Uwielbiam Barcelonę, dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy dowiedziałam się, że to właśnie tu mój brat Kuba chce pobiec swój debiut maratoński. Sami wiecie jak wyglądały moje ostatnie przygotowania przed maratonem, dziś mogę już napisać jak wyglądał sam maraton. Nawet nie wiem od czego zacząć, ale postaram się może po prostu pisać od początku. 

Do Barcelony przyleciałam z Berlina w piątek rano i to właśnie już w piątek postanowiliśmy odebrać numery startowe. Można je było odebrać w hali na targach, przy Plaça d’Espanya, czyli w miejscu, w którym usytuowany jest również start i meta. W piątek nie było jeszcze żadnych tłumów i kolejek, dlatego sam odbiór numerów startowych poszedł nam wyjątkowo sprawnie i trwał maksymalnie 5 minut. Następnie pochodziliśmy po targach, aby zobaczyć czy znajdziemy tam coś ciekawego. Targi zaczynały się sporym, bardzo ciekawym stoiskiem firmy Asics, głównego sponsora biegu. Można tam było nie tylko kupić odzież specjalnie przygotowaną z okazji barcelońskiego maratonu, ale również zbadać stopę, czy wydrukować opaskę z określonym czasem, w którym chciałoby się przebiec maraton. Zarówno Kuba jak i ja skorzystaliśmy z tej okazji. Jeszcze pełna nadziei postanowiłam zrobić opaskę z czasem, który pomógłby mi zrobić w Barcelonie moją życiówkę. Niestety już po 10 km wiedziałam, że dalej opaska się raczej nie przyda, ale o tym więcej później ;) 


Same targi były dość duże, wystawiały się maratony z całego świata jak i najbardziej znane firmy produkujące odzież i obuwie biegowe, ale nie znaleźliśmy tam w sumie ani nic ciekawego, ani niezbędnego. 
Zawartość pakietu startowego była w sumie dość uboga. Najlepszą jego częścią jest zielona koszulka firmy Asics. Poza tym dostaliśmy worek, a w nim sporo nikomu niepotrzebnej makulatury oraz gąbka. Szczerze powiedziawszy liczyłam na coś więcej. 


Po odebraniu pakietów startowych wykorzystaliśmy piękną pogodę aby po prostu nacieszyć się i pożyć trochę Barceloną. Z racji tego, że dość porządnie zwiedziłam ją podczas mojego pierwszego pobytu, tym razem już tak naprawdę nic nie musieliśmy. Mogliśmy robić to, na co mieliśmy ochotę, a że całe miasto jest piękne, to nawet zwykłe chodzenie po ulicach urzeka. Połączenie ciekawej architektury, południowej roślinności (palmy w centrum!) morza i ciągłego słońca, to moim zdaniem połączenie idealne. Pomimo wielu turystów i ciągłego tłumu oraz hałasu Barcelona jest jednym z niewielu miejsc w Europie, do którego naprawdę mogłabym się przeprowadzić. W sobotę rano wybraliśmy się do świetnego miejsca – Cafe Federal – na śniadanie. Na miejsce musieliśmy czekać, ale siedzenie 30 minut w słońcu chyba nikomu jeszcze nie przeszkadzało. Poza tym warto było czekać, ponieważ dostaliśmy miejsce na dachu/tarasie. Naładowaliśmy nie tylko energię słońcem, ale i zjedliśmy naprawdę bardzo smaczne rzeczy, które (może już nie w całości) przedstawiają zdjęcia poniżej. Siedząc w tamtym miejscu stwierdziłam, że dla takich właśnie momentów warto żyć. Bardzo chciałabym, aby tak właśnie wyglądała moja codzienność. W ogóle ten wyjazd skłonił mnie do wielu refleksji. Pokazał, ile można w ciągu dnia zrobić ciekawych rzeczy, których nie mogę zrobić siedząc w pracy 8 godzin przed komputerem. W takich momentach mam wrażenie, że życie mi ucieka, a to z kolei skłania do podjęcia – mam nadzieję, że już niedługo – pewnych odważnych decyzji.

