Cztery lata temu powiedziałam sobie, że nigdy więcej nie wystartuję w nocnym półmaratonie we Wrocławiu. Tym, którzy nie wiedzą o co chodzi przypomnę, że pierwsza edycja biegu się nie odbyła, a o tym, że jednak nie pobiegniemy dowiedzieliśmy się stojąc już w strefach startowych. Panował wtedy totalny chaos i brak organizacji. Bieg się odbył, ale nieoficjalnie. Ludzie po prostu wystartowali. Ja też, ale po dziesięciu kilometrach postanowiłam zejść z trasy i zakończyć ten nielegalny półmaraton. Do dziś pamiętam, jak bardzo byłam zawiedziona. Tak bardzo chciałam pobiec półmaraton w nocy.

Nigdy nie mów nigdy – i coś w tym jest. W tym roku miałam jechać do Wrocławia „tylko” po to, by kibicować. Kiedy jednak pod koniec maja okazało się, że moja znajoma (Karola, dziękuję!) ma pakiet do odsprzedania (była jeszcze możliwość przepisania), nie zastanawiałam się ani przez moment. Postanowiłam dać tej imprezie drugą szansę. Za bardzo lubię Wrocław i wieczorne bieganie.

Sobota od samego rana była bardzo pracowita. Na poznańskiej Cytadeli odbywał się charytatywny bieg dla Nepalu organizowany przez moją koleżankę. My byłyśmy partnerkami (a nawet współorganizatorkami) tego wydarzenia. Moim głównym zadaniem było oznakowanie trasy. Pięć kilometrów spaceru, później pomoc na mecie, a na koniec zdejmowanie taśm i kolejna piątka w nogach. Choć pobiegowy piknik na Cytadeli dopiero się rozkręcał, my (Marcin i ja) musieliśmy szybko uciekać, by zdążyć na pociąg do Wrocławia. Zdążyliśmy i na miejsce dotarliśmy kilka minut po godzinie 17:00. Wrocław przywitał nas wielkim oberwaniem chmury. Opady deszczu były bardzo intensywne, ale na szczęście szybko minęły i po jakimś czasie na niebie znowu pojawiło się słońce.

WRO2

Do startu mieliśmy ponad cztery godziny. Zjedliśmy makaron i chwilę po godzinie 20:00 ruszyliśmy na stadion. Musieliśmy odebrać jeszcze pakiety. Dotarliśmy tam całkiem sprawnie i szybko. Wbrew moim oczekiwaniom sam odbiór pakietów też odbył się bez kolejek. Szkoda, że nie było już mojego rozmiaru koszulki (zostały tylko damskie eLki, męskich koszulek też już nie było w pełnej rozmiarówce). Zostawiliśmy rzeczy w depozycie i poszliśmy się rozgrzać. Biegaczy było naprawdę sporo, dlatego cieszę się, że w tym tłumie spotkałam doktora Glińskiego oraz Natalię i Mateusza – pozdrawiam Was! :)

Jakieś piętnaście minut przed startem coraz więcej osób kręciło się wokół stref startowych. Ustawiłam się w strefie 1:41-1:50. Chciałam przejść jeszcze bardziej do przodu, ale Pan pilnujący stref robił to tak skutecznie, że grzecznie zostałam tam, gdzie stałam. Punktualnie o godzinie 22:00 wystartowała pierwsza grupa, ja przez linię startu przebiegałam pięć minut później. Obok mnie pan z balonikiem na 1:40. Przeszło mi przez myśl, aby spróbować pobiec z nim, ale miałam inne wytyczne i tych się trzymałam. Wystartowaliśmy i od pierwszych metrów biegło się dobrze, ale tak naprawdę DOBRZE. Pierwsze (kilo)metry biegu są dla mnie zawsze bardzo ważne. Mniej więcej jestem wtedy w stanie ocenić, czy to będzie dobry bieg, czy nie. Oczywiście to potrafi się zmienić w trakcie, ale tu czułam od początku, że nogi chcą biec. Może to była kwestia dobrej rozgrzewki, może odpowiedniej dla mnie pory (bieganie wieczorem zdecydowanie wychodzi mi lepiej!), może dobrego przygotowania (Rafał dzięki!), a może wszystko razem wzięte. Najważniejsze, że było fajnie. Pierwsze trzy kilometry biegłam trochę wolniej. Nie chciałam popełnić częstego błędu i spalić się na początku. Nie ma chyba nic gorszego, jak złe rozłożenie sił. Na początku ogień z tyłka, a na końcu zdychanie i brak sił. To bardzo źle działa na moją psychikę.

Od czwartego lekko przyspieszyłam i robiłam wszystko, by utrzymać takie tempo jak najdłużej. O dziwo było naprawdę nieźle. Biegło się lekko. Przez cały bieg wyprzedzałam ludzi, a to mi zawsze bardzo pomaga. Taka mała satysfakcja. ;) Bardzo lubię Wrocław i cieszyłam się tymi kilometrami. Mimo późnej godziny na trasie było bardzo dużo kibiców, super atmosfera! Dziękuję też za dwukrotny imienny doping, było mi bardzo miło.

