Siedzę właśnie na leżaku w ogrodzie, świeci piękne słońce, cisza, spokój, majówka. Przede mną na niebie startujące samoloty, jakiś czas temu poleciał Ryanair do Londynu, dokładnie ten, którym (już) dwa tygodnie temu ruszyliśmy my, w jedną z najpiękniejszych podróży maratońskich w moim życiu. Czas zebrać i spisać myśli po biegu, na który czekało się aż trzynaście lat!
Tak, trzynaście lat próbowałam swojego szczęścia w losowaniu, aby dostać wymarzony pakiet na maraton w Londynie. Wiele lat temu uważałam Londyn i Nowy Jork za najfajniejsze maratony na świecie. Cieszę się, że dziś, w 2024 roku mam obydwa już na swoim koncie. Wielkie to szczęście i jestem za to naprawdę bardzo wdzięczna.
Trzynastego grudnia dostałam maila z informacją, że dostałam się do Londynu. Pierwsze co przeczytałam, to „Congratulations”. Już wiedziałam, że się udało. Byłam wtedy sama w domu, Marcin jeszcze biegał. Pierwsza osoba, do której zadzwoniłam była oczywiście moja mama. Potem przywitałam Marcina w drzwiach, ze łzami w oczach. Nie spodziewałam się, że tak mnie to wszystko wzruszy. Była to równocześnie super motywacja, by mimo ciemnej i śmierdzącej zimy za oknem wychodzić na treningi. Tego dnia wyklarowały się moje plany na wiosenny maraton – London calling!
Chyba pierwszy raz tak bardzo przyłożyłam się do treningów. Nie, żebym tego nie robiła wcześniej, ale do tej pory treningi układałam sobie sama, był w tym wszystkim nawet pewien schemat (easy, coś szybkiego, coś długiego), ale bywało też mocno bez składu i ładu. Londyn był dla mnie tak ważny, że chciałam dać tego dnia z siebie wszystko, a aby móc to zrobić, trzeba było się wziąć za trening. Pomógł mi w tym mój mąż i muszę powiedzieć, że to był naprawdę fajny, ładujący trening. Było mocno, ale ani razu nie kończyłam treningu z myślą, że nie przebiegłabym już ani metra dalej. Było w sam raz. W soboty często bywałam na poznańskim parkrunie i robiłam sobie szybkie piątki (co na trasie na Cytadeli bywa dla mnie dużym wyzwaniem). A że o wiele łatwiej zrobić mi mocny trening, gdy ktoś biegnie obok, to parkruny były do tego idealną motywacją. Długie niedzielne wybiegania co prawda zabierały pół wolnego dnia, ale mijały wyjątkowo przyjemnie. Często w ich trakcie przyspieszałam na kilka kilometrów, aby na zmęczonych już nogach próbować trzymać tempo około maratońskie. Większość treningów robiłam w tym przygotowaniu zupełnie sama, co pomogło mi skupić się na sobie, na treningu. Większość też udawało mi się robić w ciągu dnia, co było wielkim plusem. Wieczorem, gdy za oknem ciemno, wychodzi mi się o wiele gorzej. Jedynym dniem biegania wieczorem były czwartkowe spotkania biegowe. No ale w takim towarzystwie, to nawet zła pogoda nie przeszkadza. Po drodze nie było bardzo wielu startów – City Traile, Recordowa Dziesiątka (kilkanaście sekund zabrakło mi do życiówki), półmaraton w Warszawie (tutaj również zabrakło trochę do PB). Na szczęście zupełnie się tym nie przejęłam (brakiem życiówek), bo uważałam, że jestem w najlepszej formie maratońskiej w życiu. Praktycznie całe przygotowania mój tygodniowy kilometraż oscylował w przedziale 80-90 km, co dla mnie jest dużo (wcześniej to około 60). Czułam się silna zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Wróćmy zatem do tego dnia, od którego zaczęłam ten wpis – piątek 19 kwietnia. Do Londynu dolecieliśmy chwilę przed godziną 12:00. Szybko i sprawnie dotarliśmy z lotniska do centrum, a w drodze do hotelu zatrzymaliśmy się na lunch. Fajny, szybki i smaczny makaron. Już można przecież ładować węglowodany. ;) Mieliśmy super hotel, sieć citizenM polubiliśmy od pobytu w Bostonie. Spaliśmy w nim też w Chicago, no i udało się również w Londynie. Lokalizacja świetna, widok z okna mieliśmy PRZEPIĘKNY. Tower i Tower Bridge to dla mnie symbole Londynu, dlatego naprawdę sprawiało mi dużo radości patrzenie na te budynki o różnej porze dnia.
