Wczoraj zaczęła się jesień, a wraz z nią zbliża się mój jesienny maraton, tym razem Maraton Warszawski. W tym roku nie wystartuję w rodzinnym Poznaniu z kilku powodów. Pierwszym i chyba głównym jest Łemkowyna Ultra Trail, czyli bieg na dystansie 70 kilometrów, w którym wystartuję pod koniec października (dwa tygodnie po maratonie, to jednak trochę szybko. Szanuję moje zdrowie, a co za dużo, to niezdrowo…), drugim powodem jest fakt, że biegałam maratony w kilku europejskich stolicach, a w Warszawie nigdy. Poza tym bywam tam teraz trochę częściej i po prostu wszystko się dobrze zgrało. ;)
Do maratonu zostały już tylko dwa dni, a to naprawdę mało. Mało też w tym tygodniu u mnie biegania. Tydzień zaczęłam porannym biegiem po Oslo (może w wolnej chwili przygotuję o tym krótki wpis), biegałam w środę – ostatni szybki trening i biegałam dzisiaj skoro świt. Krótko i wolno, by zachować siły na niedzielę.
Chyba pierwszy raz dość poważnie podeszłam do tematu diety. Od poniedziałku do środowego wieczoru nie jadłam węglowodanów (właściwie nie jadłam ich od ostatnich dwóch tygodni). Wbrew temu, co czytałam czułam się bardzo dobrze, nie brakowało mi sił. Od wczoraj zaczęłam już słynny carboloading. Co więcej, od dwóch tygodni prawie codziennie piłam sok z buraka. Najlepszy, bo domowej roboty. Kto nie lubi soku z buraka, temu polecam dodać do niego marchew, jabłko i odrobinę cytryny, wtedy naprawdę smakuje dobrze. Nawadniam też organizm i piję dużo wody. Zawsze się zastanawiam, na ile to wszystko faktycznie ma wpływ na naszą formę, a na ile (ta cała zabawa z dietą na przykład) pomaga tylko naszej głowie… W sumie nieważne jak, ważne że działa.
Starałam się też w tym tygodniu dużo spać, ale to chyba wyszło mi najgorzej.
Ah, prawie bym zapomniała o najważniejszym– o treningach. Te były i jestem z nich całkiem zadowolona. W tych biegowych dużo pomógł mi Marcin, a Rafał zadbał o stabilizację, core i wzmocnienie reszty ciała. Czuję się przygotowana, ale mimo wszystko zawsze kilka dni przed ważnym startem nachodzą mnie myśli, że mogłam zrobić więcej.
Powoli pojawia się lekki stres, w końcu ostatni maraton biegłam rok temu w Poznaniu. To nic, że w międzyczasie były Węgry (55 Ultra Trail Hungary), Złoty Maraton podczas DFBG (45 km) oraz #ultraHELp (100 km). Maraton, to maraton. Królewski dystans, a z nim nie ma żartów.
Trzymam kciuki za Wasze piątki, dziesiątki, półmaratony i maratony w nadchodzący weekend. Niech #pinkpower będzie z Wami!