Emocje powoli opadają, endorfiny uciekają, a ja z głową pełną wrażeń siadam do relacji. Staram się to robić jak najszybciej, aby żaden szczegół nie uleciał z mojej pamięci, choć jest to dla mnie trudne, bo często podczas startów tracę głowę. Stężenie emocji i endorfin jest ogromne, a ja już teraz, po kilku godzinach od przekroczenia mety, mogę napisać, że ten maraton był dla mnie szczególny i wyjątkowy. W osobnym wpisie napiszę o moich przygotowaniach, bo chciałabym zestawić je z tymi z zeszłego roku. Tę część zatem pomijam milczeniem.

Do 17. PKO Poznań Maratonu przygotowywałam się od czerwca. Moim celem i marzeniem było złamanie 3:30. W poprzedniej edycji byłam dość blisko, wywalczyłam wtedy 3:31:20. 

[gap height=”25″ /]

biegne17pm

[gap height=”25″ /]

Dwa tygodnie wcześniej przebiegłam półmaraton w Swarzędzu nieznacznie gorzej niż rok temu przed maratonem. To niestety sprawiło, że nieco zwątpiłam w to, że może się udać, ale…

Po półmaratonie dość mocno wyluzowałam z treningami i postawiłam na regenerację, także w kuchni. I tak codziennie przygotowywałam zielone koktajle, warzywa, kasze oraz domowe soki, głównie z burakiem. Powoli odzyskiwałam energię. W czwartek zrobiłam jeszcze ostatni trening, a od środy zaczęłam ładowanie węglowodanami. Ponadto starałam się przesypiać 8 godzin, co jest dla mnie sporym wyzwaniem. I wtedy nadszedł  długo wyczekiwany maratoński weekend.

Pakiet startowy odebrałam w sobotę i na ostatnią chwilę kompletowałam wszystkie ubrania i akcesoria. Poza tym porządnie się najadłam łamiąc wszystkie moje postanowienia dietetyczne. Położyłam się spać ok. 23, ale zasnęłam dopiero o 1. W niedzielę maratońską wstałam o 5.20 i pierwsze kroki skierowałam w stronę okna. Widziałam jak krople deszczu uderzają w tafle kałuż. W tym momencie na usta cisnęły mi się znane wszystkim przekleństwa, które jednak nie wybrzmiały. Z prognoz wynikało, że przestanie padać w ciągu godziny i tak się stało. Okazało się, że tego dnia pogoda była zaskakująco zmienna, ale nie zepsuła nam naszego biegowego święta. I tyle o pogodzie w tej relacji.

Na miejsce startu dotarłam ze sporym zapasem czasu i dość szybko przygotowałam się do biegu. Oczekiwanie było dość nerwowe, jednak stres nieco rozładowały rozmowy ze znajomymi. Po krótkiej rozgrzewce ustawiłam się w swojej strefie startowej, na 15 minut przed biegiem zjadłam pierwszy żel, po czym w akompaniamencie muzyki z „Rydwanów ognia”, z niemal 6. tysiącami biegaczy ruszyłam na konfrontację z królewskim dystansem. Od początku biegło mi się lekko. Jak zwykle przez pierwsze kilometry łapałam rytm- jestem biegaczką, która przez kilka kilometrów się rozkręca. Jest to pewnie powód, dla którego jeszcze nigdy nie startowałam w biegu na 5 km. W założeniu chciałam przebiec trasę tempem 4:55-5.00’/km. Postanowiłam jednak postawić wszystko na jedną kartę i zaczęłam przyspieszać tak, aby moim tempem docelowym było 4:50’/km. Jest to dla mnie tempo dość komfortowe podczas półmaratonu, a bieg takim tempem podczas maratonu zagwarantowałby mi znacznie więcej niż tylko złamanie 3:30. Przed biegiem zakładałam, że uczepię się pacemakera na 3:30, ale dość szybko go zgubiłam i postawiłam na samotny bieg.

