mnie ważnym argumentem do odnowienia karty bibliotecznej i… przekonania się do czytnika, który dostałam od moich chłopaków. Dziś Kindle jest jednym z moich najlepszych cyfrowych przyjaciół. I choć deklaruję swoje przywiązanie do form analogowych, to muszę przyznać, że to urządzenie niemal natychmiast podbiło moje serce. Wcale nie brakuje mi szelestu przerzucanych kartek, kojącego zapachu papieru i materialnego nośnika, który można kolekcjonować na półce. Część książek oddałam do biblioteki, część innym, z poczuciem, że trafią do większej liczby osób.

[gap height=”25″ /]

IMG_0774

[gap height=”25″ /]

Ubrania

Z szafy wylewają się ubrania, a ja nadal nie mam się w co ubrać. W kwestii ciuchów jest mi bardzo bliski problem większości kobiet. Podkreślam, że zdecydowanie nie jestem typem fashion person. Do tej pory zdarzało mi się mieć zupełnie przypadkowe rzeczy, które nie pasowały do mnie, mojego stylu życia i do siebie nawzajem. Do czystek ciuchowych podeszłam zadaniowo i postanowiłam raz na zawsze rozprawić się z niechcianymi ubraniami. Po pierwsze, bez wyrzutów sumienia pozbyłam się rzeczy, których nie miałam na sobie przez dłuższy czas. Z jakichś powodów zajmowały one cenną przestrzeń w szafie. Po drugie, pozbyłam się ubrań kiepskiej jakości, wyciągniętych t-shirtów, zmechaconych bluzek i ubrań zniszczonych. Przygotowałam sobie dwa zestawy domowe: 1 wygodny bawełniany kombinezon oraz dżinsy i golf. Dzięki temu nie czuję się w domu flejowato.

Wciąż jestem w trakcie budowania swojej capsule wardrobe, czyli w skrócie, szafy złożonej z niewielkiej liczby ubrań, które można łączyć w zestawy bo skomponowana jest w sposób przemyślany tak, że jej elementy do siebie pasują.

Moje podejście do kupowania ciuchów diametralnie się zmieniło. Szukam rzeczy wysokiej jakości i z dobrych materiałów, takich które jednocześnie będą pasowały do mojego stylu życia i moich ubraniowych preferencji. Przed zakupem zastanawiam się, czy będzie pasowała do reszty ubrań, które już mam i czy faktycznie daną rzecz potrzebuję.

Pewnie zastanawiacie się, co zrobiłam z niechcianymi rzeczami? Ubrania, które były w bardzo dobrej kondycji oddawałam tym, którym mogą się przydać, przy czym oczywiście nigdy nie stwarzałam sytuacji, aby dana osoba czuła się zobowiązana przyjąć ubrania. Sama wiem, jak kłopotliwe bywają takie niechciane podarki. Te ubrania, które były w dobrym stanie wrzucałam do kontenerów, zniszczone zaś wyrzucałam. Uważam, że sprzedaż ubrań na Allegro, czy OLX, to zadanie dla zdeterminowanych. Mnie udało się odsprzedać tylko kilka sztuk, ale być może zabrakło mi szczęścia lub talentu.

Wszystkich zainteresowanych tematem „wolnej” i zrównoważonej mody odsyłam do bardzo dobrej książki Joanny Glogazy „Slow fashion”.

Buty

Moją największą słabością zakupową są zdecydowanie buty. Do niedawna miałam całkiem pokaźną kolekcję butów do biegania- było ich ok. 13 par. Dodatkowo oczywiście dość sporo butów do chodzenia na co dzień i od święta. Postanowiłam pozostawić tylko te, których:

  • noszenie sprawia mi przyjemność
  • są wysokiej jakości
  • mają ponadczasowy fason
  • są WYGODNE

Myślę sobie, że osoby które widziały mnie kiedykolwiek w szpilkach musiały mieć niezły ubaw. Dlatego też z dwóch par zostawiłam tę jedną, bliższą memu sercu i przyjaźniejszą stopie. Buty, które są dobrej jakości, ale wymagają naprawy zanoszę do szewca. Ostatnio zaniosłam jedną z moich ulubionych par na ich małą renowację i po kilku latach noszenia znów wyglądają jak nowe. Naszła mnie nawet z przy tej okazji dość smutna konkluzja, że żyjemy w czasach, w których coraz mniej naprawiamy, a więcej wyrzucamy. Wszystko przez efemeryczną sezonowość trendów, niską cenę i najczęściej także niską jakość. Obawiam się, że poskutkuje to wkrótce wyginięciem takich zawodów jak szewc, czy kaletnik.

Co robię z butami do biegania? Część kolekcji biegowej udało mi się wybiegać. Te buty, które zostawiłam sukcesywnie zużywam. Jedna para wystarcza mi na niecały rok. Nie biegam znów aż tak dużo, a przyjęłam, że w jednej parze przebiegnę znacznie więcej niż 1000 km. Wciąż zastanawiam się, czy przyjęta przez producentów obuwia biegowego granica 1000 km, nie jest przypadkiem spiskiem na miarę „spisku żarówkowego” ;)

Ciąg dalszy nastąpi…