Po zameldowaniu się w hotelu pojechaliśmy od razu po pakiet startowy. Jeżeli jest taka możliwość, to wolę zrobić to w piątek, aby sobota była już spokojna i bez stresu. Expo odbywało się w takim kompleksie targowym, duża hala, dobry dojazd. Wszystko sprawnie i wygodnie. Samo expo było całkiem fajne. Duże stoisko głównego sponsora czyli New Balance – nawet coś tam przymierzaliśmy i kupiliśmy :) – było bardzo dużo stoisk różnych fundacji (charytatywny aspekt jest w Londynie bardzo wspierany) i generalnie dużo stoisk różnych firm. Odbiór pakietów był sprawny, bo mogłam podejść do każdego stoiska. Numery były drukowane na bieżąco, bardzo to wygodne. Koszulkę odbierało się przy innym stanowisku, prawie już na końcu expo. Całość zajęła nam może jakieś półtorej godziny, następnie wróciliśmy do hotelu, odpoczęliśmy i na biegowo ruszyliśmy coś zjeść. Zrobiliśmy prawie pięć kilometrów, przyjemne to było. Piękne miasto, chciałoby się pobiec o wiele więcej, ale zbliżający się maraton już na to nie pozwalał. ;)
W sobotę mimo wczesnej pobudki, wyspałam się całkiem nieźle. W planach mieliśmy tylko kilka kilometrów rozruchu, dlatego Marcin od rana poszedł pobiegać swoje kilometry. Trochę zazdrościłam, lubię biegać w nowych miejscach o poranku. Po jego powrocie podbiegliśmy na spokojne śniadanie i kawę, a stamtąd prosto na spotkanie. Shakeout run na który się zapisaliśmy odbył się w głównej siedzibie brytyjskiej marki odzieży biegowej SOAR. Fajnie, bo zanim wszystko się zaczęło, mogliśmy zobaczyć całą kolekcję, napić się kawy, czy wody. Dołączyło również kilku infduencerów ze świata biegowego, w tym m.in. Kofuzi, którego filmy lubię oglądać. Wspólnie zrobiliśmy około 5 kilometrów i wróciliśmy do sklepu. Grupa była całkiem pokaźna, myślę że było nas ponad sto osób. Na miejscu czekał na nas poczęstunek, znowu kawa, woda, banany itd.
Po wszystkim spacerem wróciliśmy do hotelu, ja już miałam 8 km biegu, co jak na dzień przed maratonem jest wystarczająco. Reszta soboty to dużo odpoczynku, dużo picia wody, ładowanie węgli i coraz więcej myśli w głowie. To była mieszanka wzruszenia i lekkiego stresu. Szkoda było leżeć w hotelu, więc po nabraniu sił znowu ruszyliśmy w miasto. Trochę pochodziliśmy, coś zjedliśmy (dobry włoski makaron, dobre pączki :D). Lubię energię tego miasta, więc cieszę się, że mimo maratonu udało się wiele rzeczy zobaczyć. Wieczorem poszliśmy jeszcze do hinduskiej knajpy, którą mieliśmy pod hotelem. Tam zjadłam suchy ryż, wieczorem wolę zjeść ryż, bo mniej obciąża mój żołądek.
Nasz hotel był tuż przy trasie maratonu, więc miałam okazję kilkukrotnie przyjrzeć się trzydziestemu szóstemu kilometrowi trasy. W głowie wizualizowałam sobie, jakie to będzie fajne uczucie już tam być. Poza tym dobrze znałam trasę od tego momentu do mety, bo pokonywałam ją pieszo w 2021 roku, kiedy to Marcin biegł maraton. Sobotni wieczór był już mocno spokojny, przygotowałam sobie wszystko na start – ubrania, żele itd. i poszłam około 22 spać.
