Berliński półmaraton nie do końca był planowany. Kiedy lawinowo ruszyły zapisy na wszelkie wiosenne biegi, zakładałam że pobiegnę w Poznaniu w Maniackiej Dziesiątce, a potem w poznańskim półmaratonie. Prezent świąteczny od brata trochę jednak te plany zmienił. 17 marca zamiast walki w gradzie i deszczo-śniegu podczas Maniackiej Dziesiątki, zmagałam się z upałem w Barcelonie. 30 marca miałam pobiec w biegu przełajowym „Wola biegania” na poznańskiej Woli. Tutaj również oddałam pakiet startowy w dobre ręce. Okazało się, że w konkursie organizowanym przez firmę Wobenzym wygrałam pakiet startowy na półmaraton w Berlinie. Przyznaję szczerze, że zdążyłam zapomnieć o tym konkursie, tym większa była moja radość, kiedy dowiedziałam się, że wygrałam. Berlin znam, Berlin uwielbiam, w Berlinie przebiegłam już dwa maratony, w Berlinie przebiegłam maraton z Magdą i to w Berlinie, właśnie wspólnie z Magdą zrobiłam życiówkę. Los chciał, że i tym razem nie byłam sama. Okazało się, że mój brat musi być w poniedziałek służbowo w Berlinie. Kuba wiedział, że pobiegnę półmaraton, więc… nie mogło być inaczej. Też musiał pobiec! Udało się odkupić pakiet startowy od chłopaka, który się rozchorował. Wszystko poszło idealnie, a Kuba pobiegł jako Paul-Niclas :D
[gap height=”25″ /]
 
Do Berlina przyjechałam w piątek wieczorem, po pracy. W sobotę popołudniu pojechałam po pakiet startowy. Targi odbywały się na byłym lotnisku Tempelhof, czyli dokładnie w tym samym miejscu, w którym odbierałyśmy z Magdą pakiety na maraton. Chyba dopiero stojąc w kolejce zorientowałam się, że w półmaratonie wystartuje sporo osób. Jak się okazało wszystkich uczestników było około 32 tysięcy – startowali zarówno rolkarze, uczestnicy na wózkach jak i oczywiście biegacze, których było najwięcej (według informacji wystartowało 30 tysięcy). Pomimo sporej kolejki, pakiet startowy odebrałam w niecałe półgodziny. Wszystko poszło naprawdę sprawnie. Otrzymałam numer startowy oraz w tym roku specjalną opaskę na rękę, która była sprawdzana podczas wejścia do stref startowych.
[gap height=”25″ /]
 
[gap height=”25″ /]
Do samego biegu podchodziłam z dużym spokojem. To pewnie dlatego, że go nie planowałam, pewnie dlatego, że dopiero biegłam maraton, może dlatego, że to półmaraton. Nie oznacza to, że półmaratonu się nie boję, ale jest to dystans o wiele bardziej „normalny”, też potrafi boleć, ale o wiele mniej niż cały maraton. Moja mama zrobiła smaczne „pasta party”, wieczorem przygotowałam strój (obowiązkowo koszulka KB, krótkie spodenki – wiedziałam że ma być ciepło) i położyłam się dość szybko spać. Akurat z niedzieli na sobotę była zmiana czasu na letni, musiałam wstać o godzinie piątej starego czasu. Pomimo tego, że nie przepadam szczególnie za taką wczesną porą wstawało się wyjątkowo dobrze. Na śniadanie zjadłam bułkę z dżemem i banana. Na start dotarliśmy chwilę po godzinie 8:00. Woleliśmy dojechać bez problemów, zanim ulice miasta zostaną zamknięte. Dzięki temu załatwiliśmy wszystko ze spokojem. Zostawiliśmy rzeczy w depozycie (bardzo dobrze zorganizowane) i powoli przygotowywaliśmy się do startu. Co mi się bardzo podobało, to specjalne „sukienki” foliowe (ja akurat byłam przygotowana i wzięłam na start foliową pelerynę jeszcze z Barcelony), dzięki którym nie zmarzliśmy przed rozpoczęciem biegu. Zresztą w pewnym momencie nie były one już potrzebne. Im późniejsza pora, tym robiło się cieplej.
[gap height=”25″ /]
 
