Choć półmaraton warszawski biegłam wcześniej tylko raz (w 2016 roku), to darzę ten bieg wyjątkową sympatią. Nie tylko ze względu na to, że poznałam dzięki niemu Marcina, ale również za to, że zrobiłam tam zupełnie nieplanowaną i wręcz niespodziewaną życiówkę, której przez następne dwa lata nie mogłam pobić.
W tym roku zostałyśmy zaproszone do akcji #BiegamDobrze, w ramach której miałyśmy pobiec charytatywnie, zbierając pieniądze dla wybranej przez nas fundacji. Nasz wybór padł na Fundację Synapsis, która pomaga dzieciom i osobom dorosłym z autyzmem. Ponadto termin warszawskiej połówki bardzo mi pasował w przygotowaniach do maratonu w Wiedniu. Nie pozostawało zatem nic innego niż po dwóch latach stanąć ponownie na starcie warszawskiego półmaratonu. To był mój piętnasty tydzień treningów do maratonu. Wcześniejsze starty, czyli Maniacka Recordowa Dziesiątka i ostatni bieg na Dziewiczej Górze pokazały mi, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Dzień przed startem przetruchtaliśmy jeszcze ostatni w tym sezonie City Trail.
Wiedziałam ile i jak trenuję i czułam się mocna. Wiedziałam, że mogę próbować powalczyć o życiówkę. To właśnie z taką myślą ruszyłam na start. Do poprawienia był czas 1:41:32, dlatego wyszukałam w tłumie tabliczkę „1:40”. Wiedząc, jak czasami mój zegarek i GPS potrafią oszukiwać, postanowiłam pobiec z pacemakerem. Z jednej strony wolę polegać na sobie, z drugiej nie miałam ochoty na szarpanie się z zegarkiem i przejmowanie cyferkami. Podeszłam do pierwszego pacemakera (było ich czterech), który powiedział, że biegnie negative splitem (czyli zaczyna wolniej i przyspiesza). Nie byłam pewna, czy to dla mnie i zaczęłam się przez chwilę kręcić. Zostać, czy iść do innego? Biec równo, czy zacząć spokojniej i przyspieszać? Czy ja w ogóle dam radę przyspieszyć pod koniec biegu? Milion pytań, mało czasu. Postanowiłam zostać i spróbować swoich sił. Chwilę przed startem z głośników Czesław Niemen zaśpiewał nam „Sen o Warszawie”, sekundy później wystartowaliśmy.
Zaczęliśmy naprawdę spokojnie, pierwszych pięciu kilometrów w zasadzie nie poczułam. Za to od samego początku czułam tłum ludzi biegnący z(a) naszym zającem. Mam wrażenie, że każdy MUSI koniecznie biec ramię w ramię z pacemakerem. To sprawia, że ludzie wbiegają sobie (i innym) pod nogi, czy zabiegają sobie drogę. Kilkanaście razy wybijałam się z rytmu, bo albo ktoś mnie popchnął, albo przywalił łokciem. Doprowadzało mnie to do szału! Jedna pani tak mi „podcięła nogi”, że gdyby nie pomoc biegnącego przede mną pana, leżałabym na ziemi. Na szczęście im dalej, tym coraz więcej osób odpadało (w tym również ta pani) i było zdecydowanie luźniej.
Kilometry mijały coraz szybciej i mimo coraz szybszego tempa biegło mi się cały czas dobrze, a Pacemaker trzymał się planu. Kiedy wbiegliśmy na Most Świętokrzyski powiedział, że przed nami już tylko czterdzieści minut. To było bardzo fajne i zadziałało na mnie bardzo motywująco. Łatwiej mogłam sobie wyobrazić, ile jeszcze wysiłku przede mną. Niewiele później okazało się, że mamy siedem sekund straty. To oznaczało, że na ostatnich czterech kilometrach naprawdę musieliśmy przyspieszyć. Na szczęście czekała nas już tylko prosta do mety, czterokilometrowa prosta z tunelem po drodze. Powoli robiło się już ciężko. Zmęczenie narastało, a zwolnić nie mogłam. Flaga „1:40” była kawałek przede mną, ale nie pozwoliłam zającowi uciec za daleko. Na przedostatnim kilometrze czekał nas tunel, który miał jakieś osiemset metrów. Nie było najgorzej, ale osobiście nie przepadam za ciemnymi tunelami. Kiedy z niego wybiegliśmy na horyzoncie widziałam już metę. Pędziłam do niej, ale miałam wrażenie, że ktoś mi ją cały czas oddala. Na szczęście w końcu do niej dobiegłam. Zajęło mi to godzinę, czterdzieści minut i dwadzieścia trzy sekundy. Zając był o dwanaście sekund szybszy, więc nie uciekł mi aż tak bardzo. ;)
Na mecie czułam się dobrze i byłam bardzo szczęśliwa, że w końcu, po dwóch latach udało się poprawić życiówkę!
Nie wiem, czy na kolejną życiówkę (półmaratońską) będę musiała czekać kolejne dwa lata, (oby nie!) ale wiem, że z przyjemnością znowu wystartuję w warszawskim półmaratonie. Organizacyjnie wszystko (lista poniżej) bardzo mi się podobało:
– Odbiór pakietów poszedł bardzo sprawnie, ale odbierałam pakiet w sobotę po godzinie 19, więc nie było już tłumów. Nie wiem, jak było wcześniej.
– Bardzo podoba mi się to, że depozyty zlokalizowane były w ciężarówkach (wygodne i bez kolejek)
– Strefa startu i mety była bardzo dobrze zorganizowana (szeroki start, szeroka meta, nie było żadnych kolejek)
– Punkty żywieniowe były długie, co rozładowało trochę tłumy
– Zarówno pogoda, jak i trasa były moim zdaniem idealne. Nic dodać, nic ująć.
– Podobało mi się tegoroczne hasło, które czekało na nas na medalu: „Miło Cię widzieć”. To bardzo miłe powitanie na mecie.
– Jedynym minusem były naprawdę duże korki w Warszawie, nawet po godzinie 15. Wisłostrada była wtedy jeszcze zamknięta, co sprawiło, że do domu jechaliśmy nie piętnaście minut, a prawie godzinę. W sumie to i dobrze, mieliśmy miłe towarzystwo i więcej czasu na pogaduszki – dzięki Kasia i Bartek! :D
– W ramach akcji #BiegamDobrze udało nam się wspólnie uzbierać 1364,66 PLN. Dziękujemy za Wasze wszystkie wpłaty! Do 4. kwietnia możecie jeszcze coś od siebie dorzucić, do czego serdecznie zachęcam! :)
***
A co dalej? Mamy już kwiecień, co oznacza, że do maratonu w Wiedniu zostały już tylko trzy tygodnie. Za mną naprawdę bardzo solidny i pracowity marzec, w którym przebiegłam 320 kilometrów. Zeszły tydzień był dla mnie rekordowy – wyszło aż 90 kilometrów. Ten tydzień jeszcze będzie pracowity (dzisiaj interwały na bieżni), ale powoli czas na wyciszenie i zbieranie energii na kolejny maraton. Ciekawe co to tam będzie i czy zasłużę na Wiener (wege :D) Schnitzla.
Miłego dnia!