Spałam dobrze i obudziłam się kilka minut przed budzikiem. Za oknem piękny widok na Tower Bridge i jeszcze bardzo spokojne miasto. Pogoda była dobra, słonecznie, ale chłodno i lekki wiatr. Duże szczęście patrząc na poprzednie, nienaturalnie ciepłe weekendy. Śniadanie zjedliśmy w pokoju. Dzień wcześniej kupiliśmy pieczywo (pyszne bajgle), masło orzechowe i konfiturę truskawkową. Zastanawialiśmy się nawet, czy nie wykupić śniadania w hotelu, ale przed maratonem i tak za dużo nie jem, poza tym lubię mieć spokój, więc spokojne śniadanie w hotelu było dla mnie lepszym rozwiązaniem.
Nie ukrywam, że czułam spory stres od samego rana. Start w Londynie łączy się z tym, że trzeba jeszcze dostać się na start, potem tam trochę czekać, więc logistycznie jest sporo do ogarnięcia. Na szczęście wszystko mieliśmy dobrze przygotowane i chwilę po 7:00 ruszyliśmy w stronę stacji, aby pociągiem udać się na Blackheat. Spokój miasta i przejście na drugą stronę rzeki przez Tower Bridge, na którym znajduje się dwudziesty kilometr biegu, był czymś pięknym. Znowu w głowie wyobrażałam sobie, jak tu będzie za około trzy godziny, kiedy zamierzałam się tam pojawić.
Podróż pociągiem była super sprawna. Na peronach leciały komunikaty informujące który pociąg jedzie na start (tam są starty z różnych stref, więc trzeba uważać do którego się wsiada), poza tym dookoła tylko biegacze. Fajna atmosfera i naprawdę dobra organizacja.
Ruszyliśmy punktualnie i po około trzydziestu minutach wysiedliśmy na stacji, z której na start mieliśmy może jakieś sześćset metrów? Tamtejsze ulice zamieniły się tego dnia w miasteczko biegaczy. Wielka fala ludzi szła w stronę niebieskiej strefy, z której startowałam. To ogromna zielona polana, na której niestety zawsze dość mocno wieje i jest chłodno (w 2021 było podobnie, tylko jeszcze mokro do tego). Na szczęście byłam na to przygotowana, dlatego miałam na sobie ciepłe ubrania, które zamierzałam przed startem oddać (fajnie, że jest taka możliwość. Ubrania są zbierane na starcie i potem te, które się do tego nadają, przekazywane osobom potrzebującym). Chwilę postałam z Marcinem i jakoś godzinę przed moim startem (10:05) weszłam już do strefy, aby się dobrze rozgrzać i przygotować na start.
Stałam w tej gigantycznej strefie sama i nagle pojawiły się łzy w moich oczach. Maraton, na który tak długo czekałam, to się nareszcie działo! Dałam upust emocjom, ale już po chwili postanowiłam się ogarnąć ;) i skoncentrować na nadchodzącym biegu. Sama rozgrzewka była słaba, bo coraz więcej osób, całość niestety po trawie, innej możliwości nie było. Biegałam w jedną i drugą stronę na bardzo krótkim odcinku robiąc trochę ponad kilometr. Dobre i to. Potem kilka wymachów, wykroków. Musiało wystarczyć.
Z tej wielkiej polany o godzinie 9:52 musieliśmy wejść do mniejszej strefy dla biegaczy biegnących z drugiej fali, czyli właśnie tej mojej. Zanim tam weszłam zmieniłam buty (pamiętając mokrą trawę w 2021 roku, postanowiłam na wszelki wypadek zabrać dodatkowe buty do wyrzucenia), zdjęłam długie spodnie i bluzę. Miałam na sobie nadal longa (też do wyrzucenia) oraz taki lekarski fartuszek (dziękuję Olu!!!), który trzymał ciepło. Byłam święcie przekonana, że jak wyjdziemy z tej strefy, to dopiero dojdziemy do bramy, tam się zatrzymamy i poczekamy na nasz start. Domyślacie się zatem jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam, że nie ma osobnego startu, my po prostu już możemy biec. Dodam, że kręciłam sobie filmik, miałam w dłoni butelkę (chciałam się jeszcze przed startem napić), koszulkę miałam zarzuconą na barki i byłam jeszcze w zielonym, lekarskim wdzianku. Nerwowo zaczęłam to zdejmować z siebie, odpaliłam Garmina i zaczęłam się zastanawiać, gdzie mogę to wyrzucić. Głupio przecież tak rzucać innym biegaczom pod nogi. Zbiegłam do lewej strony i zostawiłam te rzeczy przy krawężniku, omijając tym samym Marcina, który stał po prawej stronie wypatrując mnie. Mocno chaotyczny był ten start i myślę, że to był też najbardziej niespokojny moment całego maratonu.
