Autorką relacji jest Klara Tomaszyk

Zdjęcie zrobiła Karolina Krawczyk

[gap height=”25″ /]

Zupełnie nie mogę przypomnieć sobie momentu, kiedy w mojej głowie rodzi się pomysł pokonania długiej trasy Chudego Wawrzyńca. Na zawody jestem zapisana od dobrych kilku miesięcy, chcę poprawić zeszłoroczny czas na trasie krótkiej i zdobyć kolejne doświadczenia. Pewnego dnia wstaję i nie mogę opędzić się od myśli, że tym razem na Wielkiej Rycerzowej wybiorę dłuższy wariant, rozpoczynając kolejny etap mojej biegowej przygody.

*

Bip, bip, bip. 2:15 w nocy. Wstaję na baczność jak porażona prądem i rozpoczynam rytuał przedstartowy: bułka z dżemem od mamy, smarowanie wazeliną, szybka kawa. Nakładam ulubioną spódniczkę i koszulkę Kobiety Biegają, która towarzyszy mi na większości startów. Plecaki spakowałyśmy wieczorem. Dzięki temu rano nie musimy już tracić niepotrzebnie czasu. Mamy 20 minut, żeby dotrzeć z Zuzą do Ujsół gdzie umiejscowiona jest meta zawodów. Tam zostawiamy samochód i autobusem organizatorów jedziemy na start do oddalonej kilka kilometrów Rajczy.

Temperatura na dworze wzbudza nasz niepokój. Miało być ochłodzenie, miało być 10 stopni od rana, a tu pogoda na krótki rękawek. O 3 w nocy jest 20 stopni…

„Zuza, nie podoba mi się, że jest tak ciepło. Wiesz co to znaczy? Albo będzie upał, albo… Sprawdzę ICM. Nie chcę Ciebie martwić, ale są zaznaczone burze od 4-11.”

„Może nie przyjdą” mówi z nadzieją w głosie Zuza

Wchodzę na Blitzortung i już wiem, że idą, że na pewno dotrą. Cudów nie ma, jak zapowiadają spadek temperatury o 20 stopni to bez porządnego łupnięcia się nie obejdzie.

*

W Ujsołach łapiemy się na autobus o 3:20, ludzie dookoła są skupieni i poważni, a może po prostu jeszcze się nie obudzili. Wyciągam z plecaka tracker GPS, którego wypożyczenie mój mąż wygrał dla mnie w Facebookowym konkursie. Wiem, że kilka osób będzie mnie śledzić na żywo i trzymać kciuki za ten szaleńczy pomysł pobiegnięcia długiej trasy. Jazda do Rajczy trwa kilka minut, wysiadamy z autobusu i kierujemy się na miejsce startu.

Nie czuję w powietrzu nerwowej atmosfery, ludzie siedzą na krawężnikach albo przemieszczają się powoli po okolicy. W oddali widać pierwsze błyski. Trzy minuty przed startem Krzysztof Dołęgowski wywołuje moje nazwisko, okazuje się, że mój tracker jest niewidoczny. Ostatnie minuty spędzam resetując urządzenie, ale czasu nie wystarcza. Pan z obsługi nadal nie widzi mojego nazwiska na tablecie, a ja chowam sprzęt sekundy przed wystrzałem startera z myślą, że nikt z rodziny nie będzie wiedział, gdzie dokładnie jestem i czy na pewno biegnę długą trasę. Może to i lepiej. Słyszę wystrzał, naokoło błyskają czerwone race. To już.

*

Pierwsze 7 km to przyjemna asfaltowa rozbiegówka, można się ze spokojem rozgrzać i obudzić. 4 rano to nie jest najlepsza godzina na bieganie, moje ciało potrzebuje chwili, żeby przełączyć się na tryb pracy. Biegniemy z Zuzą obok siebie wymieniając zdawkowe uwagi, jest przyjemnie chłodno. Przed nami migocze co raz więcej błysków, powoli zaczynają smagać nas podmuchy wiatru.

