W Berlinie biegłam maraton już dwukrotnie (w 2012 i 2013 roku, wtedy jeszcze obowiązywały normalne zapisy), ale Berlin jest wyjątkowym maratonem. Poza tym w tym roku odbyła się czterdziesta czwarta edycja oraz zarówno Marcin, jak i ja otrzymaliśmy miejsce.

Zależało mi na tym starcie bardzo, dlatego tuż po Cortina Trail, a dwanaście tygodni przed startem, zaczęłam biegać zgodnie z planem treningowym. Plan był na 3:30. Ambitnie, biorąc pod uwagę, że wiosenny maraton ukończyłam z czasem 3:40:00. Wiedziałam, że raczej nie stać mnie na aż tak duży skok, ale postanowiłam lecieć zgodnie z tą rozpiska. Na początku nie było łatwo, o czym pisałam w moim poprzednim tekście. Szczególnie w lipcu dopadła mnie jakaś niemoc i brak motywacji. Pierwszy raz w życiu miałam coś takiego. Najlżejsze treningi sprawiały mi problem. Wolne truchtanie nudziło. Szybkie nie wychodziło i sprawiało, że wątpiłam w moje możliwości. Na szczęście dzięki własnemu uporowi i pomocy Marcina, który codziennie motywował mnie na nowo, jakoś przetrwałam ten dziwny czas. W sierpniu w końcu coś się zmieniło. Powróciła radość, chęć i satysfakcja z każdego wykonanego treningu. Coś, co w lipcu wydawało mi się nudne, miesiąc później motywowało. Po raz pierwszy od dawna czułam, że te kilometry nie idą na marne, a sprawiają, że forma rośnie z tygodnia na tydzień. Pamiętam długie wybiegania, które często robiliśmy późnym wieczorem (kończyliśmy po 23), bo wyjazdy i inne obowiązki utrudniały poranne treningi. Sporo było treningów na bieżni, których się bałam, bo wiedziałam, że nie będzie to przyjemne truchtanie. A mimo wszystko to jednak sprawiało radość.

Przez te dwanaście tygodni prawie nigdzie nie startowałam. Skupiłam się stuprocentowo na treningach. Jedynym odstępstwem był start w biegu Murowana Dycha. Tego dnia w planie było długie (30 km) wybieganie, ale wiedziałam, że dziesięć kilometrów tempem maratońskim (a nawet szybszym) będzie dla mnie o wiele lepszym treningiem. Tak też było, a podium w mojej kategorii wiekowej upewniło, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Start w Pile trzy tygodnie przed maratonem był ostatnim sprawdzianem i pomimo tych dodatkowych metrów dodał optymizmu.

Pamiętam ostatni ciężki trening – 10 km biegu ciągłego tempem maratońskim. Wydawać by się mogło, że to przecież nic trudnego, ale byłam zestresowana. Wiedziałam, że od tego treningu zależy to, jak nastawi się na maraton moja głowa. To był szary i deszczowy czwartek. Olimpia była pusta, biegaliśmy tylko my. Wszystko poszło tak, jak miało, a nawet lepiej. Wtedy wiedziałam, że jestem gotowa.

Zrzut ekranu 2017-10-03 (godz. 21.58.31)

IMG_0608

***

Do Berlina ruszyliśmy w sobotę. Poranek był w miarę spokojny. Wyspaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i dopiero około południa wyruszyliśmy. Nocleg znaleźliśmy na Airbnb. Lokalizacja okazała się wyjątkowo dobra, bo kilometr od expo i około trzy od startu. Taki nocleg ma te zaletę – dla mnie dość ważną przed maratonem – że można ugotować sobie jedzenie, co też zrobiliśmy, aby nie zjeść gdzieś czegoś, co zalegnie na żołądku.