„No dobra, czyli to się już dzieje” pomyślałam jakieś czterysta metrów od startu. Ludzi dookoła było mnóstwo, GPS świrował i pokazywał tempo spokojnego truchtania. Na szczęście dość szybko wszystko się unormowało, GPS pokazywał już dobre tempo, a ja starałam się mimo naprawdę wielu osób dookoła, złapać dobry rytm. Na początku biegnie się takimi przedmieściami miasta, ulice są dość wąskie, do tego co chwilę progi zwalniające co też trochę irytowało. Marcin mówił, że pierwsza dyszka jest lekko z górki i jemu minęła bardzo przyjemnie. Ja jakoś tej górki nie czułam, ale na szczęście z każdym kilometrem biegło się lepiej (to pewnie wina krótkiej rozgrzewki, ale na tej nierównej momentami polanie naprawdę ciężko było sensownie się rozgrzać). Wiedziałam, że spotkam się z Marcinem na około dziesiątym/jedenastym kilometrze, dzięki czemu miałam czym zająć głowę. Na siódmym wzięłam pierwszy żel i popiłam wodą, którą złapałam na pierwszym punkcie odżywczym. Niesamowicie przydatna i wygodna (może mniej ekologiczne, choć wiem że butelki były z plastiku z recyklingu) była woda w malutkich buteleczkach. Jako, że ja lubię trzymać coś w prawej ręce podczas biegu, biegłam cały czas z butelką, dzięki czemu odpadał mi stres związany z punktami odżywczymi na trasie (sami wiecie jak to jest, ludzie się pchają, jest nerwowo, trzeba zwolnić, a potem jeszcze napić się wody nie wylewając połowy kubeczka na twarz).
Przebiegliśmy obok zabytkowego statku Cutty Sark – miejsce bardzo głośne i pełne kibiców – i dosłownie chwile później zobaczyłam Marcina. Przyznam szczerze, że widząc takie tłumy kibiców bałam się, że się nie wyłapiemy. Na szczęście Marcin był doskonale przygotowany i świetnie sobie z tym poradził. Jego plan był taki, aby pobiec ze mną dwa kilometry wzdłuż chodnika i potem ruszyć w stronę mostu, czyli dwudziestego kilometra. Niestety chodniki były nie do przejścia, dlatego pobiegł te dwa kilometry trasą, obok mnie. Chwilę porozmawialiśmy i znowu musieliśmy się pożegnać. Przede mną około siedem kilometrów, na szczęście wiedziałam, że zobaczymy się znowu na Tower Bridge. Ten czas minął dość szybko i przyjemnie. Sama nie wiem kiedy, nagle byłam przed mostem. Atmosfera tam była niesamowita. Mnóstwo kibiców, super hałas! Na szczęście udało się znowu wyłapać Marcina, który jak się umówiliśmy, był w wyznaczonym miejscu i dodał znowu energii. Niestety był też ostatni punkt, na którym się widzieliśmy, wiedziałam że potem będzie dopiero meta.
Ruszyłam zatem na drugą połówkę, podobno tę trudniejszą, z możliwym mocniejszym wiatrem i gubiącym się między wysokimi budynkami GPSem. Starałam się jednak o tym nie myśleć, a po prostu biec swoje. Biegło się cały czas całkiem ok, trzymałam dość stałe tempo. Oczywiście spadło trochę, ale chyba nie aż tak bardzo, jak momentami myślałam. Faktycznie tam ze dwa razy dość mocno zawiało, ale na szczęście nie było tak źle, jak mówił pan od prognozy pogody. ;) Co jakiś czas czułam już zmęczenie mięśni. Lekko bolał pośladek, trochę bolał mały palec u stopy, trochę całe ciało, ale wszystko to było do zignorowania i opanowania. ;) Dzieliłam sobie trasę na odcinki – byle do dwudziestego piątego, do trzydziestego i trzydziestego piątego. Potem już jakoś pójdzie.
