Zacznę może od tego, że na początku tego roku nie miałam w planach startu w berlińskim półmaratonie. Myślałam o tym, bo po pierwsze uwielbiam Berlin, a po drugie zeszłoroczny bieg bardzo mi się podobał, ale …nie zdążyłam się zapisać. Mój pierwszy półmaraton w tym roku miał zatem być poznańską połówką. Plany jednak lubią się zmieniać i tak było też tutaj. Mam koleżankę Asię, która mieszka w Berlinie. Poznałyśmy się dzięki blogowi, ale nasza znajomość ma dość ciekawą historię, o której szybko napiszę. Asia swój debiut maratoński ma jeszcze przed sobą, ale jej Maciej to stary maratończyk ;)  (te jego czasy, wow!) i również jeździ po świecie w poszukiwaniu nowych biegów. Jak się okazało, wiele razy nasze biegowe drogi się krzyżowały. Między innymi mieszkaliśmy w zeszłym roku w Barcelonie w tym samym hotelu, ale nie spotkaliśmy się. Asia skojarzyła to dopiero czytając relację na blogu. Zabawne, biorąc pod uwagę, że Barcelona to naprawdę duże miasto. Biegliśmy też w tym samym roku maraton w Berlinie i zarówno Maciej, jak i ja odwiedziliśmy takie specjalne miejsce przygotowane przez firmę Nike dla maratończyków, w którym parę dni przed maratonem można było po prostu posiedzieć, pójść na masaż czy coś przekąsić. Tam również się nie spotkaliśmy, a wszystko wyszło dopiero przy okazji kolejnej relacji. Oczywiście musiał nadejść dzień, w którym się w końcu spotkamy osobiście. I nadszedł. Spotkałyśmy się pierwszy raz na żywo w czerwcu, podczas biegu dla kobiet na 10 kilometrów „We own the night” w Berlinie. Dlaczego o tym wszystkim piszę? Dlatego, że to właśnie Asi zawdzięczam udział w berlińskim półmaratonie. Ona wygrała pakiet, a że była na bieg już zapisana, to postanowiła zrobić mi prezent, który z wielką radością przyjęłam.

Do Berlina chciałam pojechać parę dni wcześniej, ale mając w domu mały zwierzyniec nie jest to wcale takie proste. Z Poznania wyjechałam dopiero w sobotnie południe razem z Olą (koleżanką, którą również poznałam dzięki „Kobiety biegają”) oraz Maciejem, jej mężem. Naszą wizytę w Berlinie rozpoczęliśmy od odebrania pakietu startowego. Pakietu, to może zbyt dużo powiedziane, bo był on dość ubogi. Numer startowy i czip (za jego wypożyczenie musiałam zapłacić 6 Euro ;) ),  dwa mini dezodoranty Adidasa (damski i męski) oraz opakowanie plastrów rozgrzewających, które łagodzą ból pleców.

zdjęcie 1

Mimo długiej kolejki odbiór poszedł dość sprawnie i wszystko zajęło nam jakieś pół godziny. Po odbiorze pakietów Ola i Maciej pojechali do hotelu, ja do rodziców. Chwilę po mnie dotarli też przyjaciele moich rodziców oraz ich syn i mój kolega Michał, którzy specjalnie przyjechali do Berlina, aby mi kibicować. Po obiedzie (oczywiście makaron) przygotowałam sobie muzykę oraz strój i położyłam się chwilę po 22 do łóżka. Niestety ból głowy pozwolił mi zasnąć dopiero po północy. Zmiana czasu sprawiła, że nie spałam zbyt długo, ale o dziwo wstałam razem z pierwszym budzikiem (nastawiłam ich chyba dziesięć). Myślę, że ta szybka pobudka to wpływ przedstartowej adrenaliny i stresu. Pogoda za oknem nie była zbyt optymistyczna – szaro i buro i deszczowo. Byłam na to przygotowana, dlatego wzięłam ze sobą czapkę z daszkiem. Mimo deszczu i niskich temperatur zdecydowałam się pobiec w krótkich spodenkach oraz koszulce KB. Wiedziałam, że w innym stroju zrobi mi się za ciepło, czego bardzo nie lubię. Zjadłam moje standardowe przedstartowe śniadanie, czyli biała bułka z dżemem i banan chwilę przed biegiem. Mój tata podrzucił mnie na start. Wyjechaliśmy odpowiednio wcześniej, aby zdążyć, zanim ulice będą zamknięte, dlatego do strefy startu dotarłam o 8:50 (start dla biegaczy był o 10:05). Może powinnam tu wspomnieć, że prawie zapomniałam mojego numeru startowego. Na szczęście zorientowałam się w windzie i zdążyłam się jeszcze cofnąć. Wygląda na to, że chyba faktycznie byłam zestresowana…

