Trudno uwierzyć, że kolejna edycja poznańskiej edycji półmaratonu przeszła do historii, nie byle jakiej zresztą. Wszak poznańskie biegi słyną z doskonałej organizacji, jak na Poznań przystało. Ja sama pamiętam jeszcze czasy, kiedy start i meta zlokalizowane były na Malcie, a finiszowało się z „górki” na pełnej epie. Od tego czasu biegi organizowane pod egidą POSiR bardzo ewoluowały i urosły, co zresztą jest naturalną konsekwencją rozwoju.
To był mój pierwszy start od roku, bardzo wymagającego i pracowitego zresztą. Ze smutkiem i rezygnacją obserwowałam jak spada moja forma, a jednocześnie nie miałam motywacji by cokolwiek z tym zrobić. Nie potrafiłam sobie znaleźć celu, te wszystkie, które miałam zrealizowałam w 2016 roku (półmaraton poniżej 1:40 i maraton poniżej 3:30) i to mi wystarczyło bo to była granica moich poświęceń związanych z regularnymi treningami. Przez ten rok na myśl o ćwiczeniu interwałów i podbiegów dostawałam wręcz gęsiej skórki. Tłumaczę to sobie tak, że musiałam odpocząć, zatęsknić i wszystko sobie poukładać. Koniec dygresji i użalania się nad sobą!
Nie planowałam startu w tej połówce. Przez ostatnie miesiące biegałam maksymalnie 12 km, więc o wytrenowaniu absolutnie nie było mowy. Pomyślałam sobie jednak, że szkoda byłoby mi zmarnować te emocje związane z poznańskim półmaratonem. Do tej pory, od 2012 roku, opuściłam tylko jedną edycję i to tylko dlatego, że byłam już w dość zaawansowanej ciąży. Zosia jednak przekonała mnie tym, że sama biegnie treningowo z Dominiką, która „zającowała” grupę na 2 godziny.
W piątek ostatecznie zapadła decyzja i muszę przyznać, że już nie mogłam się doczekać startu.
Pomimo tego, że nie biegłam na żaden czas, a jedynie na ukończenie, to całą sobotę czułam delikatny ucisk w żołądku. Prawie całą noc nie spałam, ale adrenalina, która towarzyszy przed startem działała niczym potężna dawka snu.
W niedzielny poranek przygotowałam ubrania i zjadłam lekkie turbowęglowodanowe i glutenowe śniadanie, wypiłam kawę i ruszyliśmy z chłopakami do Poznania. Przy wejściu czekała Zosia z Marcinem. Pognaliśmy szybko do depozytów. Ja musiałam jeszcze przypiąć numer startowy i chip. Przed głównym wejściem spotkałyśmy się z dziewczynami na wspólną fotkę i część tych wspaniałych kobiet ruszyła do swoich stref startowych. Ja zostałam z Zosią i Dominiką bo plan był taki, żeby utrzymywać ich tempo, przynajmniej na początku.
Strefy startowe były pilnie strzeżone, dzięki czemu każdy zaczynał bieg ze strefy, którą wybrał podczas rejestracji.
W związku z tym, że nasza strefa ruszała jako jedna z ostatnich, wystartowaliśmy 18 minut po elicie biegu. Śmiałyśmy się nawet, że zwycięzca już pewnie zdążył przebiec 10 km. Od początku w grupie na 2:00 było miło i wesoło. Zosia zagrzewała kibiców do boju, skandując co chwila „Brawo kibice”. Mnie samej do 10 km biegło się bardzo dobrze i starałam się utrzymywać stałe tempo. Nie udało mi się jednak złapać rytmu i tego biegowego flow, które niesie do przodu.
Niestety ok. 11-12 km zaczęła się walka o przetrwanie. Mój organizm dość ciężko zareagował na wysoką temperaturę. Dodatkowo walczyłam z pełnym pęcherzem, a ulgę przyniosła mi dopiero wizyta w toi toiu na 14 km (pierwszy raz w życiu podczas biegu byłam w tym niebieskim pudełku yay!).
Na punktach żywieniowych wypijałam nawet 2 kubki izotoniku lub wody i wciąż czułam ogromne pragnienie. Dziewczyny pobiegły do przodu i od ok. 14 km zgubiłam z pola widzenia pacemakerowe skrzydła Dominiki. Do końca walczyłam też z kolką, co praktycznie mi się nie zdarza.