Zaczęłam też coraz więcej osób wyprzedzać, a to zawsze trochę pomaga w głowie. Wyprzedziłam też Kofuziego, mając nadzieję, że może załapię się później na filmie (nie, nie załapałam się haha). Ciężko zrobiło się jakoś na trzydziestym czwartym może, kiedy już bardzo wypatrywałam naszego hotelu, bo wiedziałam, że tam do mety już tak niewiele. Wzięłam trzecią butelkę wody (dwie poprzednie trzymałam ze sobą do ostatniej kropli i wyrzucałam biorąc kolejną), kolejny i ostatni żel – na trzydziestym piątym (wcześniej kilometry 14,20,28) – i ruszyłam znaną mi trasą do mety. Oczywiście tempo spadało, czego aż tak nie czułam (zobaczyłam to dopiero po biegu patrząc na międzyczasy), ale to że coraz więcej osób zwalniało i przechodziło do marszu pozwalało mi wierzyć, że jest ze mną całkiem dobrze. I tak też się czułam. Nawet długi wybieg z tunelu nie wydawał mi się aż tak męczący. Oprócz żeli Maurten miałam ze sobą żelki GU. Sprawdziły się bardzo dobrze w Chicago, tutaj również. Ostatniego wzięłam jakoś około czterdziestego kilometra, wiedziałam że energii nigdy za dużo.
Kiedy w końcu na długiej prostej wzdłuż Tamizy zobaczyłam po lewej stronie słynny London Eye, a przed sobą jeszcze w oddali Big Bena, to szeroko się uśmiechnęłam. Po pierwsze wiedziałam, że zaraz zobaczę się z Marcinem, a po drugie, że zaraz już meta. I nagle Big Ben zrobił się bardzo duży, tuż przy nim skręcaliśmy w prawo. Do mety był około kilometr, piękne uczucie! Tłumy kibiców (które były naprawdę wszędzie i na całej trasie) nagle zrobiły się jeszcze większe i głośniejsze niż wcześniej. Kiedy nagle z tego tłumu usłyszałam „KOBIETY BIEGAJĄ” to nie uwierzyłam własnym uszom. Kto to był? Kto mnie wyłapał w tym tłumie? Naprawdę nie spodziewałam się, że w Londynie usłyszę taki doping. Wielkie wielkie dzięki, to było wspaniałe! Okazało się, że to była Asia, z którą „znamy się” dzięki Instagramowi. Jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję!
Po tym okrzyku naprawdę dostałam turbodoładowania, a świadomość że zaraz zobaczę Marcina ładowała mnie jeszcze bardziej. Ostatnia prosta, to ta ulica na której ja czekałam i wypatrywałam Marcina jesienią 2021. I znowu usłyszałam jego doniosły głos. Był dokładnie sześćset metrów przed metą. Jakie super uczucie! Wiedziałam, że dałam radę. I choć chciałam już być na mecie, to chciałam się tą chwilą nacieszyć jak najdłużej. Dlatego pokonałam ten ostatni odcinek dość świadomie i z trzeźwą głową. Rozglądałam się na prawo i lewo (Buckingham Palace!), zachęciłam kibiców do jeszcze głośniejszego kibicowania (serio, dopiero widząc zdjęcia przypomniałam sobie, że podniosłam ręcę pokazując, że mają zrobić hałas) i nagle skręciłam w prawo. A tam … wielka, szeroka, majestatyczna ulica i ostatnia prosta. Tak lubiłam oglądać ten moment w relacjach z Londynu w telewizji, a nagle sama tam byłam. Wielkie, piękne flagi Wielkiej Brytanii wiszące wszędzie no i ta piękna, tak długo (i nie mówię tu o czasie biegu) wyczekiwana meta.
Jest, w końcu, w końcu tu jestem! Mam to, ukończyłam czterdziestą czwartą edycję maratonu w Londynie! Na metę dobiegłam z czasem 3:03:07, co jest moją nową życiówką. Poprawiłam czas z Bostonu o pięć minut i byłam (nadal jestem) z tego cholernie dumna.