W tym roku expo było w innym miejscu, niż pamiętam. Moim zdaniem zmiana na plus. Wcześniej długo się stało w kolejce po odbiór pakietu, w tym roku wszystko poszło niezwykle sprawnie, po minucie mieliśmy nasze numery startowe. Targi jak targi, nic specjalnie ciekawego. Zabawne było, że spotkaliśmy tam Artura Kujawińskiego, którego zawsze będę kojarzyć z moim debiutem maratońskim. Po krótkiej rozmowie z nim wróciliśmy do domu, zjedliśmy makaron (a później jeszcze ryż) z sosem pomidorowym i w sumie już od około godziny 20 odpoczywaliśmy.

IMG_0623

Obudziłam się jakieś 40 minut przed budzikiem, byłam wyjątkowo zdenerwowana, ale cieszę się, że udało się przespać całą noc. Rano maratońskie śniadanie, czyli bułki z dżemem i miodem, przygotowaliśmy się i około godziny 8 ruszyliśmy na start. Zrobiliśmy sobie spacer, aby rozruszać mięśnie. Temperatura była wyjątkowo przyjemna, było dość wilgotno i mgliście, ale ciepło. Zabraliśmy ze sobą stare dresy, które wyrzuciliśmy na starcie, ale myślę że i bez nich nie byłoby zimno.

Dotarliśmy idealnie, bo jakieś 20 min przed startem pierwszej fali – Marcina. Nie mieliśmy ze sobą nic do depozytu (przy zapisach wybraliśmy poncho, które dostaliśmy na mecie), wiec nie było stania w kolejkach itp. Zrobiliśmy wspólną rozgrzewkę i pożegnaliśmy się. Marcin ruszył do swojej strefy, ja do swojej.

Zrzut ekranu 2017-10-03 (godz. 22.10.22)

Do startu mojej fali miałam jeszcze sporo czasu. Dookoła mnóstwo biegaczy, dobre humory, głośna muzyka, przedstawienie elity i o 9:15 start pierwszej fali. Zaczęło się.

Przeszliśmy do przodu. Stałam prawie na samym początku. Co zabawne odwróciłam się, a za mną stała Magda, moja sąsiadka z Poznania, która od kilku lat mieszka w Berlinie. Nie widziałyśmy się dawno, a tu nagle w czterdziestotysięcznym tłumie stałyśmy obok siebie

Koncentracja. 9:35 start naszej fali. Czas ruszyć i wykonać zadanie. W dłoni klucz :D żel i rozpiska na 3:35.

Zabawne, miałam ją jeszcze z Rotterdamu. Znalazłam w portfelu, oczywiście zapomniałam o taśmie klejącej, więc trzymałam ją po prostu w dłoni. Lekka mżawka towarzysząca nam od samego początku sprawiła, że już po kilku kilometrach karteczka przedarła się na pół. Trzymałam ją mocno, bo wiedziałam, że się przyda. Musiałam kontrolować międzyczasy.

Biegłam sama, o ile można mówić o samotności w przypadku tego maratonu. Biegłam bardzo skoncentrowana. Pierwsze kilometry (a nawet pierwsze 26 kilometrów) minęły wyjątkowo lekko. Dobrze, że miałam rozpiskę z czasami, bo dystans na zegarku oczywiście lekko się różnił od prawidłowego. Nie wiem skąd i dlaczego, pojawił się jakiś kryzys pomiędzy 26. a 30. kilometrem. Zaczęłam czuć ból prawego pośladka (w sumie to był trochę pośladek, a trochę pasmo…) i czułam, że nie mogę utrzymać odpowiedniej prędkości. Na 29. kilometrze zobaczyłam, że mam już całkiem niezłą stratę w stosunku do rozpiski, zaczęłam się denerwować. „Przecież dopiero zaraz zacznie się maraton, a ja już zwalniam?! To się nie uda” – powtarzały demony w głowie. Był nawet moment, w którym pomyślałam o tych osobach, które obserwują mój bieg online. Na pewno wszyscy zauważyli, że zwalniam. Co ciekawe, to zmotywowało do dalszej walki.

