Trudno w to uwierzyć, że w niedzielę ukończyłam już mój szósty półmaraton w Pile. Zaczęło się w 2010 roku, był to wtedy mój drugi start na tym dystansie. Ten bieg, o czym już kiedyś pisałam, jest dla mnie zawsze otwarciem jesiennego sezonu. Można wtedy sprawdzić swoją formę i zobaczyć, czy dobrze przepracowało się lato. Jak było u mnie? Przeczytajcie sami.
[gap height=”25″ /]
Pomimo wczesnej pobudki, która w niedzielę raczej nigdy nie jest przyjemna, wszystko poszło dość sprawnie. Miałam wystarczająco czasu na przygotowanie się i na zjedzenie śniadania. Chwilę przed godziną ósmą ruszyłam razem z moimi kolegami w stronę Piły. Dojechaliśmy na miejsce sporo przed czasem, więc i tu wszystko poszło dość sprawnie. Po sam numer startowy nie było kolejek, gorzej było z odbiorem koszulki. Stałam kilka dobrych minut po to, aby dowiedzieć się, że zostały już tylko męskie “L”. Cóż bywa i świat się nie zawalił, bo mam sporo koszulek do biegania, ale zastanawia mnie jedno: po co przy zapisach podawałam rozmiar koszulki? Poza tym była to jubileuszowa edycja, więc można było o to zadbać, tak mi się przynajmniej wydaje. No nic, nieważne. Bardziej zabawny był drugi element pakietu startowego, którym były… dwie żarówki. ;) W końcu to półmaraton Philips. Wywołało to spory uśmiech na mojej twarzy. Całkiem oryginalne, prawda?
[gap height=”25″ /]
zdjęcie 1
[gap height=”25″ /]
Piła, która zawsze witała nas upałami, tym razem zaskoczyła biegaczy i okazała się wyjątkowo chłodna i jesienna. Warunki do biegania niby lepsze, ale niestety niestety kilka minut przed startem zaczął padać deszcz. Nie byłoby w tym nic tak strasznego (w końcu z cukru nie jestem), ale zdążyłam zmoknąć i zmarznąć, zanim ruszyliśmy, a to już było mniej przyjemne. Tak teraz myślę, że był to pierwszy mój start, podczas którego padało od startu do mety. Na szczęście to „tylko” półmaraton, więc dało się to przeżyć, choć nie ukrywam, że mokra i przyklejająca się do ciała koszulka oraz mokre, ciężkie buty trochę przeszkadzały. Na szczęście wzięłam ze sobą czapkę z daszkiem, która trochę chroniła przed deszczem, który w pewnym momencie naprawdę był ulewny.
[gap height=”25″ /]
Jeżeli chodzi o sam bieg, to od początku czułam, że to dobry dzień na bieganie. Nogi lekkie, nic nie bolało. Wystartowałam, jak to często ostatnio, bez żadnych oczekiwań czasowych. Zdecydowanie wychodzi mi to lepiej, niż bieg z zaplanowaną życiówką w głowie. Nie wiem, czy wtedy się za bardzo stresuję, czy o co chodzi, wiem jedno: prawie nigdy się wtedy nie udaje, taka złośliwość. Trasa choć jest mi znana, to i tak co roku na nowo ją sobie przypominam. Biegłam sama, ale podczas całego biegu towarzyszyła mi “dziewczyna w zielonej koszulce”. Od początku biegłyśmy obok siebie – czasami ramię w ramię, potem jedna była z przodu, a następnie druga. Wydaje mi się, że wzajemnie sobie pomagałyśmy trzymać tempo. Było to tak miłe, że postanowiłam chwilkę poczekać na mecie, aby podziękować za wspólny bieg. Zapomniałam zapytać o imię, ale jeżeli to czytasz, to raz jeszcze serdecznie dziękuję!
[gap height=”25″ /]
Wracając jeszcze do biegu – biegło się naprawdę dobrze. Nie dyszałam, nie sapałam i przy dobrym tempie miałam niskie jak na mnie tętno, co mnie ucieszyło. Kilometry mijały bardzo szybko, na punktach żywieniowych ani razu się nie zatrzymałam, po prostu zabierałam kubeczek z wodą i piłam kilka łyków w biegu. Robiłam to tak naprawdę z rozsądku, bo nie chciało mi się pić, woda z nieba wystarczyła. ;)  I tak te kilometry sobie mijały i mijały, nie było po drodze żadnego kryzysu. Nawet długa prosta, która zawsze mnie irytowała, tym razem wydawała mi się wyjątkowo krótka. Na zegarek spoglądałam tylko aby zobaczyć podsumowanie każdego kilometra, dzięki temu mniej więcej wiedziałam, jak mi idzie. Nie zwracałam uwagi na czas i właśnie to mogło być moim największym błędem niedzielnego biegu. Dlaczego? A to dlatego, że dopiero (jak dobrze, że to zrobiłam!) na chwilę przed ostatnią prostą w końcu spojrzałam na czas. To wtedy opanowała mnie jakaś dziwna paniko-euforia. Wtedy uświadomiłam sobie, że jestem bardzo blisko życiówki, ale jestem równie blisko zepsucia tego. Meta niby blisko, bo już ją widziałam na horyzoncie, ale jednak jeszcze daleko. Miałam wrażenie, że ta prosta nigdy się nie skończy! Wiedziałam też, że muszę wrzucić szósty bieg, bo inaczej się nie uda poprawić czasu. Wierzcie mi, nigdy w życiu nie miałam takiego finiszu, ja naprawdę frunęłam do mety.
[gap height=”25″ /]
I tak wleciałam na nią z życiówką. Co za radość, że się udało! Nie chcę wiedzieć, jak bardzo bym się zirytowała, gdybym zobaczyła, że zabrakło zaledwie kilku sekund. A dokładnie tak by się stało, gdybym nie przyspieszyła na tym ostatnim odcinku, bo udało mi się polepszyć czas o zaledwie (a może aż?) 4 sekundy. Bieg w Pile ukończyłam z czasem 1:44:34. Bardzo się z tego wyniku cieszę, bo to dla mnie znak, że moje treningi nie poszły na marne.
[gap height=”25″ /]
zdjęcie 2
[gap height=”25″ /]
Gratuluję i równocześnie dziękuję całej różowej KB drużynie, za tak liczną reprezentację i walkę podczas biegu. Gratuluję też wszystkich wywalczonych życiówek! Podziękowania dla Kuby i Tomka z drużyny “Rowery Małgośka” za zabawną podróż i kawę na stacji, która uratowała nas przed zamarznięciem. ;)
[gap height=”25″ /]
zdjęcie (8)
[gap height=”25″ /]
zdjęcie 2 (2)
[gap height=”25″ /]
Po raz kolejny, mimo braku ładnych widoków (z całym szacunkiem, ale architektura Piły nie jest zbyt ciekawa), mimo braku koszulki i mimo deszczu potwierdziło się, że ja ten pilski półmaraton naprawdę lubię. Zmarzłam tak bardzo, że do dziś jest mi zimno, a w dodatku coś mi przeskoczyło w kręgosłupie (może mnie przewiało?) …ale było warto, to była dobra niedziela!
 [gap height=”25″ /]
Piło, do zobaczenia za rok, wcześniej raczej zaglądać nie będę! :D