Po śniadaniu tak jak i w piątek po prostu chodziliśmy po mieście, właściwie bez konkretnego celu. Korzystaliśmy z pięknej pogody (coś mi się wydaję, że będę jeszcze o niej parokrotnie wspominać), chodziliśmy po mieście, po sklepach, cieszyliśmy się smakiem pysznych słodkości, dobrej kawy i po prostu odpoczywaliśmy nad wodą. A skoro już o wodze mowa, to oczywiście wszystko to robiliśmy w towarzystwie butelki wody niegazowanej. Jest to rzecz, której zawsze przestrzegam – przed każdym maratonem piję dużo, aby organizm był wystarczająco nawodniony. Tym razem było to naprawdę potrzebne. Wieczorem zrobiliśmy sobie własną pasta party, którą może lepiej nazwać tortilla party. Zwał jak zwał, węglowodanów na pewno nie zabrakło i uważam, że pod tym względem byliśmy z Kubą naprawdę dobrze przygotowani.


Do hotelu wróciliśmy około godziny 22:00, aby wcześnie położyć się spać. Sami wiecie, że noc przed zawodami nie należy do najlepszych, dlatego zawsze warto wyspać się w przedostatnią noc, co też zrobiliśmy. W sumie w sobotę mieliśmy sporo kilometrów w nogach, może nie jest to najlepsze przed maratonem, ale to właśnie urok maratonów zagranicznych. Nie wyobrażam sobie siedzieć całą sobotę w hotelu, a takie zwiedzanie zawsze można potraktować, jako rozgrzewkę ;). Przed pójściem spać przygotowaliśmy wszystko, co potrzebne aby jak najmocniej zmniejszyć poziom stresu o poranku. Stres jest tak czy siak, ale jestem zdania, że jeżeli można wyeliminować kolejne stresujące bodźce, to warto to zrobić. Odpowiedni strój, przyczepiliśmy agrafki do numeru startowego, czip do buta, ułożyliśmy playlistę, a co najważniejsze poukładaliśmy sobie wszystko w głowie, aby być przygotowanym również psychicznie. Wiedzieliśmy, że czeka nas wczesna pobudka, dlatego już po godzinie 23 poszliśmy spać.
W niedzielę budzik zadzwonił o godzinie 5:30. Jak wspomniałam wcześniej noc była męcząca. Obudziłam się dokładnie trzy razy. Co zabawne, zarówno Kuba jak i ja mieliśmy dziwne sny. Kubie śniło się, że ukończył  maraton tak zmęczony, że nie pamiętał nic z trasy i ja musiałam mu wszystko opowiedzieć. Mi z kolei śniło się, że trzykrotnie wbiłam zły PIN w telefonie, w wyniku czego się zablokował i nie mogłam zrobić ani żadnych zdjęć, ani słuchać podczas biegu muzyki. Jak widać, jakość naszego snu nie była najlepsza, ale niczego innego się nie spodziewałam. Mimo wszystko pobudka poszła dość sprawnie. Szybko się ubraliśmy, spakowaliśmy do plecaka wszystko, co mogło nam się przydać na trasie (plecak przekazaliśmy rodzicom, naszym najwierniejszym fanom na trasie). Ponieważ hotel nie przygotował śniadania o wcześniejszej porze dla maratończyków, nauczona doświadczeniem wzięłam z domu opakowanie białego chleba tostowego oraz dżem truskawkowy. Nie było to może najlepsze śniadanie w życiu, ale było to, co przydaje się przed maratonem. Czyli biała buła z dżemem i bananem. Od rana było mi niedobrze, dlatego i śniadanie naprawdę musiałam w siebie wciskać na siłę. Z hotelu ruszyliśmy punktualnie o godzinie 6:30. Tu również nauczeni doświadczeniem z 2012 roku woleliśmy wyjść odrobinę wcześniej i uniknąć ogromnych tłumów w metrze, niż potem pchać się zarówno do metra jak i do stref startowych na ostatnią chwilę. Dobra godzina w połączeniu z bardzo dobrą organizacją komunikacji miejskiej sprawiła, że na start dojechaliśmy bez żadnych problemów. Co zabawne ludzie w metrze dzielili się na dwie grupy – albo byli to biegacze jadący na maraton, albo pijani jeszcze imprezowicze wracający do domów ;) Można było również spotkać wielu Polaków – tak właśnie poznałam Darka i Amelię, którzy przyjechali na maraton z…Poznania ;) Dla mnie niesamowite przeżycie głównie dlatego, że Amelia okazała się czytelniczką naszego bloga. Usłyszeć pytanie w barcelońskim metrze, czy to ja jestem tą Zosią z „Kobiety biegają” jest dla mnie zawsze niezwykle sympatycznym przeżyciem. Amelia dzięki, miło było zobaczyć się i porozmawiać na żywo i czekam na wspólne, rusałkowe bieganie J