[gap height=”25″ /]

mpo16_01_mpa_20161009_123122

[gap height=”25″ /]

Pierwsze kilometry to było szczęście, lekkość, rozdawanie uśmiechów i niepoprawny wręcz optymizm. Niesiona falą wspaniałego dopingu nie zauważyłam, jak mijają kilometry. W głowie jak refren wybrzmiewała mantra „zrobisz to”. Z takim nastawieniem chciałam pobiec od początku do końca. Za każdym razem, kiedy ktoś skandował moje imię, czułam się jakbym dostawała skrzydeł. Wzruszenie mieszało się na przemian z radością. Jak zwykle podczas długiego biegu podzieliłam sobie ten maraton na kilka odcinków. Wiedziałam, że na 19. km będą moi chłopcy i to dodawało mi mocy. A od 19. km do półmaratonu jest już naprawdę blisko. Kiedy przekraczałam półmetek, na zegarku miałam 1:42:14, co dawało mi 3 minuty ekstra czasu, komfort psychiczny i dodatkową motywację. Bałam się trochę, że tempo, które sobie narzuciłam spowoduje, że opadnę z sił już za 21. kilometrem, ale na szczęście było wprost przeciwnie. Po 21. km wciąż miałam siłę, aby podtrzymać tempo 4:49-4:50. Teraz moim celem stała się ukochana Malta. Na 23. km swoim dopingiem zagrzała mnie do walki cudowna Karolina biegająca w barwach Kobiety biegają.

[gap height=”25″ /]

14646779_10210318799314001_1699467648_o

[gap height=”25″ /]

Mniej więcej do 32. km biegłam równym tempem. Jednak zabawa pod tytułem „biegnę maraton” zaczęła się dopiero po 30. km. Stopniowo zaczęłam tracić siły. Zabrałam ze sobą za mało żeli, więc musiałam strategicznie zaplanować ich spożycie. W Parku Sołackim miałam ogromną ochotę przejść do marszu i skręcić do Zosi na kawę (na szczęście nie było jej w domu). Zaczęłam odliczać kilometry w głowie, cały czas kontrolując czas. Na 36. km wzięłam ostatni żel, a w sumie 5. i powoli przeklinałam ten cały maraton. Podbieg na 34 (?) dał mi się mocno we znaki, potwornie bolały mnie uda, tak jakbym wykonała tytaniczną pracę. To wtedy po raz pierwszy zaczęłam negocjacje z głową. Wciąż jednak próbowałam podkręcać tempo, które o zgrozo zaczęło spadać do 5:15-5:20. I wtedy niespodziewanie nadleciał anioł pod postacią Natalii z runwithmum.pl, która jednym gestem sprawiła, że odzyskałam wolę walki. Z Natalią rozmawiałyśmy gdzieś na 11. km, że chcemy złamać 3:30, a może nawet 3:25 i przez jakiś czas biegłyśmy blisko siebie. Chwilę później pan, z którym rozmawiałam wcześniej, podczas wyprzedzania, powiedział „złamiesz 3:30” , ja odpowiedziałam mu, że muszę i już wtedy wiedziałam na pewno, że to się uda, że zrobię wszystko żeby tak się stało. Choć naprawdę ciężko było mi zapanować nad nogami z betonu, nad przeraźliwym bólem ud i łydek. Pierwszy raz głowa była bardziej zdeterminowana od ciała. Wzięłam się w garść i coraz wolniejszym tempem biegłam ostatnią prostą, która ciągnęła się w nieskończoność. Kiedy usłyszałam głos spikera, wiedziałam, że meta jest tuż za rogiem, że muszę wykrzesać z siebie tyle mocy, ile się da, aby finisz był efektowny. Ostatnie 200 metrów to była totalna euforia i łzy cisnące się do oczu. I już wiedziałam, że z zapasem osiągnęłam cel. Na metę wpadłam z czasem netto: 3:27:45, co dało mi 41. lokatę wśród kobiet i 16. w kategorii wiekowej. Pierwszy raz w życiu miałam ochotę rozpłakać się po biegu, ale chyba wypociłam wszystkie łzy. Uściskałam Natalię i ostatkiem sił pobiegłam na masaż, który okazał się fantastycznym ukojeniem.