Kiedy dotarłam na start, przestało padać (całą drogę padało), ale było nadal dość nieprzyjemnie i chłodno. Początkowo było dość pusto, ale im później, tym robiło się coraz bardziej tłoczno. Oddałam torbę z rzeczami do depozytu, po czym spotkałam się z Asią i Maciejem, z którymi byłam umówiona. Krótka rozmowa, parę żartów, szybkie zdjęcie i każde ruszyło do swojej strefy startowej.

zdjęcie 3

zdjęcie 11

zdjęcie 12

Ja ruszałam ze strefy C (na czas 1:39:00-1:49:00), w której naprawdę zrobiło się w pewnym momencie tłoczno. Przed biegaczami wystartowali zawodnicy na rolkach, potem zawodnicy na wózkach. Nasz start opóźnił się o paręnaście minut, z powodu jakiegoś problemu z pomiarem czasu. Nagle usłyszałam ostatnie odliczanie i START! Tłum ruszył. Ruszyłam i ja. Miałam w głowie cel: chciałam spróbować powalczyć o życiówkę (dotychczasowa 1:46:12), dlatego od początku kontrolowałam zegarek. Pierwszy kilometr był oczywiście trochę szybszy, niż planowałam, ale ciężko było nie dać się pociągnąć przez tłum. Biegło się od początku dość dobrze i kilometry mijały szybko. W przeciwieństwie do maratonu na Majorce, tu nie było mowy o biegu w samotności. Nie tylko tłum biegaczy (wystartowało ponad 32 000 osób!!!), ale i niesamowity doping kibiców oraz liczne zespoły zadbały o świetną atmosferę na trasie. Z moją grupą kibiców byłam umówiona na kilometrze 7 i 12. Cieszyłam się, że tam będą. Zobaczyłam tabliczkę z siódmym kilometrem, a rodziców brak. Umówiliśmy się, że będą po lewej stronie, dlatego i ja się jej trzymałam. Niestety nie było ich. Pomyślałam, że pewnie mieli problem z dojazdem, dlatego znowu skoncentrowałam się na biegu, aby ponownie wypatrywać ich na dwunastym kilometrze. Spore było moje zdziwienie, gdy na prawie dziewiątym kilometrze zobaczyłam polską flagę i moich bliskich. Szybka wymiana spojrzeń i gnałam dalej. Co zabawne, niecałe dwa kilometry później, znowu byli. Ja ich zobaczyłam, ale oni mnie przeoczyli i czekali tam wypatrując mnie, dlatego też nie było ich już na dwunastym kilometrze. No cóż, trochę nie wyszło, ale i tak dobrze, że byli na trasie. ;)

zdjęcie 01

Na trasie były cztery punkty z wodą, z każdego z nich skorzystałam, aby napić się chociaż trochę wody. Wzięłam ze sobą jeden żel, który chciałam zjeść na przedostatnim punkcie z wodą, czyli na mniej więcej czternastym kilometrze. Żel przez cały bieg trzymałam w prawej ręce (tak, klucze też oczywiście miałam!) i w pewnym momencie mi z niej wypadł. Nie wiem dlaczego, ale cofnęłam się po niego. Było to trochę głupie z mojej strony, przecież to niepotrzebna strata czasu, ale czułam, że ten żel będzie mi potrzebny. Na szczęście podniosłam go tak szybko, że nie straciłam zbyt dużo czasu, a żel się później naprawdę przydał.