Po kilku minutach sytuacja zaczyna robić się fatalna, a nad naszymi głowami przewala się z hukiem pierwsza fala grzmotów i piorunów. Wyjmuję telefon, wyłączam go i szczelnie zawijam w worek. Pierwsze uderzenie deszczu wybudza mnie ostatecznie. Po kilkudziesięciu sekundach jestem cała mokra, a w butach pływa mi zimna woda. Świetna prognoza na nadchodzące 80 kilometrów. Pociesza mnie tylko fakt, że front burzowy poszedł równie szybko jak przyszedł i już na podejściu pod pierwszy szczyt powoli zaczynam wysychać. Tłum rozdziela mnie z Zuzą, a ja w myślach żegnam ją i życzę powodzenia. Wierzę, że pójdzie jej świetnie na krótkiej trasie.

*

Droga na Rachowiec jest dość łagodna i mija mi bardzo szybko. Wchodząc na szczyt rozglądam się dwa razy dookoła, wiatr rozpędził część chmur więc moim oczom ukazują się piękne przestrzenie Beskidów. Nie będzie pomarańczowego wschodu słońca, już drugi raz na Chudym witają mnie chmury i słota. Biegnie mi się lekko i muszę się troszkę hamować. Będę miała jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, żeby się wykazać. Na punkcie pomiaru jestem 10 min wcześniej niż rok temu i to na zupełnym luzie.

Z samozachwytu wybija mnie potężny grzmot. Dlaczego grzmi przed nami? Wybiegam po łuku na prostą drogę i widzę przed sobą piękny, głęboki granat. Wpatruję się w niego z rezygnacją. Jak na zawołanie niebo przeszywa ogromny piorun.

„Kurwa mać” –wyrywa mi się na głos. Przede mną biegnie dziewczyna, która obraca się i ze strachem w oczach pyta mnie czy biegniemy w tamta stronę. Nie mam dla niej dobrych wiadomości.

Opuszczam daszek czapki i szykuję się na kolejne starcie. Poprzednio wydawało mi się, że jestem mokra, a grzmoty wzbudzały u mnie lęk, teraz widzę, że to było nic. Ściana deszczu miesza się z ogłuszającym hałasem. W myślach odliczam dekalog odpowiedzialnego turysty:

„Nie poruszaj się w pobliżu cieków wodnych” Przepraszam, a jeśli drogą płynie rzeka?

„Nie poruszaj się w pobliżu linii energetycznych” Wspaniale, akurat przede mną kilometry w Zwardoniu obsiane słupami i kablami…

„Nie biegnij, zwiększasz napięcie krokowe, usiądź na plecaku, złącz stopy i przeczekaj” Głupia, głupia, głupia…

„Jeśli burza spotka Ciebie w górach schodź jak najszybciej na dół, unikaj otwartych przestrzeni”

Wyliczankę kończę, kiedy wielka błyskawica wali z boku naszej drogi, między nią a hukiem nie ma już nawet sekundy przerwy. Obracam się i patrzę na chłopaka, który biegnie za mną. Ma szalony uśmiech jak Jack Nicholson w „Lśnieniu”, a ja zaczynam wątpić w otaczająca mnie rzeczywistość. Prę przed siebie przerażona, a spokojne tempo diabli biorą.

*

Powoli wybiegam z tego piekła. Burza nas opuszcza, lecz z naprzeciwka nadchodzą następne, żadna z nich nie będzie już tak silna i przerażająca, ale grzmoty i błyski towarzyszą nam jeszcze około 3 godziny. Uspokajam oddech i wyliczam w myślach: Kikuła, Wielka Racza, Jaworzyna, Przełącz Przegibek. Znam ten fragment dość dobrze, więc jestem spokojna. Droga mija mi szybko i sprawnie, szczególnie podejścia na Kikułę i Raczę, które na rekonesansie 3 tygodnie temu zabrały mi tyle sił. Biegnę gdzie mogę, resztę maszeruję mocno pracując kijkami.

Schronisko na Wielkiej Raczy jak zawsze przeżywa oblężenie, ludzie rozsiadają się na ławkach, kupują napoje. Wspominam smak lemoniady, którą serwują w barze, ale biegnę dalej, nie warto tracić cennych minut. Jestem na około 26 kilometrze, przede mną jeszcze ponad 50, a do punktu żywieniowego jakieś 10. To naprawdę przyjemny fragment trasy, jest dość mocno pofalowany, ale kilometry uciekają bardzo szybko. Mimo tego droga dłuży mi się niemiłosiernie, marzę o ciepłej herbacie. Na Przełęcz Przegibek przybiegam prawie godzinę szybciej niż rok temu. Łapię arbuza, drożdżówkę, kubek z herbatą i pochłaniam wszystko w ekspresowym tempie. Po kilku minutach jestem z powrotem na szlaku i rozpoczynam decydujący fragment dzisiejszego dnia.