Na samym starcie powoli zbierało się coraz więcej biegaczy. Wejścia do poszczególnych stref startowych zostały otwarte 45minut przed startem. Wszystko przebiegało dość sprawnie, nie zauważyłam tutaj żadnych problemów.  Kuba pierwotnie miał startować z innej strefy niż ja. On w zielonej strefie, czyli na czas 3:30-3:45, ja w szarej strefie ;) 3:45-4:00. Ponieważ mam najlepszego i najfajniejszego brata na świecie, postanowił że pobiegnie ze mną. Co ciekawe bez problemu został wpuszczony do mojej strefy. Kolejna niespodzianka tym razem już właśnie w samej strefie startowej. Spotkaliśmy Weronikę i Jacka (Wam bardziej znanego jako Mezo), z którymi miałam przyjemność poznać się podczas Malta Ski Endu Winter Run’u 8 marca. To jest naprawdę zabawne, kiedy wśród tłumy prawie 20 tysięcy biegaczy spotyka się kogoś znajomego, w dodatku z Poznania.

Maraton ruszył równo o godzinie 8:30. Wszystko przebiegało bardzo sprawnie, zaledwie po 10 minutach po starcie my przekroczyliśmy linię startu. Plan był dość ambitny. Kuba, który jest szybkim biegaczem chciał pociągnąć mnie na życiówkę. On na opasce miał czas 3h52, ja miałam opaskę z czasem na 3h50. Wiedziałam, że nie ma co porównywać trasy berlińskiej z barcelońską, ale (chora?) ambicja była. Poza tym przecież mogę mieć opaskę, aby orientacyjnie obserwować czas. Wiedziałam, że nie mogę zacząć biegu za szybko. Ja wolę a nawet muszę zacząć wolniej, aby nie stracić całych sił i czołgać się na końcu. Wszystko szło zgodnie z planem. Nie biegliśmy za szybko. Niestety jednak od trzeciego kilometra wiedziałam, że coś jest już nie tak, jak być powinno. Generalnie nie należę do osób, które bardzo mocno się pocą. Tym razem wysoka temperatura dawała się we znaki. Nie wiem ile stopni Celsjusza było rano, ale organizatorzy przewidywali 25 stopni podczas biegu, a jestem przekonana, że mogło być około 18-20 stopni od rana. Nie będę ukrywać, mnie pogoda pokonała. Pomimo dobrego nawodnienia organizmu, buteleczkę na pierwszej stacji żywieniowej (5km) wpiłam duszkiem i ciągle było mi mało. Żeby było mało, pierwsza połowa barcelońskiego maratonu naprawdę cały czas jest pod górkę. I nie są to tylko krótkie górki, to cholernie męczące, chamskie i niekończące się górki. Było źle, biegło mi się źle. Na szczęście obok był cały czas Kuba. On uwielbia biegać w upałach! Biegł lekko, momentami miałam wrażenie, że on właściwie sobie truchta. Pomagał mi rozmową, podawał picie. Jednym słowem prawdziwy ZUCH! ;)
Próbowałam sobie wmówić, że przecież muszę się rozbiegać, że zaraz wszystko zaskoczy i będzie dobrze. Najgorsze było to, że nic mnie nie bolało. Nogi były świeże, ale po prostu było mi ciężko. Gorąco. Nie wiem sama. No właśnie, nie wiem cholera jasna co było. Tego tak naprawdę nie da się opisać. Chciałam się cieszyć każdym kilometrem biegu – oczywiście tak też było, bo to jest wspaniałe miejsce na maraton – ale była też złość na to, jak się czuję. Na to, że spowalniam Kubę. Mieliśmy biec inaczej, miało być lżej, miał być uśmiech na twarzy. Na około 18 kilometrze czekali na nas nie tylko rodzice (swoją drogą tego dnia i oni mieli swój własny maraton latając po całej Barcelonie z miejsca na miejsce) ale i znowu spory podbieg. On się nie chciał skończyć. W dodatku było to miejsce, w którym biegacze się mijali. Wspinając się pod górkę, obok widziałam biegaczy, którzy nie tylko mieli już parę kilometrów więcej w nogach, ale którzy i biegli z górki. To był moment, w którym włączyło mi się marudzenie. Podziwiam mojego brata, że to wytrzymał. Naprawdę podziwiam.
