Do Chicago wylatywaliśmy w piątek o 6 rano z Poznania. Pobudka w zasadzie w środku nocy, ale emocje i „Reisefieber” pomagają się o takiej porze obudzić. ;) Z Poznania polecieliśmy do Monachium, tam dwie godziny przerwy i dalej bezpośrednio już do Chicago. Lot minął przyjemnie szybko (o ile można tak powiedzieć o dziewięciogodzinnym locie). Obejrzałam trzy filmy, poczytałam książkę, pojadłam, popiłam…
Na miejsce dolecieliśmy około 14:00 tamtego czasu (minus siedem godzin względem Poznania), więc zyskaliśmy trochę piątku. Niestety loty do Ameryki mają ten minus, że zanim opuści się lotnisko, to trzeba przejść przez kontrolę. A to potrafi trwać. Tak więc od wyjścia z samolotu do wyjścia z lotniska zajęło nam około 1,5 h. Potem godzina metrem do hotelu, do którego dotarliśmy przed godziną 17:00. Hotel mieliśmy w świetnym miejscu w samym centrum. Dlatego wieczorem poszliśmy jeszcze coś zjeść i mimo dużego zmęczenia udało nam się wytrzymać do 21:00, zanim położyliśmy się spać.
Sobota była zaplanowana od wczesnego rana. W Ameryce bardzo popularne są „shakeout runy”, często jest ich kilka o tej samej porze. Tutaj było tak samo, my zdecydowaliśmy się zapisać na rozruch organizowany przez Nike (jednego ze sponsorów maratonu). Wstaliśmy dość wcześnie (w tę stronę jetlag jest nawet przyjemny) i podbiegliśmy na śniadanie. Nasze ulubione amerykańskie śniadanie to czarna kawa i bajgiel. Pyszny początek maratońskiego weekendu! Tuż obok tej kawiarni był główny sklep Nike, w którym zaczynał się bieg. Poranek był słoneczny, ale chłodny, co jednak nie odstraszyło biegaczy. Sporo nas zebrało się na wspólną piąteczkę przed maratonem. Pobiegliśmy bardzo fajną trasą, która pozwoliła nam zwiedzić trochę miasto i zobaczyć Jezioro Michigan. Bulwary wzdłuż jeziora były pełne biegaczy, a samo jezioro? Wow, plaża i fale takie, że przypominało ono bardziej Bałtyk, niż Rusałkę. ;)
Rozruch zakończyliśmy w parku. Fajne miejsce, w środku duża polana a dookoła tartnowa bieżnia. Chciałoby się tam biegać! No właśnie, a co z moją nogą i moim bieganiem? Noga bolała zdecydowanie mniej, ale cały czas ją czułam. Tchnęło to we mnie trochę optymizmu, ale czy wystarczy na 42,195 km? To była dla mnie nadal wielka niewiadoma.
Na mecie czekało na nas jedzenie – ciepłe kanapki, donaty, świeże soki, kawa. Naprawdę było to świetnie zorganizowane. Poza tym był też namiot dla kibiców – można było zrobić swój plakat do kibicowania, zabrać sobie dzwonki do kibicowania (to one będą w niedzielę robić hałas na Sołaczu podczas poznańskiego maratonu). Wszystko to robiło wrażenie. Wypiliśmy kawę, zjedliśmy coś małego i ruszyliśmy z powrotem do hotelu. Byliśmy zapisani również na drugi rozruch, który zaczynał się później, ale dotarliśmy na miejsce jak biegacze już pobiegli. Poza tym nie chcieliśmy już więcej biegać przed maratonem, więc w sumie dobrze się stało. Drugi rozruch organizowała marka „Bandit Running”. Okazało się, że „pop up store” w którym całość się mieściła była tuż przy naszym hotelu. Biegacze co prawda pobiegli, ale na miejscu mogliśmy pooglądać najnowszą kolekcję ciuchów biegowych, coś zjeść, lub wypić kawę. Chwilę tam spędziliśmy, porozmawialiśmy z innymi biegaczami, a następnie wróciliśmy do hotelu, aby się przebrać i ruszyć po pakiet startowy.
