Tegoroczny PKO Poznań Półmaraton, to jakby nie patrzeć edycja jubileuszowa. Poznański półmaraton i maraton, to dwa stałe, nienaruszalne punkty w moim kalendarzu. Od połówki zaczynam sezon startowy, a na maratonie kończę i ten schemat sprawdza się u mnie już od kilku lat. Tym razem na starcie stanęłam bez oczekiwań i planów. Brałam w ciemno każdy wynik poniżej 1:45. Ta zima, podobnie jak zeszłoroczna, upłynęła mi na liczeniu dni do wiosny, a gdzieś po drodze zdarzyła się jeszcze infekcja. Jestem osobą, na którą pogoda ma ogromny wpływ. Śmiało mogę napisać, że funkcjonuję na baterie słoneczne i często to pogoda warunkuje mój nastrój i moc do działania. W tym roku niestety zdarzały się tygodnie, kiedy mój kilometraż wynosił nie więcej niż 20 km. Taka liczba nie wróży sukcesów. Od lutego jednak starałam się dwa dni w tygodniu dawać siebie maksymalnie dużo na stadionie. I to dawało nadzieję…
Niedzielny poranek rozpoczął się od nerwowego sprawdzania zegarków. Szybkie przedstartowe rytuały i jeszcze szybszy spacer do przyjaciół: Gosi i Huberta, z którymi jechałam na bieg. Pogoda tego dnia była cudownie wiosenna Dokładnie taka, jaką kojarzę z poznańskim półmaratonem (za wyjątkiem edycji 9.). W budynku targowym spędziłam niewiele czasu, ale przez tę chwilę udało mi się spotkać kilka dziewczyn z naszej różowej bandy. Następnie szybko pospieszyłam do mojej strefy startowej, gdzie spotkałam Zosię. Chwilę porozmawiałyśmy, zrobiłyśmy sobie zdjęcia, życzyłyśmy powodzenia i każda pognała w swoją stronę. Tradycyjnie o godzinie 9 ponad 11 tysięcy biegaczy przekroczyło linię startu przy akompaniamencie Rydwanów Ognia.
Pierwsze kilometry były dość ciasne i jak zwykle po prostu próbowałam wbić się w biegowy rytm. Biegłam dość szybko, na złamanie 1:40, a może nawet na małą poprawę życiówki. Doping kibiców niósł jak fala aż do… podbiegu na Hetmańskiej. Tam właściwie zaczęła się walka o przetrwanie. Podbieg dał mi się we znaki jak jeszcze nigdy wcześniej podczas żadnego startu. Na własnej skórze odczułam zaniedbaną przez ostatnie miesiące siłę biegową. Cały podbieg bardzo mocno wszedł mi w nogi i niestety czułam go już do końca biegu. W międzyczasie poczułam jeszcze mięsień pośladkowy, który w ostatnich tygodniach coś próbuje mi zasygnalizować. Moje średnie tempo po podbiegu zaczęło systematycznie spadać. Pogodziłam się więc z myślą, że nie złamię 1:40, ale powalczę choć o 1:43. Od 16 km odliczałam już kilometry do końca, miałam ochotę się zatrzymać i choć na chwilę przejść w marsz jednak jakieś okruchy woli walki mnie przed tym powstrzymały. Nagle wszyscy zaczęli mnie wyprzedzać, co było dla mnie bardzo deprymujące. Nieco więcej sił wykrzesałam dopiero na ostatnim kilometrze. Motywowała mnie rzecz jasna spektakularna meta i tutaj się nie rozczarowałam. Wbiegając na ten wyjątkowy finisz, każdy z nas niezależnie od czasu po prostu czuł się zwycięzcą. Ja tak się czułam mimo fatalnych ostatnich kilometrów.
Muszę pokrótce napisać także o mojej aktualnej formie. Zimę przeleniuchowałam, zimą się dużo działo, ale nie w bieganiu. Od dwóch miesięcy starałam się w miarę regularnie robić mocne akcenty na stadionie, a w weekendy wybiegania ok. 20 km. Miałam też poważny zanik ambicji i właściwie chciałam już rzucić szybsze (jak na mnie) bieganie w cholerę i już nigdy nigdzie nie startować. W niedzielę jednak wszystko do mnie wróciło: ambicje, nowe cele, apetyt na życiówki (choć z tym będzie już trudno), nowe plany startowe, chęć dalszego rozwoju naszej grupy biegowej i budowania społeczności. Wszystko trzeba będzie połączyć tak, aby wisoną i latem znów odnaleźć super przyjemność z biegania i dążenia do jesiennego celu startowego, ale o tym na razie nic nie będę pisać bo nie mam póki co odwagi, aby wyartykułować te plany.
Na koniec kilka słów o organizacji. Co tu dużo pisać. Z roku na rok jest coraz lepiej. Właściwie na każdym etapie tego biegowego wydarzenia towarzyszyła mi myśl, że wszystko jest na swoim miejscu, uporządkowane i zgodne z planem. Drodzy Organizatorzy: chapeau bas i do zobaczenia jesienią na maratonie.