Wiedziałam, że na 17 km będzie czekała Daria z różową „Grażynką” (kukiełka, oh pardon piękna dama ubrana w koszulkę KB, tiulową spódnicę i różową perukę) i to mnie trzymało w biegu. W myślach mówiłam sobie, że nie mogę się zatrzymać i przechodzić do marszu bo będzie mi trudno wrócić do biegu. Ważne, żeby biec nawet bardzo wolno, ale biec.
Na 17 km, zgodnie z zapowiedzią, czekała Daria i to był jasny, a raczej jaskraworóżowy punkt podczas tego trudnego odcinka. Daria dzięki za ten głośny doping!
Później, gdzieś na 19 km poznałam osobiście Beatę, którą znam jedynie z naszej grupy biegowej. Beata też zadbała o różowy punkt kibica na trasie. Więcej już nie pamiętam, starałam się skoncentrować na ciągłym biegu do mety, choć miałam ochotę zejść z trasy. Przerażał mnie widok zasłabniętych biegaczy i wydawało mi się, że ja też do nich dołączę. Wykrzesałam jednak ostatki sił na szybki finisz. Powiem Wam, że w Poznaniu zawsze najlepiej wbiega mi się na metę. Czas miałam coś ok. 2:04, czyli tak naprawdę najgorszy w życiu na tym dystansie.
O organizacji nie będę wspominać bo Poznań Półmaraton i Poznań Maraton jest już po prostu renomowaną marką. Moim zdaniem, organizacja jest na najwyższym poziomie. Ludzie, którzy czuwają i ogarniają to wszystko to pasjonaci z ogromnym doświadczeniem.
Przyznam jednak, że nieco brakuje mi klimatu panującego nad poznańską Maltą, a z wiekiem chyba coraz gorzej znoszę tłumy. Bieg jednak ewoluuje, więc trudno się dziwić, że liczba uczestników rośnie. Zresztą samo bieganie wciąż cieszy się niesłabnącą popularnością.
Podczas tego biegu wspominałyśmy z Zosią nasz wspólny start w Półmaratonie w Chrzypsku (stanęłyśmy nawet na podium), kiedy na pewnym odcinku trasy byłyśmy kompletnie same, gdzieś w lesie. Nie było nikogo za nami ani przed nami. Dziś to już raczej nie do pomyślenia.
Ostatnią konkluzją we wpisie jest moja forma. O tym, dlaczego przestałam trenować, przygotowuję osobny post.
Ta poznańska połówka dała mi ważną lekcję, że do biegów trzeba być przygotowanym, a nie lecieć na żywioł z zamysłem, że albo się uda, albo nie. Organizm to nie jest perpetum mobile. Narażony na codzienny stres, siedzący tryb życia, błędy żywieniowe, czy używki po prostu może się zbuntować i działać wbrew naszym ambicjom i woli walki. Teraz będę z większą pokorą podchodzić do kwestii startów „na spontanie”. Mimo wszystko nie żałuję i cieszę się, że mogłam być małą częścią tego wydarzenia i znów poczuć te trochę zapomniane startowe emocje.
PS. Oh, wait! Przypomniało mi się, że mam jeden cel! Złamać te cholerne 45 minut na 10 km, które prześladują mnie już od 3 lat! Dobry cel?
Ostatni akapit jakby o mnie – dwójka małych córeczek (4,5 i 2,5 lat), praca, często wieczorami, gdy młode pójdą spać druga „praca” związana z połączeniem pasji gotowania i planowanym biznesem, do tego znajdowanie czasu i chęci na treningi graniczy z cudem. Przez to czasem za długie dystanse, by nadrobić i starty właściwie traktowane jako trening… Zapisałam się na średni dystans 3xŚnieżka, a już dziś myślę o tym, żeby zmienić go na mini, bo nie wiem, czy wyrobię kondycyjnie podwójny wbieg i zbieg z góry. Ale się nie poddaję, na szczęście mam wyrozumiałego męża, który świetnie się zajmuje dziewczynkami i nie marudzi, gdy po raz kolejny słyszy, że wychodzę z domu i to mnie chyba trzyma w pionie. Liczę na to, że jeszcze rok i ten czas uda się jakoś normalnie zorganizować :) Pozdrawiam i radości z biegania życzę!
Pewnie, że dobry cel złamać 45 minut na dychę. Cieszę się Magda, że w taki fajny sposób się poznałyśmy osobiście 😚