Expo było jakieś 20 minut jazdy autobusem od naszego hotelu. Wybraliśmy autobus, bo stwierdziliśmy że dzięki temu pooglądamy sobie miasto (metro byłoby nudne). Sam odbiór pakietów, mimo dużej kolejki (aby wejść na teren trzeba było przejść przez kontrolę osobistą) poszedł bardzo sprawnie. Najpierw musieliśmy pokazać maila potwierdzającego, którego dostaliśmy kilka tygodni wcześniej, a następnie mówiono nam do którego okienka podejść. Całość zajęła jakieś trzy minuty. Dalej wchodziło się na teren ogromnych targów z dużą ilością stoisk. Jak zawsze wystawiały się różne sklepy biegowe, marki biegowe, organizacje charytatywne itp. Było ogromne stoisko Abott WMM, na którym można było wziąć udział w jakiś grach i zabawach. Były stoiska z jedzeniem, stoiska z masażami. No działo się fajnie i dużo. Największą przestrzeń miał Nike, czyli jeden z głównych sponsorów maratonu. Wielka przestrzeń wypełniona całą kolekcją biegową – od czapeczek, po leginsy i kurtki. Mnóstwo tego było,ale mnóstwo też było ludzi i ogromne kolejki do kasy. Miałam wrażenie, że każdy wychodzi tam z jakimś ciuszkiem (oprócz nas, my kupiliśmy dopiero coś po biegu :D ). Tak w ogóle, to w pakiecie była świetna koszulka z maratonu, chyba jedna z najładniejszych jaką kiedykolwiek miałam z biegu. Widzicie ją na powyższym zdjęciu. Fajna, prawda?
Resztę dnia spędziliśmy bardzo przyjemnie. We włoskiej knajpie zadbaliśmy o odpowiednią ilość węglowodanów w naszych organizmach, poszliśmy na dobrą kawę i zwiedzaliśmy trochę miasto. Pogoda była dobra, było dość chłodno, ale świeciło słońce. Co zabawne, jeszcze do czwartku było w Chicago 29 stopni, więc ochłodzenie przyszło w sam raz na maraton (do biegania to dobrze, do zwiedzania wolałabym te upały). W ciągu dnia trochę odpoczywaliśmy, a wieczorem przeszliśmy się jeszcze na zakupy śniadaniowe (nie mieliśmy wykupionych śniadań, bo wolimy je jeść gdzieś na mieście) aby zjeść rano przed startem. Bajgle z masłem orzechowym i konfiturą, to było to. Mmmm ;)
Wieczór był dość spokojny. Stres był inny, niż zazwyczaj. Wiedziałam, że nie będę biec na życiówkę, ale nie wiedziałam, czy w ogóle ukończę i to tego właśnie dotyczył ten stres. Jak będzie? Czy noga wytrzyma? Czy będę musiała przejść do marszu, a jeżeli tak, to czy zdążę ukończyć w limicie? Wiem, to może brzmieć zabawnie, ale ja naprawdę nie wiedziałam co się wydarzy w niedzielę. Wiedziałam tylko tyle, że biegniemy razem z Marcinem. On również walczył z kontuzją i sześć ostatnich tygodni przed maratonem musiał mocno ograniczyć swoje treningi. A skoro zarówno on, jak i ja nie jesteśmy w szczytowej formie, to dlaczego nie „pocierpieć” razem i wspierać się, jak będzie to potrzebne. Prawdopodobnie właśnie to sprawiło, że w nocy spałam bardzo dobrze i nie czułam wielkiego stresu w niedzielę o poranku.
Pobudka była wczesna, bo około 5:00, ale ze względu na różnicę czasu wstawaliśmy bez problemów. Start naszej fali był o 7:30, a jeszcze śniadanie, dojście na start (mieliśmy blisko, bo około 800 metrów) i ogarnięcie wszystkiego przed biegiem. Jedząc śniadanie oglądaliśmy lokalne wiadomości i podobnie jak w Bostonie, czy Nowym Jorku, jedną z najważniejszych wiadomości był właśnie maraton. Fajne to, jak czujesz że całe miasto o tym mówi! Z hotelu wyszliśmy chwilę przed godziną 6:00. Było jeszcze ciemno, ale gdzie nie spojrzałam, tam tłumy biegaczy. Jedna wielka fala biegaczy idąca w tym samym kierunku. Niesamowicie to wyglądało. Rano było bardzo zimno, 6 stopni. Zanim weszliśmy do biegowego miasteczka czekała nas kontrola osobista. Wybraliśmy złą kolejkę, w której wszystko trwało dwa razy dłużej. Następnie poszliśmy w stronę depozytów i zaczęliśmy się przygotowywać. Trzeba było popakować gdzieś te wszystkie żele, część rzeczy zostawić w depozycie, część zabrać na start do wyrzucenia. Skomplikowana logistyka, ale na szczęście dość szybko sobie z wszystkim poradziliśmy. ;) Wejście do naszej strefy było możliwe tylko do 7:20, potem strefa zostaje zamknięta (a tak przynajmniej było w informatorze, nie zwróciłam uwagi czy faktycznie nie można było już później wejść). Zrobiliśmy rozgrzewkę i cieszyliśmy się tym, że stoimy na starcie bez stresu i razem. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś w tak dużym i ważnym maratonie będzie okazja, aby pobiec razem (życzę nam tego na starość, a wcześniej możemy jeszcze się trochę pościgać).
