Autor: Zosia

Przepraszam Was za to, że moje relacje są opóźnione, ale tak jak już pisałam doba niestety ma nadal tylko 24h i nie udało mi się jej wydłużyć… (jeżeli ktoś ma jakiś pomysł, to poproszę o info. Ostatnie cztery niedziele były dla mnie bardzo zaBIEGane. Był Berlin, Warszawa, Kolonia i wczoraj Szamotuły. 
Pozwólcie, że chronologicznie zacznę nadrabiać zaległości i najpierw opiszę 39. BMW Berlin Marathon. 
Rok 2012 był dla mnie rokiem dużych „B-iegów” – jak wiecie w marcu był maraton w B-arcelonie, we wrześniu B-erlin. 

Na maraton berliński zapisałam się już w zeszłym roku. Mój tata, który mieszka 

w Berlinie zadzwonił do mnie w dniu, w którym ruszyły zapisy i zadał pytanie „To co? Zapisujesz się?”. Odpowiedź była dla mnie oczywista i w ten sposób stałam się posiadaczką numeru startowego F8562. 



Moje przygotowania trwały około pół roku. Po Barcelonie miałam chwilę odpoczynku, ale kolejne treningi były już robione pod kątem maratonu. Przygotowywałam się bardzo starannie, oczywiście było parę tygodni, w których nie wykonałam treningu 

w 100%, ale myślę, że zrobiłam bardzo dużo. 

W długo oczekiwaną podróż wyruszyłam już w piątek, aby móc ze spokojem wszystko załatwić. W sobotę w południe wybrałam się, aby odebrać pakiet startowy. Już dawno nie widziałam tylu ludzi w jednym miejscu- byłe lotnisko Tempelhof odwiedziło tysiące biegaczy. Było ich tak dużo, że do hali w którym odbierało się numerki startowe ochrona wpuszczała niczym do muzeum po parę osób. Na szczęście pakiet odbierałam wspólnie z moim wujkiem, który również biegł, dlatego nie przeraziła nas nawet 40 minutowa kolejka. Przy stanowiskach z pakietami był podział na mężczyzn i kobiety – przy stanowiskach damskich tłum był o wiele mniejszy.  
Potem druga kolejka, w której odbierało się koszulki. Koszulka bardzo fajna, jednak dopiero w domu po jej rozpakowaniu zauważyłam, że otrzymałam „S” ale chyba męską, ponieważ okazała się o wiele za duża – chyba że koszulki Adidasa wypadają większe? Napisałam do organizatorów maila z prośbą o wymianę koszulki. Muszę ją odesłać do Berlina i mam otrzymać mój rozmiar. Zobaczymy. Na końcu zobaczyłam punkt, w którym można było zmienić swoją strefę startową. Mój czas z Barcelony przypisał mnie do strefy 4:15-5:00, a że miałam ambitne plany, postanowiłam że warto wystartować trochę wcześniej. Można było zmienić strefę o jedną do przodu bez okazywania żadnych dokumentów (potwierdzeń, że pobiegło się lepszy czas niż podany przy zapisach). Oczywiście z tego skorzystałam. Przy zapisywaniu się wykupiłam opcję z masażem przed biegiem, z którego skorzystałam na miejscu. Masaż wykonywany był głównie przez studentów, trwał w moim przypadku 30 minut i byłam z niego całkiem zadowolona.
Po odebraniu pakietu startowego (w którym znajdował się m.in. opakowanie pełnoziarnistego makaronu firmy Barilla- bardzo fajny pomysł!) udałam się jeszcze do sklepu NIKE TOWN, w którym dla użytkowników NIKE+ czekała niespodzianka. Drogą mailową dowiedziałam się, że dla wszystkich biegaczy, którzy wystartują w maratonie oraz biegają z NIKE+ firma przygotowała specjalną NIKE+ RUNNERS LOUNGE. Miejsce znajdowało się na 20 piętrze w jednym ze znanych berlińskich wieżowców. Po otrzymaniu specjalnych wejściówek można tam było spędzić cały dzień. Czekały tam zdrowe przekąski, można było pójść na masaż, napić się czegoś zimnego lup ciepłego. Dodatkowo przedstawiona była najnowsza kolekcja jesiennych ubrań Nike. Miejsce robiło wrażenie. Duże okna z widokiem na cały Berlin, przyjemna muzyka i sporo biegaczy. Na wejściu dostałam specjalną koszulkę, która została przygotowana z okazji maratonu berlińskiego. Ponadto dowiedziałam się, że dostęp do LOUNGE mam aż do poniedziałku i po maratonie czekają niespodzianki. Warunkiem jest przebiegnięcie z jednym z urządzeń NIKE+ i udostępnienie trasy na Facebooku.


O dziwo noc przed maratonem udało mi się całkiem nieźle pospać. Obudziłam się parę minut po godzinie 6. Nie jest to najlepsza pora do wstawania, dlatego śniadanie (głównie bułki z dżemem) zjadłam w ciszy, koncentrując się na czekającym na mnie wydarzeniu. Na start wyruszyliśmy około godziny 7:30. Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane. Były specjalnie przygotowane szatnie, w których mogliśmy zostawić nasze rzeczy. Poranek był bardzo świeży, dlatego idealnym rozwiązaniem były czekające na biegaczy wiszące przy szatniach ‘sukienki’ z folii, które nie pozwoliły nam zmarznąć przed startem.