Od około 24 kilometra miałam wrażenie, że odcina mi zasilanie. Bardzo „podbudowujące” biorąc pod uwagę tygodnie przygotowywań. Nie wiem, czy sobie to wmówiłam, czy to były moje rzęsy zlane potem dające takie wrażenie, ale w pewnym momencie wydawało mi się, że mam ciemno przed oczami. Ironia losu. Na starcie bałam się o Kubę, bo to jego debiut maratoński, a to ja byłam tą osobą, która zdychała. Na każdym punkcie żywieniowym zabierałam buteleczkę z wodą. Tak jak dwa lata temu taka butelka wystarczyła mi na odległość pomiędzy punktami, tak w tym roku piłam całość prawie od razu. Polewałam sobie wodą plecy, twarz i głowę ale i to nie pomagało jakoś szczególnie.
Skoro wspomniałam o punktach żywieniowych, to napiszę również o ich organizacji. W tym roku woda również była podawana w butelkach, a to bardzo sobie chwalę. Jest to wygodniejsze do picia, można zabrać butelkę ze sobą i nie trzeba kombinować, jak się napić, aby się nie oblać. Poza wodą na punktach był również izotonik, banany, pomarańcze i mieszanka orzechów i migdałów. W pewnym momencie rozdawane były również żele.  Generalnie organizacja punktów żywieniowych była ok, jednak wydaje mi się, ze gorzej, niż dwa lata temu. Były momenty, w których wolontariusze (co ciekawe i fajne większość z nich to osoby starsze) nie nadążali z podawaniem wody, a ta była tym razem naprawdę potrzebna.
Na 28 oraz 30. kilometrze (ta również był moment mijanki z dwóch stron) znowu czekali na nas rodzice. Tam był już pierwszy moment, w którym musiałam do biegu włączyć elementy marszu. Marszu, no właśnie. Przecież to nic złego, ale moją dumę i ambicję bardzo to irytowało. Przechodziłam na chwilę do marszu, mając nadzieję, że pomoże w chwilowym kryzysie. Niestety co powróciłam do biegu, czułam, że zaraz będę musiała zwolnić. Kuba biegł lekkim krokiem z przodu. Miałam wrażenie, że wcale się nie męczy. O planach związanych z czasem już dawno zapomniałam. One uciekły chyba razem z pacmakerami gdzieś hen hen daleko. Wiedziałam, że Kuby plan minimum, to było złamanie 4 godzin. Widząc moją formę, coraz bardziej zaczynałam stresować się również tym. Wkurzałam się, że moje „wolne” tempo zaraz zniszczy marzenie Kuby. Walczyłam. Biegłam, podbiegałam do niego, aby za chwilę znowu zwolnić a momentami znowu przejść do paru sekund marszu. 30 kilometr, który wypada na wysokości hotelu, w którym mieszkaliśmy, czasowo wypadał jeszcze całkiem w porządku, ale i tak kusił zejściem z trasy. Poważnie, miałam parę razy myśl, aby po prostu zejść z trasy i przestać się męczyć. No ale poddać się? Nie, to nie w moim stylu. Wiedziałam, że dotrę do mety. Może z beznadziejnym czasem, może czołgając się po ziemi, ale dotrę.
Na około 34 kilometrze, kiedy trasa była przy morzu i plaży i robiło się naprawdę niezwykle ciepło kazałam Kubie pobiec dalej. Patrząc na jego samopoczucie i formę wiedziałam, że biegnie rozsądnie i dobiegnie do mety. Jak zobaczyłam, jak wystrzelił (na ostatnich 6 kilometrach miał najszybszy czas i wyprzedził ponad 2000 biegaczy!) poczułam ulgę. Wiedziałam, że uda mu się zrobić taki czas, jaki chciał osiągnąć.