Oczywiście jak zawsze, na chwilę przed startem wybrzmiał amerykański hymn i o 7:30 ruszyli pierwsi biegacze. My, choć z pierwszej fali, przez linię startu przebiegaliśmy jakieś 1,5 minuty za pierwszymi. Ilość biegaczy była powalająca, z tego co mi wiadomo, ukończyło go ponad 48 tysięcy ludzi. To jest naprawdę dużo!
Pierwsze kilometry prowadziły przez centrum. Z podcastu Ali on the Run wiedziałam, że ze względu na te wszystkie wysokie budynki możemy się spodziewać szalejących zegarków i gubiących się GPSów. Tak też było. Drugi kilometr wyszedł według zegarka powyżej 6 min/km, a któryś kolejny 3 coś. Warto wziąć to pod uwagę chcąc biec na wynik. Tam lepiej patrzeć na czas, a nie tempo w zegarku… Te pierwsze kilometry były przyjemne, bo właśnie po centrum. Trochę się tam kręciliśmy, kilkukrotnie biegliśmy po małych mostkach. Wzdłuż trasy mnóstwo kibiców, na trasie mnóstwo biegaczy. Ponieważ startowaliśmy z pierwszej fali (nasze pierwotne założenia czasowe były inne), to przez pierwsze kilometry ciągle nas ktoś wyprzedzał. Ba, wyprzedzały nas całe grupy. W pewnym momencie wydawało mi się to nawet trochę frustrujące, bo miałam wrażenie, że idę. A tak naprawdę od początku biegliśmy całkiem niezłym tempem. Tak też umówiliśmy się z Marcinem przed startem – biegniemy razem, zwracamy uwagę na nasze kontuzje (jeżeli coś zacznie bardzo boleć, to przechodzimy np. do marszu, lub zwalniamy), ale jeżeli nie będzie takiej potrzeby, to nie człapiemy. Chcemy się tym biegiem cieszyć, ale również dać z siebie tyle, ile danego dnia będziemy mogli.
Standardowo nie będę Wam opisywać każdego kilometra po kolei, bo nie mam takiej pamięci. Ale co ciekawe pierwsze pięć kilometrów minęło naprawdę lekko i przyjemnie, dyszka podobnie. Nogę czułam od pierwszego kilometra, ale ból się nie nasilał, więc skoro mogłam biec, to biegłam.
Nie rozmawialiśmy zbyt dużo z Marcinem, ale biegliśmy obok siebie. Kibice byli non stop, wszędzie, w dużej ilości i niezwykle zaangażowani. Wielu z nich miało plakaty z napisami. Jeden mi się bardzo spodobał – „worst parade ever!”. Trasa wiodła różnymi dzielnicami. Aż wstyd się przyznać, ale przed samym biegiem nie prześledziłam bardzo dokładnie trasy. Ale zapamiętałam miłą dzielnicę, która była bardzo zielona i pełna była małych jednorodzinnych domków, biegliśmy też m.in. przez Chinatown. Fajne było to, że ani razu nie wybiegliśmy gdzieś na koniec miasta, biegnąc ulicami bez domów i bez ludzi (co się często zdarza w maratonach, wybiega się gdzieś na jakieś chęchy, pola lub jakieś wymarłe strefy przemysłowe. Tutaj non stop byli kibice i to. jest to, co jest piękne w amerykańskich maratonach (przynajmniej tych trzech, w których miałam przyjemność pobiec).
Kilometry cały czas mijały zaskakująco szybko, sama nie wiem kiedy minęliśmy znacznik półmaratonu. Wtedy w głowie zaczyna mi się już zawsze robić ciut lżej. Wiem, że zaraz już będzie mniej, niż więcej.