Cieszę się, że biegłam z kimś i nie musiałam tam być sama, bo z każdą minutą odczuwałam coraz większy stres. Po nieudanej próbie skorzystania przed startem 

z toalety (kolejki były tak długie, że obawiałam się spóźnienia na start) udaliśmy się do naszych stref startowych – mój wujek startował w innej ode mnie. W ten sposób rozdzieliliśmy się i dopiero wtedy poczułam, że robi się poważnie. Doszłam do wejścia na moją strefę. Osób było tak dużo, że utworzyła się kolejka do wejścia. Po paru minutach udało mi się wejść do środka. Niesamowite wrażenie stać w takim tłumie biegaczy.

Nieśmiało wyszukałam pacemakerów z balonikiem na 4:00 h i stwierdziłam, że przynajmniej z nimi wystartuję. To, co chodziło mi po głowie czekając na start było bardzo ciekawe. Mimo, że był to już mój trzeci maraton, czułam spory dopływ adrenaliny. Wiele osób mówiło mi przed biegiem „eee tam, już biegłaś maraton, co to dla Ciebie!” Otóż wcale tak nie jest. W stosunku do dystansu 42,195 km czuję za każdym razem na nowo niesamowity respekt. Stojąc w 40 tysięcznym tłumie zaczęłam się zastanawiać jaki to będzie bieg, czy moje nogi, a co ważniejsze głowa 

i tym razem dadzą radę.



            Pogoda była przepiękna, bezchmurne niebo, świecące słońce dlatego nastawiłam się pozytywnie! Od momentu rozpoczęcia biegu, do momentu w którym ja przebiegałam przez linię startu minęło 13 minut, co pokazało mi ile osób bierze w maratonie udział. Biegłam cały czas w niesamowitym, bardzo międzynarodowym tłumie. Biegło mi się dobrze. Na trasie co chwile były jakieś zespoły muzyczne, które występowały dla maratończyków. Kibice też dopisali, nie było chyba momentu, 

w którym nie byłoby kibiców… Balonik miałam cały czas w zasięgu mojego wzroku – raz bliżej, raz dalej – ale wiedziałam, że nie mogę zacząć biegu za szybko, aby nie odpaść w drugiej połowie. Na chwilę przed 20 kilometrem miałam wrażenie, że zaczynam odczuwać ból uda, ale szybko jednak okazało się, że to fałszywy alarm 

i mogę bez przeszkód biec dalej. Biegło się naprawdę dobrze, trasa jest płaska, bardzo przyjemna. Mijały kilometry, mijały różne dzielnice Berlina, a ja wciąż trzymałam dość równe tempo. Poniżej na dyplomie możecie zobaczyć moje poszczególne międzyczasy:



Zabawne jest to, że moim najszybszym kilometrem był kilometr numer 37. Skąd akurat tam tyle sił? Bardzo się cieszę, że w Berlinie również nie miałam ‘przyjemności’ spotkać ściany. Za każdym razem podczas maratonu boję się, co się stanie po 30.kilometrze, ale i tutaj wszystko poszło bardzo gładko.
Ostatnie cztery kilometry były chyba dla mnie najbardziej męczące. Pomyślałam sobie znowu „przecież to tylko cztery kilometry, co to cztery kilometry? Około dwudziestu minut i jesteś na mecie” ale i tak nogi coraz bardziej stawiały opór. Chciałam przycisnąć jeszcze trochę, aby dobiec na metę z takim czasem, jaki był moim marzeniem (tak, możecie się domyśleć że chciałam złamać 4h) ale nie było to takie łatwe. 

Na 300 metrów przed metą – cudowne uczucie przebiegnięcia przez Bramę Brandenburską, przy której czekały prawdziwe tłumy i dopingowały bardzo mocno udało mi się pobiec sprintem. Dopiero tam zobaczyłam że na horyzoncie – już na mecie dobiegły baloniki z 4:00. Pomimo, iż byłam TAK BARDZO BLISKO uzyskania wymarzonego czasu, czas 4:01:12 i tak mnie niesamowicie ucieszył. Byłam tak zadowolona, że znowu płakałam, tym razem nie były to ciche łzy, to był prawdziwy ryk szczęścia J Płakałam, że udało się po raz kolejny pokonać wszystkie swoje słabości, że to mocna głowa znowu wygrała walkę ze zmęczonym ciałem.



Kiedy już dumnie trzymałam mój medal miałam parę myśli w głowie, że mogłam pobiec troszeczkę szybciej, że mogłam wiele zrobić lepiej. Może mogłam, może nie. Nie udało się teraz, będzie cel na kolejny maraton. Poprawiłam życiówkę 

z Barcelony o całe 18 minut a to też się liczy.

Poza tym cieszę się, że był to kolejny bieg, który ukończyłam z uśmiechem na twarzy, który paradoksalnie dodał mi sił i sprawił, że jeszcze bardziej pokochałam bieganie. Oby takich maratonów było jak najwięcej!