I tu wydarzył się jakiś cud! ;) Chyba pierwszy raz w mojej maratońskiej historii, odżyłam od trzydziestego kilometra. Przyspieszyłam. Powiedziałam sobie, że nie chce poprawić czasu o kilkadziesiąt sekund, nie po to tak ciężkiej pracy. Albo 3:35, albo będę zła. Na chwilę zajęłam głowę innymi myślami. Zastanawiałam się czy padł rekord świata, czy Marcin jest zadowolony z wyniku. I biegłam starając się trzymać cały czas odpowiednie tempo. Kilometr numer 33 – tam przez kilka lat mieszkali moi rodzice, więc były to dobrze znane mi miejsca. Minęliśmy nawet park, w którym zawsze tam biegałam. Potem Ku’Damm. Wszędzie tłumy kibiców, które napędzały do walki. Zaczęłam wyprzedzać ludzi, lubię to uczucie. Kiedy na 39. kilometrze zobaczyłam Paulinę i Andrzeja z NBRu, zwariowałam z radości. Pierwszy raz pojawił się ktoś znajomy na trasie, taka niespodzianka. Uśmiechnęli się i krzyknęli „Zofia dajesz”, co dodało kolejnych sił. Pojawili się chwilę później raz jeszcze, za co bardzo dziękuję!

Ostatnie dwa kilometry. Przypomniało mi się, jak cztery lata temu, dokładnie w tym samym miejscu, biegnąca kilka metrów przede mną Magda, odwróciła się i krzyknęła, że to już tylko dwa kilometry. Spojrzałam na zegarek i zobaczyłam, że mój czas jest całkiem niezły. Zaczęłam wierzyć, że to naprawdę może się udać. Motywacja 100%. Dostałam kolejnych sił. Mijałam ludzi, tłumy głośnych kibiców, dużo zakrętów i nagle na horyzoncie pojawiła się Brama Brandenburska. Jeszcze jakieś 800 m, ostatnia prosta i meta.

Kiedy minęłam bramę, wbiłam wzrok w napis „Ziel”. To były już naprawdę ostatnie metry. O dziwo minęły szybko. Meta. Koniec, udało się. Spojrzałam na zegarek i zobaczyłam czas 3:35:28. Uśmiechnęłam się. Zrobiłam coś, co półtorej godziny wcześniej wydawało mi się już niemożliwe. Gdybym w momencie kryzysu odpuściła, to prawdopodobnie mój wynik byłby o wiele gorszy. Po tym biegu po raz kolejny zrozumiałam, jak dużo zależy od naszej głowy.

Odebrałam medal, udzieliłam jakiegoś wywiadu (niestety nie wiem gdzie), otrzymałam torbę z jedzeniem (swoją drogą bardzo to wygodne, znalazłam w niej wodę, jakieś ciasteczko, jabłko…), napiłam się wody i nareszcie spotkałam Marcina, który czekał na mnie ponad godzinę. Uśmiechnięty jak zawsze. Wyglądał świetnie, jakby w ogóle nie biegł, a wykręcił niesamowita życiówkę – 2:40:45!!!

Pełnia szczęścia!

Zrzut ekranu 2017-10-03 (godz. 22.26.21)

***

To był dla mnie wyjątkowo dobry maraton (to zapewne te dwie czwórki!), który przede wszystkim pomógł odzyskać wiarę w to, ze ciężkie treningi naprawdę wiele dają. Po maratonie wiosennym motywacja bardzo mocno mi spadła. Poprawiłam wtedy czas o 41 sekund. Tym razem o 4,5 minuty. Chyba nie muszę pisać, jaka to satysfakcja.

Mam nadzieję, że to nauczy mnie cierpliwości. Trzeba robić swoje, a wszystko przyjdzie z czasem. Pamiętajcie o tym w chwili zwątpienia.

Dziękuję Piotrkowi Książkiewiczowi, bo to z jego planu treningowego (po modyfikacjach Marcina) korzystałam. :) Dziękuję Marcinowi za wsparcie przez te wszystkie tygodnie. Mimo, że biegamy zupełnie innym tempem, większość długich wybiegań robiliśmy po pętli, a wszystko po to, by co kilka kilometrów się mijać. Wspólne szybkie treningi na bieżni też pomagały. Dziękuję za Twoją cierpliwość, której ja nie mam :) i za to, że tak bardzo motywujesz.

#beatberlin42