Tempo trzymałam cały czas dość dobre, ale powoli zaczęłam trochę zwalniać. Na mniej więcej piętnastym kilometrze dopadły mnie jakieś negatywne myśli, że ja przecież tego dystansu wcale nie lubię, że już mi się właściwie nie chce biec i że już czas odpuścić sobie życiówkę. Nie muszę dodawać, co się stało z głową, kiedy na szesnastym kilometrze (tam był również punkt z wodą) wdepnęłam lewą stopą w ogromną kałużę. Poczułam, jak cały but i skarpeta nasiąkają wodą i robi się zimno oraz ciężko. Miałam wrażenie, że moja lewa noga waży dobre dziesięć kilogramów więcej. Bardzo mnie to zirytowało! Do tego wiał tam dość silny wiatr, a ja miałam wizję, że jeszcze całe pięć kilometrów przede mną. To wtedy chyba pojawił się w głowie największy bunt. Miałam ochotę się zatrzymać, a życiówkę już sobie totalnie odpuściłam. Na szczęście jestem uparta i po kilometrze złość minęła. Pojawiły się nowe siły oraz nowa wola walki i tak już do ostatnich metrów. Wiedząc, że raczej nie pobiję życiówki mimo wszystko powróciłam do mojego stałego tempa i biegłam dalej. Na horyzoncie miałam cały czas jedną biegaczkę, moim małym wyzwaniem było wyprzedzić ją przed metą. Ku mojej radości udało mi się to już na osiemnastym kilometrze, na podbiegu. Taki mój mały sukces. ;) Ostatnie trzy kilometry, pomimo kolejnego mini kryzysu (ta myśl, że przecież to już tak blisko, a nadal jeszcze tak daleko…) poszły dość sprawnie. Na chyba przedostatnim kilometrze pojawili się kibice z Polski, którzy świetnie dopingowali, to dodało skrzydeł.

Ostatnie paręset metrów już bolało i bardzo chciałam zobaczyć już metę. Poza tym ostatni odcinek był pełen głośnych kibiców, ich doping pomógł mi przyspieszyć na ostatnim zakręcie. Na mecie spojrzałam na zegarek i zobaczyłam wynik 1:47:44. Przez ułamek sekundy było mi chyba nawet trochę przykro, że się nie udało, ale w sumie przecież zdawałam sobie z tego sprawę już na trasie. Poza tym ostatnio trochę wyczerpałam limit życiówek, więc szybko doszłam do wniosku, że nie ma co narzekać. Nie udało się teraz, uda się innym razem.

zdjęcie 03

Kiedy zawieszono mi ten jakże nieciekawy medal na szyję, wszystkie myśli o tym, że nie lubię dystansu półmaratońskiego uciekły. W sumie, to nie jest on chyba taki zły. Byłam i nadal jestem szczęśliwa, że udało mi się polepszyć mój czas z zeszłorocznego półmaratonu berlińskiego o cztery minuty (pamiętam, że wtedy mimo gorszego czasu czułam się na mecie o wiele gorzej i bardziej zmęczona), co świadczy o lepszej formie. Poza tym udział w takim biegu zawsze cieszy i jest kolejnym, ciekawym doświadczeniem.

Niestety do Poznania wracałam jeszcze tego samego dnia, także tym razem mój pobyt tam był bardzo krótki. Co ciekawe, w poniedziałek miałam większe zakwasy, niż po maratonie na Majorce, a mój głód nie znał granic. Dobrze, że dziś już było lepiej.

Na koniec, jak zwykle, czas na podziękowania. Chciałabym raz jeszcze podziękować Asi, bo to dzięki niej mogłam w ogóle wystartować. Dziękuję Oli i Maciejowi za transport do Berlina (i za te dyskusje na bardzo różne, ciekawe tematy ;)). Dziękuję rodzicom, moim najwierniejszym fanom, jak i Basi, Zbyszkowi i Michałowi za towarzystwo i doping.