*

Wejście na Wielką Rycerzową zapamiętałam jako dość wymagające, ale po raz kolejny okazuje się, że umysł potrafi płatać figle. Podejście jest przyjemne i łagodne, a końcowy stromy fragment kończy się bardzo szybko. Za chwilę 40 kilometr, robię szybki przegląd sił. Przed startem wyznaczyłam kilka punktów, które muszą zostać spełnione, żebym wpakowała się na długi dystans: w 7 godzin dotrę na Wielką Rycerzową (jestem w 6:20), na rozejściu nie będę zmęczona (jestem zmęczona, bo trudno nie być po 40 km, ale nie aż tak, żeby rezygnować z przygody), nic mnie nie będzie boleć (nic mnie nie boli)

„Jaka decyzja?” pyta wolontariuszka na punkcie

„Biegnę długą zanim się rozmyślę.” Druga wolontariuszka krzyczy „Kobiety Biegają”, a ja uśmiecham się i znikam za zakrętem.

*

Chciałbym powiedzieć, że lecę w dół, ale to za mocne słowo na ten moment. Zejście jest w większości strome i śliskie więc osuwam się powoli starając się nie zjechać na plecach. Powoli zmierzam w stronę najtrudniejszego fragmentu całych zawodów, a moją głowę opanowuje lekki kryzys. Zaczyna się od małego wspomnienia. Zaledwie tydzień wcześniej mój mąż dopytuje, czy zdaję sobie sprawę, że po rozejściu będę musiała zrobić jeszcze raz tyle kilometrów. Z perspektywy kanapy wszystko jest łatwiejsze. Tracę wiarę w siebie i zaczynam zastanawiać się czy ja w ogóle ukończę te zawody. Za sobą mam maraton, a przed sobą kolejny. Dla głowy to totalna abstrakcja. Postawienie się do pionu zajmuje mi chwilę, przepędzam złe myśli tłumacząc głowie, że nie ma sensu ściągać siebie w dół. Byle dotrwać do punktu w Glince, a później samo się potoczy.

*

Wbiegnięcie na niebieski szlak graniczny oznacza, że to koniec prowadzenia za rączkę. Nie ma już taśm rozwieszonych przez organizatorów na drzewach, ich miejsce zajmują słupki graniczne, które będą nas prowadzić przez najbliższe 30 kilometrów. Czas wykrzesać z siebie pokłady ukrytej na tą chwilę energii i pokonać dwa okropne wzniesienia.

Tuż za przełęczą Przysłop wąska ścieżka prowadząca przez małą łączkę znika w lesie, a w nim znajduje jedno z gorszych podejść na tych zawodach. Stroma ścianka, cała pokryta śliskim błotem. Gdyby nie kijki pewnie musiałabym pokonywać je na czworakach. Obok mnie walczy o życie chłopak w butach na asfalt, na jeden krok dwa zjeżdża do tyłu. Mozolnie pnę się w górę, całe szczęście to tylko jakieś 300 metrów, mała rozgrzewka przed Oszustem. O trudzie jaki trzeba tam wykonać przypomina mi zegarek informując, że przejście kilometra zajęło mi 18 minut… Nie dziwi mnie to, bo znam ten fragment trasy i mam to wkalkulowane.

Stromizna niepostrzeżenie zamienia się w pofałdowany szlak, a moją głowę zaczyna ogarniać magia miejsca, w którym się znajduję. Ludzi na trasie jest bardzo mało, szlak jest wąski, a ilość trawy w pewnych miejscach świadczy o tym, że raczej zapuszczają się na niego tylko zbłąkani wędrowcy. Deszcz już od dawna nie pada, dookoła mnie unosi się gęsta, mlecznobiała mgła. Z mgłą zawsze związana jest cisza, nie słyszę nic prócz kropli wody spadających z liści i swoich kroków. Cieszę się, że tu jestem.