[gap height=”25″ /]

mpo16_01_mz_20161009_123050_5

[gap height=”25″ /]

172-20-23-105_01_20161009123058828_timing

[gap height=”25″ /]

Zanim napiszę o organizacji i zakończę ten wpis, chciałabym tylko dodać, że czuję, że ten maraton był dla mnie przełomowy. I nie mam przez to na myśli, że teraz rzucę wszystko i poświęcę życie treningom i bieganiu. Nie mam na razie pomysłu na „Magdę biegaczkę po złamaniu 3:30” bo zawsze mówiłam, że nie będę już dalej dążyć do bicia rekordów, że tyle mi wystarczy. Oczywiście teraz, kiedy stygną emocje, znów mam w sobie głód wyzwań.  Wciąż jeszcze kręci mnie asfalt. Niemniej jednak ten bieg uświadomił mi, że potrafię walczyć, że coraz rzadziej się poddaję i że mogę więcej niż mi się wydaje. Po raz kolejny okazało się, że „niemożliwe” siedzi w głowie. Ja pierwszą połowę mojego maratonu pobiegłam nogami i sercem, drugą nogami, sercem, ale przede wszystkim głową. Jestem bardziej niż pewna, że podczas maratonu człowiek dowiaduje się wiele o sobie. Wierzę, że każdy maraton dodaje pewności siebie także na innych płaszczyznach życiowych, że jego efekt będzie trwał jeszcze jakiś czas. To jest wciąż dystans, przed którym czuję pokorę bo w jednej chwili karta może się odwrócić i całe miesiące przygotowań spełzną na niczym. To jest jednak ryzyko wpisane w każdy sport.

Organizacja.

Co ja mogę napisać, chyba każdy, kto biegł potwierdzi, że była wspaniała. Nie mam się do czego doczepić. Ja w ogóle uważam, że to duży wyczyn zorganizować taką imprezę biegową i zadbać o każdy jej szczegół. W tym roku miałam zresztą okazję poznać część organizatorów i widziałam, jak wiele serca i zaangażowania wkładają w swoją pracę. Widać, że liczą się ze zdaniem biegaczy i słuchają ich głosu. Pierwszy raz startowałam w poznańskim maratonie w 2011 roku i od tego czasu impreza bardzo ewoluowała. To była ogromna przyjemność móc z Wami współpracować. Jest jeszcze jedno. W tym roku medal był przepiękny, chyba jeden z najpiękniejszych (a na pewno najcenniejszy) z całej, licznej już kolekcji medali. To była dodatkowa motywacja, aby ten maraton ukończyć. Zawsze z przyjemnością będę tu wracać, nawet jeśli los rzuci mnie gdzieś daleko. No i kurczę, ja też chcę tutaj przebiec swój setny maraton, tak jak pan Leszek. Mam tylko nadzieję, że mi życia wystarczy bo przy tej częstotliwości biegania maratonów musiałabym żyć chyba ze 120 lat. Dlatego, jeśli jeszcze nie biegliście w Poznaniu, to koniecznie naprawcie swój błąd!

Poza tym byłam szczerze wzruszona wspaniałymi kibicami na trasie, którzy mimo kapryśnej pogody wytrwale nas dopingowali. Ten doping niósł nas do mety. Dziękuje Dziewczynom, które krzyczały moje imię- to był niezły kop. Po 32. km już się tak nie uśmiechałam i mogłam sprawiać wrażenie niemiłej, ale ja naprawdę to doceniam. To samo mogę napisać o wolontariuszach, którzy dodawali nam otuchy. Byliście świetni.

Dziękuję wszystkim, którzy dopingowali mnie „zaocznie”. Zosi za smsowe wsparcie na ostatnich km.

Marcinowi i Leosiowi za doping na 19 km, Marcinowi za to, że mogłam trenować.

Agnieszce Janasiak za plany treningowe, wsparcie merytoryczne i wiarę, że się uda.

Gratuluję wszystkim Maratończykom, a w szczególności debiutantom i kobietom biegającym w barwach KB: Zuzi, Dominice, i wszystkim innym, których pominęłam. Osobne gratulacje dla Justyny Papież. Rozmawiałam z Justyną przed biegiem i mówiłam jej, że jestem pewna rewelacyjnego wyniku. Justyna zjawiła się na mecie jako 7. kobieta z czasem 3:03:19 w debiucie. Zapamiętajcie to nazwisko, bo o tej dziewczynie będzie głośno.