Kiedy adrenalina puściła poczułam, że mam otartą lewą pachę (nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło), ale nogi były w zaskakująco dobrym stanie. Zazwyczaj tuż po przybiegnięciu na metę czuję sztywność, tym razem szłam całkiem luźno. Marcin kazał mi nacieszyć się metą i tak też zrobiłam. Nie spieszyłam się zbytnio. Porobiłam zdjęcia, nagrałam filmiki, odebrałam medal, picie i folię NRC. Szłam dumna i cieszyłam się, że zaraz spotkam się z Marcinem. To udało się szybciej niż myślałam (byliśmy umówieniu w specjalnym miejscu spotkań), bo Marcin wyłapał mnie w tłumie już wcześniej. Obok niego stała jeszcze Aga, najszybsza Polka! Znamy się z Instagrama i pisałyśmy ze sobą kilka dni przed biegiem (dzięki za wszystkie porady!). Bardzo podziwiam Agnieszkę za świetne wyniki biegowe i jeszcze raz ogromne brawa za Londyn!
Tuż za metą poszłam się przebrać. Nie oddawałam nic do depozytu, bo Marcin zabrał ze sobą moje ciuchy. Był tam wygodny, ogromny namiot w którym można było się odświeżyć i przebrać. I chwilę później ruszyliśmy od razu w miasto. W końcu już na luzie, bez stresu. Po drodze załapaliśmy się na darmowe dla biegaczy sushi (dzięki Kasia za info), byliśmy w siedzibie „The Running Channel”, w którym poczęstowano nas bezalkoholowym winem musującym oraz dostałam mały plakat jako pamiątkę tego dnia. Następnie poszliśmy do „Gymshark” kolejnego sklepu z ubraniami sportowymi, w którym była specjalna strefa regeneracji dla maratończyków. Wszystko było za darmo, ale trzeba się było wcześniej na to zapisać. Zrobiłam to, więc mogliśmy wejść. A tam fizjoterapeuci, balia z lodowatą wodą (skorzystałam, świetna rzecz!), nogawki do masażu, szejki regeneracyjne. Spędziliśmy tam ponad godzinę i muszę powiedzieć, że naprawdę się zregenerowałam. Jednak naszym głównym celem był sklep z odzieżą biegową Tracksmith, który poznaliśmy w Bostonie i od którego zaczęła się nasza tradycja zbierania biegowych plakatów z wynikiem z maratonu. Świetna jest to sprawa – można podejść, podać swój czas, a ekipa Tracksmith stempluje go na specjalnym plakacie. Mam już taki z Bostonu, z Chicago, z Nowego Jorku i Londynu. Super to wymyślili i jest to już nasz nieodłączny element każdego majorsa.
Potem jeszcze kawa, trochę chodzenia i powrót metrem (dla uczestników maratonu do godziny 19:30 można jeździć za darmo) do hotelu. A potem odświeżenie się, odpoczynek no i koniecznie dalsze zwiedzanie oraz … jedzenie.
To był naprawdę wspaniały maraton! Spełnienie wielkiego marzenia, na które tak długo musiałam czekać. Londyński maraton jest piękny pod każdym względem – trasy, kibiców, organizacji. Oczywiście zapisałam się na kolejne losowanie i choć prawdopodobnie przede mną kolejne lata czekania, to z przyjemnością tam jeszcze wrócę. Dziękuję Marcinowi za przygotowanie mnie do tego startu. Dzięki temu byłam w naprawdę dobrej formie w poniedziałek rano, a w środę mogłam już zrobić pierwsze, bardzo delikatne kilometry. Poza tym gdyby nie jego wsparcie i świetna organizacja (pod każdym względem) przez cały ten weekend, to na pewno nie byłoby wszystko tak dobrze. Dziękuję, że zawsze jesteś i wspierasz! Mamie dziękuję za najlepszą opiekę nad Felą (dzięki temu nie muszę zaprzątać głowy myślami, czy wszystko z nią ok) oraz bratu za śledzenie wyników na żywo. Tacie dziękuję za to, że jego energia była ze mną na całej trasie. Ciężko to opisać, ale wiem, że był cały czas obok.
Dziękuję Soma Medice i najlepszemu Kubie Dukiewiczowi za comiesięczne wizyty u fizjoterapeuty. Dzięki Wam udało się dotrzeć na start bez kontuzji. Wielkie dzięki również Wam, za wszystkie miłe słowa, wiadomości i SMSy oraz Dziewczynom KB za śledzenie na żywo i dopingowanie.
To był mój kolejny maraton, piąty major do kolekcji. Jestem wdzięczna, zachwycona i trochę smutna, że już koniec… :)
PS zostawiam tutaj również link do naszego podcastu, w którym opowiadam o maratonie.