I choć na dwudziestym trzecim kilometrze zrobiło mi się trochę ciężko, to nagle był już trzydziesty. Żeby nie było, że cały czas było lekko i przyjemnie, to miałam w głowie kilka kryzysowych momentów. Na początku gdy nas ciągle wyprzedzali, na siódmym, kiedy stwierdziłam, że już mi się nie chce. Kilka jeszcze mogłabym wyliczać. Ale po trzydziestym, choć z coraz już większym bólem, to jednak zaczęłam myśleć, że ja ten maraton ukończę. Choćbym miała już zaraz iść, to ta meta w zasadzie nie jest już tak daleko. „Byle do czterdziestego, potem już będzie”.
Kiedy ból lewej nogi spowodował ból prawego pośladka chciałam już zacząć narzekać na głos, ale się powstrzymałam, aby nie demotywować Marcina, który cały czas biegł lekko przede mną, nadając tempo. Chciałam mu kilka razy krzyknąć, że już boli, że ja już nie chcę, ale jednak cały czas, niesiona dopingiem kibiców, biegłam przed siebie. Do przodu. Lewa, prawa, lewa, prawa. W pewnym momencie pomagało mi też skupienie się na milach, a nie na kilometrach. Tych mil jakoś wydawało się mniej. Na 21. mili był np. punkt firmy „Biofreeze” (Biofreeze Pain Relief Zone), na którym wolontariusze spryskiwali nogi sprejem przeciwbólowym. Było to tak zrobione, że można było zbiec z trasy, tak jak na Formule 1 samochody zjeżdżają na chwilę do boksu. Świetny pomysł i przeszło mi nawet przez myśl, aby skorzystać z tego punktu, ale wolałam biec do przodu i szybciej być na mecie. ;)
Kiedy okazało się, że mamy już mniej niż pięć kilometrów, to miałam ochotę się popłakać z radości. Wiedziałam, że dobiegnę do mety, że to się uda! Noga bolała już solidnie, zresztą na filmikach, które Marcin nagrał pod koniec biegu widzę, że lekko kuleję. Ale euforia i jeszcze większy doping kibiców robiły swoje.
Długa prosta i cały czas wpatrywałam tabliczki z informacją o ostatnim kilometrze. Domyślcie się, jaka była moja radość, kiedy zobaczyłam że ją przegapiłam i do mety już tylko… 800 metrów!!! No miałam ochotę skoczyć z radości. W pewnym momencie czekał na nas jeszcze skręt w prawo, a tam… podbieg o którym wielokrotnie słyszałam. Nie był on ani mały, ani krótki, ale mając w głowie, że meta jest już za rogiem, to wcale tego nie poczułam. Potem już tylko w lewo i prosta do mety, którą zresztą już było widać.
Byłam przeszczęśliwa, chwyciliśmy się z Marcinem za ręce i pierwszy raz wspólnie ukończyliśmy maraton. Byłam bardzo szczęśliwa. Przede wszystkim dlatego, że noga dała radę i pozwoliła przebiec 42 kilometry. Wydolność, mimo że nie wytrenowana na 100% też pozwoliła ukończyć maraton bez ani jednej przerwy lub marszu. Czas był może i daleki od życiówki, ale siedząc w samolocie do Chicago we śnie bym sobie takiego nie wymarzyła – 3:19:35!!! Fantastyczne uczucie!
Za linią mety czekały nas gratulacje i oklaski od niezwykle zaangażowanych wolontariuszy. Mnóstwo jedzenia – jabłka, mini donuty, banany, żelki Haribo, izotonik, woda, piwo (specjalna puszka finiszera, bardzo fajny pomysł!) .. i jeszcze dużo więcej, już sama nie pamiętam co. Po odebraniu medalu szybko ruszyliśmy do depozytu, bo zrobiło się bardzo zimno. Generalnie pogoda była bardzo dobra, w trakcie biegu około 15 stopni i jak na Chicago lekki wiatr (momentami czuć było mocne podmuchy, ale na szczęście cały czas biegliśmy w terenie zabudowanym, to pomagało). Czekając aż odbierzemy worki z depozytu bardzo zmarzłam, ale jak tylko się przebraliśmy, zrobiło się od razu lepiej.
Wielka ulga i radość! To uczucie tuż po maratonie, to dla mnie zawsze taki błogi spokój. Wiem, że jest już po, że jesteśmy cali i zdrowi na mecie. Teraz już można się skupić na wymianie przeżyć, na zwiedzaniu i cieszeniu się miastem no i …. na jedzeniu! :D Idąc do hotelu od razu zatrzymaliśmy się na frytkach i burgerze (burger był Marcina, niestety tam wyjątkowo nie mieli wege).