Biegłam sama, dlatego chwilami musiałam zająć czymś moją głowę. W pociągu do Wrocławia czytałam brytyjską gazetę biegową dla kobiet i był w niej ciekawy artykuł o mantrach, które potrafią motywować. Ja chyba nigdy czegoś takiego nie stosowałam, ale postanowiłam sprawdzić, czy działają one na mnie. Te z gazety chyba nie działały. Zaczęłam więc wymyślać swoje (kiepskie były), następnie zaczęłam się zastanawiać, na którym kilometrze już jest Marcin i zaczęłam obliczać, jak długo będzie musiał na mnie czekać na mecie. Kilka razy wizualizowałam sobie metę. To mi zawsze bardzo pomaga. Głowa zajęta, więc nawet nie wiem, kiedy minęły kolejne kilometry. Na mniej więcej jedenastym kilometrze zjadłam żel. Siły były, biegło się nadal dobrze, wyprzedzałam ludzi. Dopiero na siedemnastym kilometrze coś się stało (no właśnie, sama nie wiem co, ale to jest zawsze dla mnie najgorszy kilometr na półmaratonie) i zwolniłam. Na szczęście potem trochę nadrobiłam.

Zabawne, bo z jednej strony nie biegłam tu na wynik, chciałam pobiec mocno, aby zobaczyć jaka jest moja aktualna forma. Z drugiej, gdy poczułam, że biegnie mi się dobrze (apetyt rośnie w miarę jedzenia i te sprawy…) miałam nadzieję, że może jednak uda się zbliżyć do życiówki, a może nawet zrobić nową? Na ostatnim kilometrze spróbowałam jeszcze podkręcić tempo. Od momentu przebiegnięcia bramy z napisem START (mnóstwo tam kibiców, ale jeszcze jakieś 400 metrów do mety) biegłam już na maksa. Zdychałam, ale czułam, że jest jeszcze minimalna szansa i jestem naprawdę blisko pobicia mojego rekordu. Na metę wpadłam z maksymalnym tętnem oraz z czasem 1:42:01. Do życiówki zabrakło dokładnie 29 sekund. To oczywiście irytujące, bo było blisko, ale nie spodziewałam się takiego wyniku przy moich aktualnych treningach (to drugi najlepszy mój czas na półmaratonie w życiu), więc radość była duża. To był dla mnie bardzo udany bieg i trochę nawet zapomniałam o tej nieudanej pierwszej edycji sprzed trzech lat.

Czy były jakieś niedociągnięcia organizacyjne? Były.

a) Wspominałam o tym w tekście, ale napiszę jeszcze raz. Odbierając pakiet dowiedziałam się, że zostały już tylko koszulki damskie w rozmiarze L. Z męskimi było podobnie. Mam naprawdę sporo koszulek biegowych, więc nie był to wielki dramat, ale mimo wszystko trochę szkoda.

b) Dopiero w poniedziałek, przeglądając Facebooka przeczytałam, że sporo osób miało problemy podczas odbierania rzeczy z depozytu. Mi rzeczy odebrał Marcin (był na mecie tak szybko, że nie było jeszcze kolejek), dlatego sama tego nie doświadczyłam, ale domyślam się, że połączenie tak wielu osób z wąskimi korytarzami to kiepski i niebezpieczny pomysł.

c) Niestety trochę nawaliła komunikacja miejska i ciężko było wrócić ze stadionu do centrum. Spędziliśmy dobre dziesięć minut na przystanku, na który nie przyjechał żaden tramwaj. Po tym czasie postanowiliśmy ruszyć i dotrzeć do centrum … biegiem. Wiem, że osoby stojące na przystanku czekały jeszcze bardzo długo. Organizatorzy powinni w przyszłym roku o to zadbać.

d) To już może nie wina organizatorów, ale wróciłam z Wrocławia z przeziębieniem, które ciągnie się do dziś. Przeziębienie latem jest niesamowicie męczące.

I to chyba naprawdę już wszystko. Bardzo miło będę wspominać ten spontaniczny wypad do Wrocławia. To był dobry weekend. Gratulację dla tych, którzy pobiegli (Asia, brawa za debiut!) oraz wielkie podziękowania dla Marcina. Za motywacje i wsparcie oraz dużą dawkę śmiechu. :)

WRO1

PS Jeszcze coś! Jak wiecie, wczoraj wystartowałam w IV Biegu Piotra i Pawła (10 km). Nie będę przygotowywać specjalnego wpisu na ten temat, bo chyba nie ma sensu. Powiem tylko tyle: we Wrocławiu biegło się od pierwszego kilometra świetnie, wczoraj nad Maltą od początku biegło się ciężko. Nie był to najlepszy bieg w moim wykonaniu, ale i takie biegi muszą być. Za to Organizatorzy spisali się na medal. I to by było na tyle. ;)