Poczułam ulgę, ale moja wyjątkowo słaba tego dnia głowa, zaczęła już totalnie strajkować. Wiedziałam już dawno, że życiówki nie zrobię. Cały czas chciałam chociaż na ostatnich kilometrach pobiec szybciej, ale cały czas nie mogłam. Od 36/37 kilometra przeplatałam bieg z marszem. W pewnym momencie pewien chłopak klepnął mnie po plecach i powiedział „jeszcze trochę”. Takie coś naprawdę potrafi pomóc. Zaczęłam więc biec. Paręset metrów dalej minęłam tego samego chłopaka też idącego. Tym razem to ja klepnęłam go po plecach i powiedziałam „jeszcze trochę! Może razem?”. W ten właśnie sposób zaczęliśmy ostatnie kilometry pokonywać razem. Przepraszam, ale oczywiście zapomniałam Twojego imienia, mam nadzieję że wybaczysz jeżeli to czytasz ;) Idealnie się [de]motywowaliśmy wzajemnie. Jemu dokuczało kolano, mi brak paliwa. Robiliśmy wspólnie marszobieg. Porozmawialiśmy o innych maratonach, w których braliśmy udział. Żeby nie było, że świat jest zbyt duży, okazało się, że był z Poznania i to właśnie tu biegł jesienią swój pierwszy maraton. Najbardziej podobał mi się moment „No dobra, to do Krzysztofa (chodziło o słynną kolumnę Krzysztofa Kolumba) jeszcze biegniemy, potem w ramach nagrody trochę marszu”. Tak też zrobiliśmy, ale potem wzajemnie ciągnęliśmy się i staraliśmy się chociaż na ostatnich kilometrach podciągnąć tempo. Wizja ostatnich dwóch kilometrów, które były jednym wielkim podbiegiem nie była najlepsza, ale jakoś łatwiej było się zmotywować. Kiedy dostałam smsa od Ewy, śledzącej mnie przez Internet (dziękuję!) , w którym napisała, że Kuba cały i zdrowy dotarł już na metę uspokoiłam się już zupełnie.
Co ciekawe, to wtedy, właśnie na ostatnich dwóch kilometrach pod górkępoczułam dziwne siły i nową energię, która pozwoliła mi chociaż przez chwilę nadrobić czas i poczuć, że jeszcze umiem biegać maratony. Na samym końcu ciągnęła już adrenalina, która pozwoliła na ładny finisz do samej mety.
A tam? Tam się znowu popłakałam (cud, że nie zrobiłam tego miliard razy na trasie). To był pewnego rodzaju upust emocji. Złości, że było jak było, radości, że dotarłam i się nie poddałam. Po parunastu sekundach na metę wpadł również kolega, z którym wspólnie dumni i szczęśliwi poszliśmy po zasłużony medal.  Po paru minutach udało się również odnaleźć Kubę, który wyglądał, jakby miał siłę jeszcze na kolejny maraton. Szczęśliwa włożyłam nogi do lodowatej wody w fontannie, które zostały tego dnia specjalnie uruchomione. I w ten właśnie sposób ukończyłam mój siódmy maraton w życiu.
Trasę pokonałam z czasem 4h 11 min. To nie życiówka, ale życiówka barcelońska, a to cieszy bardzo. W 2012 roku maraton przebiegłam z czasem o osiem minut gorszym.
Ten wpis pomógł również mi raz jeszcze wrócić na ulice Barcelony (niestety siedzę już w samochodzie, w drodze do Poznania). Ciężko mi do końca wytłumaczyć, co czuję po tym biegu. Po przeczytaniu relacji możecie pomyśleć, że nie jestem zadowolona. A właśnie najzabawniejsze jest to, że jestem. To jest właśnie taki jakiś dziwny paradoks. Cieszę się, że się udało. Cieszę się, że mogłam tam w ogóle wystartować, co więcej, wystartować razem z bratem i towarzyszyć mu podczas debiutu maratońskiego. Z drugiej strony jestem trochę zła, na moją głowę, która nie chciała współpracować. Z kolejnej znowu strony maraton to głównie walka z sobą, którą pokonałam. Walka myśli, jaka toczyła się w mojej głowie była ciekawym zjawiskiem. Szkoda, że tego nie można nagrać.

Było pięknie. Mimo zmęczenia fizycznego odpoczęłam psychicznie. Gratuluję Kubie, bo tak jak już pisałam, on jest stworzony do biegania maratonów. Dziękuję, Ty już wiesz za co! Jestem dumna. Dziękuję Rodzicom za to, że chciało im się wstać w środku nocy, aby biegać od punktu do punktu tylko po to, aby zobaczyć nas przez ułamek sekundy. Dziękuję towarzyszowi ostatnich kilometrów, za wzajemne ciągnięcie się do mety!
Oczywiście dziękuję Wam wszystkim i każdemu z osobna. Wiedziałam, że możecie śledzić mnie online, a mając taką świadomość wiedziałam też, że nie mogę nawalić. I udało się. Polecam ten maraton każdemu z całego serca. Ja w Barcelonie też jeszcze wystartuję. Nie tylko dlatego, że kocham to miasto, ale też dlatego, że obiecałam to Magdzie. A ja dotrzymuję moich obietnic, także droga Barcelono, do szybkiego zobaczenia! Muchas gracias!

Ps. A jedzenie po maratonie smakuje tysiąc razy lepiej, niż normalnie. Tego dnia wyrzuty sumienia nie istnieją!