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
Wspólnie z Kubą startowaliśmy z tej samej strefy startowej „C”. Od początku jednak ustaliliśmy, że każdy biegnie swoim czasem. Znam możliwości brata, nie chciałam żeby się ze mną zamęczył. ;) Start był podzielony – na początku wystartowali rolkarze, potem wózki a na samym końcu biegacze. Około godziny 10:10 przebiegałam przez linię startu. Tłum ludzi, zarówno biegaczy jak i kibiców, był niesamowity. Wiedziałam, że trasa berlińskiego półmaratonu należy – podobnie jak trasa maratonu – do przyjemnych tras, ponieważ jest płaska. Faktycznie była. Biegło się naprawdę przyjemnie, tym razem nogi niosły wyjątkowo dobrze. Nic nie bolało, nie wkurzało, podbiegi nie zabijały. Jedyne podbiegi, które zapamiętałam, to lekki podbieg na 16. kilometrze oraz drugi, już mniej sympatyczny, na samym końcu, w okolicach 19,5 kilometra. Jedyne, co mnie tym razem znowu trochę męczyło, to niestety pogoda. Podczas biegu doszłam do wniosku, że źle mi idzie bieganie w cieple. Uwielbiam słońce i ciepło, ale zdecydowanie nie są to dla mnie dobre warunki do biegania. Znowu chciało mi się pić. Głupia ja, mogłam wyciągnąć wnioski z Barcelony i zabrać ze sobą picie. Nie sądziłam jednak, że będzie aż tak wiosennie. Nie byłam głodna i nie zjadłam nic po drodze, ale duże pragnienie spowodowało, że mimo wszystko musiałam zwolnić na każdym punkcie żywieniowym, aby się napić. Kolejnym atutem samej trasy był nie tylko jej płaski profil, ale również widoki. Po drodze mijaliśmy między innymi Bramę Brandenburską (przypomniałam sobie, jak tą samą drogą frunęłyśmy z Magdą na ostatnich już metrach w stronę mety maratonu), Siegessäule (Kolumna Zwycięstwa), pałac Charlottenburg, aby następnie pobiec Kurfürstendamm’emw stronę wschodniego Berlina. Na wysokości mniej więcej 12. kilometra czekał doping rodzinny, który jak zawsze wywołał uśmiech na twarzy i dodałsił.
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
Biegło się dobrze. Pomimo, że nie tylko życiówki się liczą, przyznam szczerze, że miałam nadzieję, na polepszenie mojego PB. Gdzie, jak nie w płaskim Berlinie? Ułożyłam sobie wyjątkowo przyjemną playlistę (ostatnio słucham muzyki tylko na jedno ucho – dzięki temu słyszę co dzieje się dookoła mnie, ale mam też muzykę, która dodatkowo podkręca tempo) i biegło się naprawdę dobrze. Wiedziałam, że Kuba jest mocno przede mną, postanowiłam napisać mu smsa o treści „17km” kiedy zobaczyłam po prawej stronie tabliczkę z taką właśnie informacją. Co prawda zegarek pokazywał mi 17,7km, ale myślałam, że to wynik mniej dokładnego GPSa, niż oznakowania na trasie. Jakie duże było moje zdziwienie, kiedy po około 400 metrach zobaczyłam tabliczkę z oznaczeniem „18km”. Wygląda na to, że wkradł się tam jakiś błąd i ktoś źle ustawił oznakowanie. W sumie miałam dzięki temu wrażenie, że bardzo szybko pokonałam ten kilometr. ;) Chwilę po moim smsie, dostałam odpowiedź od brata o treści „1:32 meta :*”. Skubany, pobiegł życiówkę, dwa tygodnie po debiucie maratońskim oraz po ciężkim tygodniu w pracy!!! Nie chciałam, aby musiał na mnie długo czekać, dlatego podkręciłam tempo. Niestety na punkcie żywieniowym musiałam jeszcze sięgnąć po picie i minimalnie zwolnić (po prostu nie umiem pić w biegu!). Cisnęłam dalej. Było ciepło, ale był świetny doping kibiców oraz przyjemny tłum biegaczy. Dopiero pod koniec, patrząc właśnie na tłum przede mną, obok mnie i za mną, uświadomiłam sobie, że to naprawdę duży półmaraton. Na horyzoncie coraz bardziej wyłaniała się wieża telewizyjna, co oznaczało, że meta blisko. Spojrzałam na zegarek, wiedziałam, że do mety zostało już tylko jakieś 800 metrów. Na ostatnim kilometrze pojawiają się u mnie zawsze jakieś dziwne siły, jakby ktoś doczepił mi skrzydła. Biegłam ile sił w nogach, był nawet całkiem spoko finisz, na którym udało mi się wyprzedzić kilka osób. Koniec. Dobiegłam! Kiedy zobaczyłam czas (podczas biegu obserwowałam na zegarku głównie tempo, tylko raz spojrzałam na czas) trochę żałowałam, że nie udało się pobiec jeszcze szybciej. Powtórzę to raz jeszcze: gdzie, jak nie w Berlinie?
[gap height=”25″ /]
Ostatecznie dobiegłam z czasem 1:51:29 (życiówka z Kościana w listopadzie 2012 to nadal 1:46:12 – zastanawiam się, co ja wtedy wzięłam, że mi się to udało?!) Na mecie byłam 812 kobiet, spośród 7830 startujących (mężczyzn wystartowało 14320). Żeby nie było, że mi się w tyłku poprzewracało. Czas mi się podoba, jestem zadowolona i cieszę się z dobrego biegu. Pisząc relację znowu przypomniałam sobie każdy jego moment, a Berlin ponownie mnie zachwycił.
[gap height=”25″ /]
Na mecie czekał na nas naprawdę słaby i brzydki medal. Szkoda, bo uwielbiam medalem, to dla mnie świetna pamiątka po każdym biegu. Tutaj był to kawałek płytki na sznurku, który wygląda jak sznurek do pakowania paczek na poczcie. Jeżeli miałabym jeszcze dodać, co mi się nie podobało to złe oznakowanie trasy na 17. kilometrze, o którym już wspomniałam wcześniej oraz kiepskie oznakowanie punktów żywieniowych. Wspólnie z Kubą stwierdziliśmy, że były one dość słabo przygotowane, jak dla 30. tysięcy biegaczy, chwilami wolontariusze się nie wyrabiali.
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
No ale, jak to mówią Niemcy: „Ende gut, alles gut”, dlatego nawet z „medalem brzydalem” na szyi, dumnie wróciłam do Poznania mając za sobą kolejny weekend pełen miłych przygód. To był jeden z tych półmaratonów, który z chęcią przebiegnę raz jeszcze.