Pozytywnie nastawiona docieram pod Oszusta, najbardziej osławiony fragment Chudego Wawrzyńca. Cieszę się, że wiem co mnie czeka. Podejście na niego jest bardzo strome i śliskie, ulewne deszcze zamieniły je w zjeżdżalnię. Staram stawiać ostrożnie stopy, cały ciężar spoczywa na barkach. Po raz kolejny dziękuję za kije. Z rekonesansu pamiętam, że stromizna dzieli się na trzy części co ułatwia mi odliczanie do końca. Kiedy jest już po wszystkim oddycham z ulgą i zaczynam biec dalej. Zegarek pokazuje 53 kilometr, gdybym wybrała krótką trasę byłabym już na mecie. Słyszę cichutkie piknięcie i patrzę na międzyczas kilometra- 22 minuty. Najtrudniejsze za mną.

*

Po karkołomnym zejściu z Oszusta zostało mi niecałe 10 km do punktu żywieniowego. Przede mną jeszcze jedno mikro podejście na Jaworzynę, a później kilka kilometrów zbiegu do Przełęczy Glinka. To jeden z przyjemniejszych fragmentów na zawodach. Droga jest łagodna, można się mocno rozpędzić.

Od pewnego czasu biegnie za mną chłopak, który widząc, że słabnę wyprzedza mnie i oferuje podyktowanie tempa. Trzymam się jego pleców i rozmyślam o ciepłej herbacie, której napiję się za kilkanaście minut. Z rytmu wybija mnie mrowienie w stopie, które momentalnie przeradza się w ogromny ból. O biegu nie ma mowy, przechodzę do marszu i zaczynam zastanawiać się nad swoją sytuacją. Ból w palcu jest straszy, uniemożliwia mi nawet marsz. Przez chwilę straszy mnie widmo zejścia w Glince, byłoby szkoda… Zatrzymuję się, zdejmuję buta, rozmasowuję bolący palec, wyginam go na wszystkie strony. Po chwili idę już normalnie, a po kilku minutach jestem już w stanie biec. Trudno powiedzieć co to było, wydaje mi się, że skurcz, ale nigdy wcześniej skurczu nie miałam więc nie jestem pewna. Najważniejsze, że mogę dalej kontynuować moje zmagania.

*

Na przełącz Glinka dobiegam w 10 godzin, jest 60 kilometr, do mety jeszcze około 25. Punkt jest świetnie wyposażony, a Panie, które go obsługują są bardzo sympatyczne. Śmieją się z nas patrząc na nasze nogi, czy nie żal nam wydawać tyle pieniędzy na buty, które później tak wyglądają. Piję ciepłą herbatę i zjadam drożdżówkę. Myślę o swoim samopoczuciu, które jest nad wyraz optymistyczne. Jestem mokra, ubłocona, nogi mam rozmoczone i pokryte błotem, ale czuję się dobrze. Nie tryskam energią, ale nie jestem również przesadnie zmęczona. Panie zachęcają, żebym usiadła, ale ja wiem, że jak klapnę na krzesło to wstanie będzie trudniejsze niż to co mnie czeka po drodze do mety. Kończę herbatę, dziękuję za pomoc i ruszam dalej.

*

Nie znam dalszej części trasy. Wiem, że czekają mnie podejścia na dwie góry. Grubą Buczynę i Trzy Kopce. Z opisów wynika, że będzie raczej łagodnie. Zaczynam doceniać magię rekonesansów. Nie wiem czy każdy ma tak samo, ale łatwiej mi biec po trasie, kiedy wiem co mnie czeka. Do tego zegarek dodał mi trochę odległości więc kilometry z profilu trasy zaczynają rozjeżdżać się z rzeczywistością na elektronicznej tarczy.

Droga mocno mi się dłuży, a koncentracja spada. Muszę być cały czas mocno uważna, żeby w plątaninie Beskidzkich przecinek nie zgubić szlaku. Podejścia są łagodne, przeplatane zbiegami i płaskimi fragmentami. To naprawdę dziwne, że mając taki dystans w nogach można nadal wykrzesać z siebie trucht.

W okolicach 70 kilometra docieram na Trzy Kopce. Tam czekają ostatni wolontariusze, którzy zapisują nasze numery i dają nam opaski. W gardle rośnie mi klucha na myśl o tym, że tak niewiele zostało do mety. Jeszcze jakieś 3-4 kilometry do Schroniska na Hali Lipowskiej, a stamtąd ostatnie 10 w dół.