Aha, czy wspomnniałam, że w tym maratonie padł rekord świata mężczyzn? Kelvin Kiptum ukończył maraton w Chicago w czasie 2:00:35!!!! Dobrze być częścią takiego wydarzenia, zostanie na zawsze w historii!
Po powrocie do hotelu stałam pod prysznicem dobre 20 minut. Co ciekawe obtarłam sobie jedno miejsce na ciele, było to prawe udo, na wysokości końca spodenek, tam gdzie miałam telefon. Wydaje mi się, że brzeg telefonu zrobił tę ranę. Poza tym żadnych uszczerbków na zdrowiu brak. No oprócz nogi. Bolała, ale nie było tak źle, jak się tego spodziwałam. Resztę dnia spędziliśmy już na nagradzaniu siebie i swoich organizmów, na zwiedzaniu, jedzeniu.
W poniedziałek się wyspaliśmy, a potem zrobiliśmy dłuugi spacer. Zobaczyliśmy kolejny kawałek Chicago i odwiedziliśmy sklep biegowy Feet Fleet, w którym organizowany był „Medal Monday”. Można było bezpłatnie wygrawerować medal (my tego akurat nigdy nie robimy), ale można też było skorzystać z nogawek do masażu lub tych pistoletów do masażu. To była cudowna ulga dla zmęczonych nóg. Poza tym zjedliśmy jeszcze słynną chicagowską pizzę „Deep Dish Pizza” – dobra, ale bardziej przypomina mi drożdżowy, wytrawny placek, lub tartę z ogromną ilością sera. Jeden kawałek i czułam sytość do wieczora, no ale być tam i tego nie spróbować? A wieczorem właśnie spotkaliśmy się jeszcze z Elizą, którą poznałam właśnie dzięki…kobiety biegają! To są te najpiękniejsze strony tego bloga. Nie wiem w sumie od kiedy Eliza nas śledzi, ale dawno temu nawiązałyśmy kontakt przez Instagrama i obiecałam, że się odezwę jak będziemy w Chicago. Eliza mieszka tam od czternastu lat, więc zabrała nas do świetnej wegańskiej knajpy i spędziliśmy razem cudowny wieczór. Pięknie było się spotkać w końcu na żywo i śmiało mogę powiedzieć, że to kolejny przykład powiedzenia „running connecting people’. Elizka, wiem że to czytasz i jeszcze raz bardzo dziękujemy za przemiły wieczór. Czekam na kolejne spotkanie, może tu, a może znowu…tam? :*
Wtorek zaczęliśmy od dobrego śniadania i dobrej kawy, od spaceru (Marcin nawet biegał, ja nie mogłam bo noga bolała potwornie) i od… zakupów! :D Okazało się, że od poniedziałku w sklepie Nike czekała cała kolekcja „finiszera”. Koszulki, kurtki, wszystkie w fajnych kolorach. Poza tym to coś, czego nie kupię w Poznaniu ani nigdzie indziej, dlatego z taką właśnie pamiątką wróciliśmy do domu. Mam nadzieję, że ta piękna kurtka będzie mi umilać tę jesienną chlapę.
Mogłabym jeszcze sporo pisać o naszym wyjeździe, ale już będę powoli kończyć, bo niektórzy z Was jutro lecą swój maraton. ;)
Podsumowując bardzo polecam Chicago, zarówno jako miasto, jak i maraton. Trasa płaska (choć po opisach wyobrażałam sobie, że ona będzie co najmniej jak ta w Berlinie, a tu jednak trzeba się liczyć z kilkoma małymi mostami. No i z podbiegiem na 400 metrów przed metą), kibice doskonali, atmosfera świetna. Organizacyjnie też nie mogę się do niczego przyczepić. Punkty z wodą i izotonikiem (korzystałam z każdego, na początku piłam tylko wodę, potem również izo) działały sprawnie, sporo było punktów medycznych, depozyty też bez zastrzeżeń. Jak dla mnie to maraton TOP i mam nadzieję, że jeszcze tam wrócę – po pierwsze, muszę poprawić wynik, a po drugie zobaczyć „Cloud Gate”, czy też „The Bean” czyli popularną „fasolkę”. Marzyłam, że zrobię sobie pod nią zdjęcie, a niestety jest w remoncie…
Chicago, wielkie dzięki. Mężu, wielkie dzięki za ten wyjątkowy, wspólny maraton!