*

Nie będę ukrywać, że końcówka tych zawodów była dla mnie bardzo trudna. Żaden z przewidywanych przeze mnie scenariuszy się nie sprawdził (kontuzja, odcięcie zasilania). Nie łudziłam się, że ostatnie kilometry pokonam sprintem, ale spokojnym marszobieg był jak najbardziej w moim zasięgu. Nie dało się. Dwanaście godzin w przemokniętych butach, z błotem, które dostało się nawet pod wkładki zamieniło moje stopy w dwa rozmoczone kikuty pokryte odciskami. Kropkę nad i postawiły moje buty, Terraclaw Inov8. Uwielbiam w nich biegać, ale brak amortyzacji w połączeniu z kamienistymi Beskidami nie idzie w parze. Może to kwestia przyzwyczajenia, dla moich stóp to było za wiele.

Biegłam tam, gdzie była miękka trawa, a kamieniste odcinki pokonywałam zaciskając zęby. Dzień wcześniej tańczyłabym z radości, gdyby ktoś mi powiedział, że ukończę długą trasę, a teraz byłam wściekła, bo traciłam cenne minuty na powolny marsz. Kilka kilometrów przed metą wyprzedza mnie dziewczyna, później kolejna i kolejna. Szlak robi się łagodniejszy i mniej kamienisty, a ja postanawiam trzymać się ostatniej z dziewczyn i nie dać jej uciec.

Zegarek pokazuje mi już 85 kilometrów, a mety nadal nie widać. W pewnym momencie pojawia się tabliczka 2, do oczu napływają mi łzy i staram się przyspieszyć. Udaje mi się i ostatnie kilometry pokonuję najszybciej jak umiem.

*

Siła ludzkiej głowy jest niesamowita, ponad 80 km za mną, a ja biegnę jak na finiszu 10 km. Wpadam na metę z czasem 14 godzin i 58 minut, czuję milion rzeczy na raz. Jestem szczęśliwa i wykończona, mało co do mnie dociera. Mam ochotę się rozpłakać, ale widzę Zuzę i z uśmiechem lecę ją wyściskać. Jestem mocno zagubiona, na szczęście obecność Zuzy powoduje, że w tempie ekspresowym mam przed sobą parujący talerz z jedzeniem i wielki kubek herbaty.

Zuza opowiada mi swoje wrażenia z krótkiej trasy, którą pokonała w bardzo dobrym czasie, śmiejemy się i żartujemy. Okazuje się, że mój tracker zaskoczył i można było śledzić mnie na żywo. Po raz pierwszy od rana wyciągam telefon i nagle dociera do mnie jak wiele osób trzymało z mnie kciuki i kibicowało mi po drodze. Dzwonię, odpisuję, dziękuję wszystkim.

*

Ultra to nie tylko długie, samotne godziny w trasie i radość na widok mety. Ultra to też ludzie, bez których takie szaleństwo byłoby niemożliwe. To wolontariusze, którzy pracują godzinami, bez względu na pogodę, żeby pomóc zawodnikom. To organizatorzy, którzy wkładają mnóstwo energii i serca, żeby przygotować imprezę, taką w jakiej sami chcieliby brać udział. Wszystkim im należą się słowa podziękowania.

Ultra to też Ci bliscy, którzy trzymają kciuki z poziomu kanapy, martwiąc się o Ciebie- rodzice, mąż, znajomi. Dziękuję Wam wszystkim! Specjalne podziękowania należą się dla różowej bandy: Agata, jesteś szalona. Wstać o 4 rano i obserwować kropkę! Daria następnym razem jak będziesz chciała stawiać na szali słodycze, zastanów się dwa razy. Kasia, nadal czekam na Twój powrót. Ania, góry czekają na Ciebie. Zosia i Magda, dziękuję za możliwość identyfikacji z Kobiety Biegają, Wasza koszulka daje wiele pozytywnej energii. Last but not least Zuzanna. Dziękuję Ci za wszystkie wspólne treningi, litry potu na Dziewiczej, wyjazdy w góry i wiarę w moje siły.

Chudy Wawrzyniec to niezwykła impreza, polecam ją wszystkim, którzy chcą spróbować swoich sił w biegach górskich i przeżyć niesamowitą przygodę. Od Chudego zaczęła się moja przygoda z Ultra i jeśli tylko zdrowie pozwoli na tym się nie skończy. Mam nadzieję, że to początek wielkiej miłości.